piątek, 11 czerwca 2021

Rozdział 14

 

Przede wszystkim musiałam się uspokoić.

Upał lał się nieregularnymi falami żaru z nieba, a powietrze tuż nad rozpuszczonym, niemal granatowym asfaltem szerokiej dwupasmówki, na której od czasu powiększenia Strefy Wykluczenia ruch niemalże zanikł, falowało jak na tych tandetnych filmach dokumentalnych o pustyniach. Samo zobaczenie czegoś takiego na nagraniu przywodziło na myśl potworne gorąco, a gdy można było odczuć to na własnej skórze...

Topiłam się. Ale czy było mi z tym źle? Prawdopodobnie znajdowałam się już w tym stanie, w którym mało co mi przeszkadzało. Setki Nieoswojonych myśli bombardowały mój mózg od samego momentu przebudzenia, wzbudzając w sercu niewyjaśnioną tęsknotę i... pustkę.

Dlaczego pustkę? Pojęcia nie mam, ale chyba właśnie to czułam najmocniej. Nie przejmowałam się już praktycznie niczym – ani tym, że pierwszy raz w życiu wzięłam wolne na żądanie w pracy, zamiast jak zwykle niczym na skrzydłach lecieć wyrwać choćby najbardziej byle jaką służbę, ani tym, że w zasadzie sama nie miałam bladego pojęcia, co tutaj robię.

Pustka... i zagubienie.

Chociaż właściwie bardzo ciężko było to określić.

To było jak próba nazwania uczuć ze snu – teoretycznie brzmiało prosto, lecz gdy już zagłębiłam się we wszystkich niuansach, niejasnych skojarzeniach i drobnych przeczuciach, z których każde jedno rodziło setki następnych, okazało się, że po prostu nie znam odpowiednich słów. Nie umiałabym tego przekazać, owijając w szczelny kokon ze znanych liter. To trzeba było poczuć, doświadczyć...

Poczuć? Co za głupota. Czułam, a i tak najlepszym określeniem było: „nie mam bladego pojęcia, jak się czuję ani co czuję”.

To było... w pewien sposób dobre. Bo to było dokładnie to, z czym od tak dawna walczyłam, czego za wszelką cenę starałam się do siebie nie dopuścić, zapracowując się do granic wytrzymałości, zawalając noce i wyszukując nieustannie czegokolwiek, czym mogłabym się zająć. To było to, przed czym wzbraniałam się każdego poranka, na siłę próbując odegnać wspomnienia dręczących mnie w nocy snów.

To była kwintesencja Nieoswojenia. To był moment, w którym to szaleństwo nareszcie wzięło nade mną górę, a ja zamiast walczyć, dopuściłam je do siebie. Chociaż kiedy to się stało? Tego nie umiałam powiedzieć. Grunt, że zamiast złości i poczucia porażki, czułam przede wszystkim ulgę.

Ulgę, która sprawiała, że miałam wrażenie, iż nie idę szerokim, powykrzywianym ze starości chodnikiem, a szybuję kilka centymetrów nad nim, unosząc się na ociekającym gorącem powietrzu. Brodziłam w zapachu rozgrzanego betonu jak w gęstej zupie, a wszystko działo się jak w zwolnionym tempie.

To nie była euforia... choć być może w pewnym sensie ją przypominało.

Ja po prostu nareszcie pozwoliłam, by działo się to, co miało się dziać. Zanurzyłam się w tym jak w chłodnej, niosącej obezwładniające ukojenie wodzie, pozwalając sobie zatonąć bez opamiętania.

Po co o czymkolwiek pamiętać? To przecież miało się tak właśnie skończyć. Nie potrzebowałam niczego więcej. A choć jednocześnie byłam szczęśliwa, tak bardzo smutna i zupełnie pusta w środku... tak przecież powinno być. Od samego początku.

Co ja tutaj robię?

To było moje miejsce. Ciągnęło mnie za zwieńczone drutem kolczastym ogrodzenie. Gdzieś we mnie narastał ognisty bunt na wieść, że nie mogę się tam dostać. No bo jak to tak? Nie mogłam dostać się tam, gdzie był mój dom? Tam, gdzie prawdziwie przynależałam od zawsze? Tam, gdzie mogłam odetchnąć pełną piersią i nareszcie się rozluźnić, zapomnieć o wszystkim, co kiedykolwiek mnie uwierało, zapomnieć, że gdziekolwiek istniał inny świat?

Ja musiałam się tam dostać.

Ja mogłam się tam dostać, prawda?

Wydzwaniający telefon w pewnym momencie po prostu wyłączyłam i wsunęłam do kieszeni spodni, choć nie pamiętam, bym kiedykolwiek tak zrobiła. Choć przeważnie żyłam z wyłączonym dzwonkiem, a od długich rozmów zdecydowanie wolałam treściwe smsy, nie potrafiłam tak po prostu egzystować bez telefonu, tym razem jednak czułam się osaczona przez to, że ktokolwiek mógł czegoś ode mnie chcieć. Gdzieś tam w głębi miałam świadomość, że musiałam w domu nieco namieszać tym nagłym wyjściem, ale uznałam, że będę martwić się tym później.

Bo przecież musiałam tutaj przyjść. Musiałam, bo nie byłam w stanie oddychać bez mojego miejsca na świecie. Bo skończył się ten czas, który mogłam spędzić poza Strefą. Skończył się tlen, który zaczerpnęłam wraz z poprzednim oddechem, i musiałam zanurzyć się w tamtym powietrzu, by móc go uzupełnić...

Stałam właściwie na samym środku niemal nieużywanego skrzyżowania niegdyś dwóch z najbardziej ruchliwych ulic miasta i patrzyłam na swoje osiedle. Patrzyłam i...

Nie, ja musiałam tam się dostać. Dlaczego ten wojskowy kordon mi to uniemożliwiał? Dlaczego blokowali moją drogę do Domu? Dlaczego...?

Nie rozumiałam tego. Moja głowa nagle okazała się zbyt mało pojemna, żeby zdołać pojąć, iż ktokolwiek mógłby mieć jakiekolwiek obiekcje przed wpuszczeniem mnie tam. Przecież to było niewłaściwe. To tak, jakby nagle ktoś powiedział, że mam przestać oddychać. Że mam oddać wszystko, co mam...

Bezwiednie ruszyłam dalej szeroką ulicą, trzymając się pokrzywionego chodnika. Nie byłam w stanie zliczyć, jak wiele razy spacerowałam nim w czasach swojej młodości. Bogowie, jeśli jacykolwiek istniejecie, te dziecięce lata wydały mi się nagle znajdować tak dawno, w tak zamazanej przeszłości, że aż poczułam gęsią skórkę i lękowy ścisk w gardle na samą myśl, że miałabym je rozpamiętywać. To były czasy, które chyba w każdym z nas budziły pewne rozrzewnienie, które wydawały się być znacznie bardziej kolorowe niż teraźniejszość, lepsze...

Każdy za nimi tęsknił. Ja zaś miałam je na wyciągnięcie ręki, a nie mogłam się tam dostać. Nie mogłam, bo ktoś mi tego zabronił. Bo ktoś nie rozumiał tego głosu wewnątrz mnie, który nie zamierzał godzić się z porażką i teraźniejszością, który nie dopuszczał, abym zaakceptowała myśl, że pewien rozdział w moim życiu nieodwołalnie się zakończył...

Nie chciałam, żeby się kończył. Chciałam, żeby to trwało, i z jakiegoś powodu czułam, że powinnam umieć go do tego zmusić. Tylko zupełnie brakowało mi pomysłu jak...

Musiałam się tam dostać!

Wilk w moim wnętrzu skomlał i drapał ściany swojego wnętrza, błagając, bym wypuściła go na zewnątrz. W kącikach moich nieznośnie ludzkich oczu zbierały się nieproszone łzy... Dlaczego wciąż je powstrzymywałam?

Minęłam zamkniętą stację benzynową. Przed sobą miałam już zarys również nieczynnego, znajdującego się obecnie po drugiej stronie Kordonu supermarketu, w którym zawsze robiłam zakupy. Mój blok niemal stykał się z nim szczytem, ale czułam lęk przed szukaniem go wśród znajomych budynków, bo wiedziałam, że wtedy zaboli mnie jeszcze bardziej...

Zatrzymałam się u stóp kładki dla pieszych, przerzuconej nad jezdnią. Dłuższą chwilę wpatrywałam się w wąskie, nieprzyjemne stopnie, na których bawiłam się jako dziecko, a jako nastolatka unikałam jak ognia, gdy z niewiadomych przyczyn nauczyłam się bać wysokości. Po lewej stronie miałam gęstą ścianę krzaków i młodych drzew, w których kryła się betonowa konstrukcja starego, nigdy nieukończonego wiaduktu, która fascynowała mnie tak mocno, że kręciłam się tam zdecydowanie częściej niż na normalnych placach zabaw. Podpory z jasnego żelbetu porosły już nieco mchem, a większość z nich do wysokości dwóch metrów szpeciła warstwa chałupniczo wykonanego graffiti, wychwalającego lub obrażającego znane kluby sportowe.

Jeszcze raz zerknęłam na kładkę. Nagle w moich oczach zaczęła jawić się jak pomost prowadzący do domu... do tego prawdziwego Domu.

Dlaczego by nie spróbować? Wątpiłam, by Strażnicy byli tak głupi, żeby tę oczywistą drogę do Strefy pozostawić otwartą, ale co mi szkodzi...?

Wspięłam się na wąskie, nieprzyjemne stopnie, uważając, by nie wybić sobie zębów na wyślizganej przez lata użytkowania mieszance lastriko i asfaltu, zamkniętej w korycie z pordzewiałego metalu. Tak z grubsza właśnie wyglądał każdy schodek, a duże przerwy pomiędzy nimi, którymi widziałam oddalającą się ziemię, bynajmniej nie zachęcały, abym patrzyła pod nogi.

Nie, nie bałam się. Byłam chyba już w tym stanie, w którym nie przestraszyłabym się zupełnie niczego, nawet ostrzącej sobie na mnie zęby gromady demonów. Zresztą, demony chyba były ostatnim, czego powinnam się lękać, skoro uciekały przede mną w popłochu, gdy tylko warknęłam i kłapnęłam wilczymi zębami.

Właśnie. Ja tam przynależałam. To ja byłam tam panią. Ale jak to udowodnić? Jak sprawić, by mnie tam wpuścili, by otworzyli przede mną ciężką, opancerzoną bramę jak drzwi wymarzonego mieszkania? Jak pokazać wszystkim, że jestem ostatnią osobą, która potrzebowałaby tam opieki? To co najwyżej ja powinnam chronić ich!

Zatrzymałam się na samym szczycie schodów. Po obu stronach miałam pomalowaną na granatowo barierkę, powybrzuszaną purchlami pożerającej stary metal rdzy, a przed sobą taflę stopionego słońcem asfaltu, na którego drugim końcu...

Ogrodzenie z drutem kolczastym. Jak mogłam być taka głupia...?

Przeszłam do połowy mostu i czując, że zaczyna mi zupełnie brakować sił, opadłam na rozgrzaną powierzchnię. Usiadłam po turecku, spojrzałam na rozpościerający się przede mną świat...

I rozpłakałam się tak, jak chyba jeszcze nigdy dotąd.

Miałam gdzieś rozmazujący się makijaż. Miałam gdzieś, co mogli sobie o mnie pomyśleć pełniący nieopodal wartę Strażnicy. Miałam gdzieś kompletnie wszystko, gdy Pustka zaczęła Boleć.

Ból był wszystkim.

Byłam pewna, że nic nie jest w stanie mnie zniszczyć. Trwałam w tym stanie od tak dawna, że zupełnie straciłam poczucie czasu, i choć roniłam nad setkami Nieoswojonych myśli łzy, nigdy nie szlochałam z taką rozdzierającą rozpaczą, jak teraz. Bo nigdy nie czułam, żeby to Bolało...

Już wiedziałam, co jest ze mną nie tak. A to coś siedziało głęboko w mojej głowie i nie dało się sprawić, żeby tak prosto zniknęło. Wiedziałam, że ostatecznie skończy się tak, jak zawsze – w końcu podniosę się, otrzepię z miejskiego kurzu, uniosę głowę i udam, że kolejny raz to przyjęłam, że zwalczyłam kryzys, że jestem ekspertem od radzenia sobie z własnymi demonami... a tak naprawdę będę umierać od środka dalej. Aż w końcu nie wytrzymam i...

I co?

Zabawne. Nic nie było w stanie mnie zniszczyć. Umartwiałam się od tak dawna, a wciąż trwałam. Wciąż zdawało mi się, że mogę trwać, bo miałam tą kretyńską nadzieję, że za którymś razem coś się zmieni.

Nic nie mogło się zmienić. Świat był skazany na zagładę, a ja już nigdy nie trafię z powrotem do Domu. Dobrze wiedziałam, co jest nie tak, wciąż wierzyłam, że to da się naprawić, wciąż męczyło mnie poczucie, że w tym, co dzieje się ze światem, jest drugie dno... ale czułam się tak bardzo zmęczona wrażeniem, że czuję to jako jedyna, że zupełnie brakowało mi już sił, aby dalej szukać rozwiązania.

Bo może tego rozwiązania wcale nie było? Może Strefa faktycznie obejmie kiedyś we władanie całą planetę i ostatecznie wszyscy zginą? Dlaczego nie mogę się z tym pogodzić? To, że zdaję się dostrzegać coś więcej, nie oznacza przecież, że mam rację. Nie oznacza, że jestem jakimś pieprzonym wybrańcem, który mógłby cokolwiek pomóc. Może i przemieniałam się w gigantycznego wilka i demony się mnie bały, ale co z tego?

Nie mogłam uleczyć świata sama. A jedyna osoba, która przynajmniej pozornie zdawała się wiedzieć i czuć tyle samo, co ja, najwyraźniej miała mnie kompletnie gdzieś.

Nie, problemów miłosnych absolutnie mi do tego wszystkiego nie brakowało. Tylko co ja mogłam poradzić, że...

Zaraz.

Zacisnęłam dłonie w pięści i na chwilę uchyliłam oczy. Słońce zaatakowało mnie ze zdwojoną mocą, ale zupełnie je zignorowałam, mając gdzieś to, że wciąż przypiekało mnie w plecy, a nigdy nie byłam szczególnie odporna na upały. Wystarczyło, że zaświtało mi w głowie...

No właśnie. Bo Jan wiedział coś więcej. Musiał wiedzieć coś więcej, prawda? Niejednokrotnie to zasugerował, gdy zmieniłam się przy nim w wilka, a nawet nie był jakoś szczególnie zszokowany tym, że mi się to udało. Wyglądał raczej na takiego, którego zdziwiło, że akurat ja to potrafię, a nie że ktokolwiek mógłby być do czegoś takiego zdolny. Więc może...?

Ech, nadzieja jest beznadziejna.

Tylko jak ja mogłam to zrobić?

Chrzanić to. Chrzanić to wszystko.

Podniosłam się z ziemi, otrzepałam i po prostu ruszyłam zdecydowanym krokiem w stronę ogrodzenia. Most niebezpiecznie zadrżał pod moimi stopami, a moja lewa dłoń odruchowo pofrunęła w stronę bagnetu od kałasznikowa, z którym nigdy się nie rozstawałam – tym razem dopięłam go do paska od spodni tak, by zakrywała go luźna bluzka. W ferworze przygotowań do jak najszybszego wymarszu w domu rodziców zupełnie zapomniałam o torebce.

Tak jak się tego spodziewałam – Strażnik pojawił się jak spod ziemi. Barczysty mężczyzna średniego wzrostu o gładko ogolonej twarzy zastąpił mi drogę z doprawdy bezczelną miną, krzyżując ramiona na piersi. Z ledwością powstrzymałam się od wyszczerzenia zębów i warknięcia na niego. Gdzieś w głębi mnie obudził się bunt – on musiał przecież zejść mi z drogi, ja miałam prawo tam wejść, to był mój Dom! Bardzo wiele wysiłku kosztowało mnie, aby rozkazać tym uczuciom się zamknąć. Przynajmniej na chwilę.

Musi mnie pan przepuścić – powiedziałam pewnym siebie tonem zanim zdołał się odezwać.

Mina mu zrzedła. Dłuższą chwilę stał tak przede mną z otwartymi ustami, aż wreszcie uniósł wbudowaną w hełm osłonę na oczy i obdarzył mnie doprawdy zabawnym spojrzeniem, z którego jasno wynikało, że zupełnie nie wie, co też powinien ze mną zrobić. Pewnie spodziewał się, że jestem kolejną gówniarą, która przyszła, żeby zrobić sobie z nim zdjęcie na Instagrama, czy coś równie głupiego.

Oj nie, kochaniutki. Może i wyglądasz apetycznie, jak zresztą większość twoich kolegów, ale tutaj idzie o losy świata, a nie liczbę lajków pod relacją. Czy co tam daje się pod relacjami na Instagramie. Szlag, zbierałam się do założenia tam konta już od ładnych paru lat, a jeszcze tego nie zrobiłam. Pech chciał, że wciąż miałam znacznie ważniejsze rzeczy na głowie...

A więc sorry, koleś, ale nie tym razem. Mój kolor włosów wprawdzie sugeruje coś innego, ale dobrze wiem, co robię.

Że słucham? – wydukał wreszcie, gdy przypomniał sobie, jak się mówiło. Zmarszczył przy tym brwi doprawdy uroczo i dokładniej zlustrował moją twarz, każąc mi podejrzewać, że chyba jednak mam wokół oczu zacieki z rozmazanego tuszu do rzęs. A i pewnie dobrze widział, czym się zajmuję, skoro pojawił się tu tak szybko.

Dobrze pan słyszał – prychnęłam. – Muszę tam wejść i spotkać się z waszym dowódcą. Zaprowadzi mnie pan do niego?

Gapił się na mnie jeszcze dobrą minutę... aż wreszcie ryknął takim śmiechem, że aż zgiął się wpół.

No nieźle! – wykrztusił pomiędzy kolejnymi spazmami, ocierając łzy wierzchem okutej rękawicy. – To mnie rozbawiłaś... Sorry, ale to niemożliwe. Lepiej spływaj do domu, mała, tu nie jest bezpiecznie.

Ach, czyli już przeszliśmy na ty? – Przekrzywiłam głowę na zwierzęcą modłę, odruchowo poddając się instynktowi. Odkąd pozwoliłam wilkowi wyjść na zewnątrz, miałam coraz większe problemy z panowaniem nad tymi odruchami. – Mówiłam poważnie.

Ja również. – Opanował się i ponownie przybrał pokerową maskę. – Uciekaj. Albo zadzwonię na policję.

Podejrzewam, że narobisz sobie tym więcej kłopotów, niż mnie – parsknęłam niewesołym śmiechem. – Zabierz mnie do dowódcy. Będzie wiedział, o co chodzi.

Jakoś w to wątpię. Nie pójdziesz po dobroci? – Nie spuszczając ze mnie wzroku, sięgnął do kieszeni bojówek.

Nie pójdę. Po prostu powiedz dowódcy, że tu jestem – warknęłam. Na krótką chwilę zatrzymałam wzrok na naszywce w miejscu, w którym powinien mieć symbol swojego oddziału. – Ach, dobra, ty nie jesteś z Węży? – zreflektowałam się szybko.

A co za różnica, skąd jestem? – syknął i wyjął z kieszeni...

No dobra. Liczyłam przynajmniej na paralizator lub gaz pieprzowy, a to był najzwyczajniejszy w świecie smartfon. I to niespecjalnie rzucający się w oczy. Albo miał gdzieś technologiczne nowinki, albo żołd dostawali tam cokolwiek kiepski.

Najpierw zadzwoń do dowódcy Węży – pouczyłam go wciąż tym samym rozkazującym tonem. – Powiedz, że przyszła Lea Wilkosz. Naprawdę będzie wiedział, o co chodzi.

Zamarł na krótką chwilę, patrząc to na mnie, to na odblokowany wyświetlacz... a następnie ryknął jeszcze gorszym śmiechem, niż przed chwilą.

O kurna, ale jaja! Że też dopiero teraz skojarzyłem...! – Mało się nie zakrztusił. – Jesteś jakąś spławioną kochanką, czy jak?

Że co? – Tym razem to mi opadła szczęka.

No bo siedziałaś tam. – Wskazał paluchem moje poprzednie miejsce. – I odpierdalałaś... znaczy, robiłaś gorzkie żale. Ja pierdzielę, a nie myślałem, że z Jana takie ziółko...

Kuźwa! – Dokonałam czegoś w rodzaju tak drastycznego facepalm'u, że aż zakręciło mi się w głowie. – Koleś, czy facetom naprawdę jedno w głowie?! Nie martw się, z twojego ulubionego kolegi jest dokładnie taka Cnotka Niewydymka, jak podejrzewaliście, a teraz weź wreszcie do niego, kurna, zadzwoń!

Y... Jest z niego kto? – Ponownie zamieniliśmy się rolami.

Nie wytrzymałam. Po prostu podeszłam do niego i zapierdzieliłam mu ten przeklęty telefon prosto z ręki. Wyszkolili go fenomenalnie, skoro zareagował dopiero gdy odpaliłam książkę adresową.

Ej! Oddawaj to! Poważnie, dzwonię na policję! – krzyknął i ruszył w moją stronę.

No ciekawe z czego. – Wywinęłam się błyskawicznie. Zdecydowanie na moją korzyść działało to, że koleś nie miał prawa mnie dotknąć, dopóki sama nie ruszyłam na niego z rękami.

Chyba.

To ten numer? – Odwróciłam się w stronę mężczyzny, wskazując na kontakt oznaczony napisem „Jan W. Dowódca”. Po chwili odpowiedziałam sobie sama, wciskając zieloną słuchawkę: – W sumie, to kogo innego byś tak opisał?

W chwili, gdy sygnał w słuchawce został urwany suchym „słucham”, okazało się, że Strażnicy jednak wcale nie mieli przykazania, by nie tykać cywili, dopóki sami nie zaczną. Albo też moje działania można było określić mianem „zaczęcia”?...

Kij z tym. Grunt, że krzyknęłam z zaskoczenia i runęłam jak kłoda na gorący asfalt, gdy mężczyźnie ostatecznie skończyła się cierpliwość. Bardzo chciałabym powiedzieć, że walczyłam dzielnie jak lwica, wcielając w życie lata ćwiczeń szermierki i samoobrony, ale prawda była taka, że przycisnął mnie do podłoża i unieruchomił w tempie, jakiego każdy człowiek potrzebowałby na wypowiedzenie zwrotu „cholera jasna”.

Dziewczyn się nie bije! – zaskamlałam jeszcze, zanim wcisnął mnie w beton całym swoim ciężarem.

Słyszałam, że Jan krzyczał coś do telefonu, ale w tym położeniu bynajmniej nie mogłam przyłożyć go do ucha. Strażnik nie miał żadnego problemu z tym, żeby utrzymać mnie w obecnej pozycji za pomocą kolana i jednej dłoni, wyłuskał więc zaraz komórkę z moich palców i rzucił do niej szybkim:

Cześć, wybacz, drobne problemy na posterunku numer... – Urwał gwałtownie wpół słowa. Nadstawiłam uszu, mając nadzieję cokolwiek wyłowić, ale niestety jedynym, co słyszałam, był puls kładki dla pieszych. – Ach. Aha... Eee, rozumiem. Jasne.

Spróbowałam się okręcić. Bardzo byłam ciekawa, jaką miał minę, skoro tak nagle spokorniał. Ba, spokorniał! Wyglądało na to, że cokolwiek tam się na drugim końcu linii działo, musiało mieć formę regularnej zjebki.

No tak właśnie się przedstawiła – wydukał wreszcie, nieco luzując uścisk na moich dłoniach. Z ulgą poczułam, jak krew ponownie dopływa mi do wszystkich naczyń krwionośnych, ale żebra wciąż wołały o pomstę do nieba. Koleś w całym oporządzeniu musiał ważyć ze sto pięćdziesiąt kilo, jak nic...

Nie, coś za dużo. Chociaż...? Kurde, to by było o ponad sto więcej niż ja...

No co o mnie mówi? – wykrztusiłam, wykorzystując ostatnią dawkę tlenu.

Y... Tak jest, panie dowódco – wydukał do telefonu, ignorując moje pytanie. – Tak, jasne. Nie ma problemu. Ja... Em, no tak, oczywiście. Rozkaz.

Aż jęknęłam, gdy ciężar nareszcie zniknął. Zanim jednak zdążyłam ucieszyć się z tego, że jednak nie umrę poprzez zmiażdżenie, wielka łapa złapała mnie za ramię i postawiła do pionu, nie przejmując najwyraźniej tym, że od razu tak mi się zakręciło w głowie, iż jedynie centymetry dzieliły mnie od tragedii – gdyby nadal mnie nie trzymał, wypierniczyłabym się prosto na barierkę, za którą miałam przepaść. Ze złością przegnałam czarne plamy sprzed oczu i rzuciłam facetowi rozognione spojrzenie.

I co powiedział? – wycedziłam, nerwowym gestem ścierając kurz z ubrania. – Kuźwa, bardzo lubiłam tę bluzkę...

Mam cię do niego zaprowadzić – wycedził Strażnik z taką miną, jakby właśnie napił się octu. – Zaczekaj chwilę.

Mało brakowało, a klasnęłabym i zaśpiewała „a nie mówiłam?!”, na szczęście jednak wystarczyła mi sama myśl o tym, jaki ochrzan czekał go ze strony dowódcy, gdy już dostarczy mnie przed jego oblicze... Ha, może i należał do innego oddziału, ale o ile dobrze się orientowałam, Węże stały nieco ponad wszystkimi, a dowódcy poszczególnych jednostek poczuwali się do dyscyplinowania wszystkich żołnierzy, nie tylko tych, którzy znajdowali się bezpośrednio pod nimi. Dobrze przecież widziałam, jak Jan rozkazywał obcym.

Po jakichś dziesięciu minutach pod kładkę zajechał czarny hummer ze wzmacnianymi kratą szybami. Strażnik, który z niego wysiadł, na mój widok cały się rozpromienił i wykrzyknął:

O kurde, to ty jesteś tą walniętą maszynistką, która...? – Umilkł na widok swojego bardzo skwaszonego kolegi po fachu. Dopiero po chwili zauważył, jaka jestem brudna i poobijana – skórę na nadgarstkach miałam zdrowo zaczerwienioną, a na lewym policzku, który nadstawiłam wcześniej do pocałunku asfaltowi, formował się już spory siniak. Wraz z rozmazanym wcześniej tuszem do rzęs musiało to tworzyć obraz dość groteskowy. – Co tu się stało?

Nie pytaj – warknął mój świeżo upieczony przyjaciel, przekazał zmiennikowi magnetyczną kartę, której nie zdołałam dojrzeć, wycedził coś, co brzmiało jak „do trzynastej wszystko było dobrze, a potem sam widzisz”, i zapraszającym gestem wskazał mi samochód. Otworzył nawet przede mną tylne drzwi i ponownie mina mu zrzedła, gdy jak gdyby nigdy nic ominęłam go i skierowałam się do przednich.

No co? Mam chorobę lokomocyjną – wyjaśniłam, zajmując miejsce pasażera. I tak miał szczęście, że nie wepchnęłam się przed kierownicę. – Swoją drogą, trochę niepraktyczny ten transport. Masz pojęcie, ile to pali? Niszczycie środowisko. Istnieją nieco oszczędniejsze samochody terenowe.

Powiedziała ta, co jeździ lokomotywą spalinową – burknął, zatrzaskując za sobą drzwi.

To niejako ucięło rozmowę. Bo miał, cholera, rację. Silnik Parkinsona nie dość, że był pewnie starszy od naszej dwójki razem wziętej, to jeszcze miał wielkość tego samochodu...

Koszary okazały się mieścić ładne pół godziny drogi dalej. Kompleks otoczonych wielkim murem parterowych budynków wyglądał dość prowizorycznie, lecz przyznam, że dało się w nim mieszkać – plac był czysty, a okna aż lśniły w promieniach słońca. Niskie kontenery może i nie zachwycały, ale z pewnością musiały zapewniać Strażnikom przynajmniej namiastkę bezpieczeństwa podczas nocy i wolnych chwil. Kręciło się tam całkiem sporo mężczyzn w czarnych uniformach, od których nie mogłam wprost oderwać wzroku. Co tu dużo mówić – choć w świecie istnieje przekonanie, jakoby tylko faceci ślinili się na widok atrakcyjnych przedstawicielek płci przeciwnej, uważałam to za bujdę na resorach. Oj tak, kobiety też lubią co jakiś czas ucieszyć wzrok czymś ładnym. Jedyna różnica polega na tym, że my nie obnosimy się z tym aż tak ostentacyjnie... chyba że w swoim towarzystwie.

Więc tak, miałam tu na czym zawiesić oko. Zwłaszcza że wciąż byłam singielką, której fakt ten coraz mocniej ciążył. Ale prawda wyglądała tak, że wśród tego nawału ciasteczek szukałam jednego konkretnego...

Jan wyszedł z jednego z budynków praktycznie od razu, gdy mój szofer zaparkował pod wejściem. Pierwszy raz widziałam go w z grubsza cywilnym ubraniu, ale bynajmniej nie żałowałam. W czarnych bojówkach i czarnym podkoszulku z niewielkim emblematem Straży na piersi wyglądał naprawdę dobrze. Choć zdawał się nieco mniejszy bez kevlarowego pancerza i góry broni, i tak był naprawdę dobrze zbudowany, szeroki w ramionach i tak wysoki, że głową pewnie mogłam sięgać mu co najwyżej do ramienia. Moje serce na jego widok ścisnęło się boleśnie, a w gardle pojawił się gorzki posmak tęsknoty...

Szlag. A miałam podchodzić do wszystkiego z luzem i uśmiechem, by nie musieć dalej się załamywać...

Tak, od początku coś mnie do niego ciągnęło, ale kiedy tak właściwie zdążyłam uświadomić sobie, że wpadłam po uszy? Nie mam pojęcia. Nazywać rzeczy po imieniu zaczęłam dopiero wtedy, gdy w ciele wielkiego wilka rzuciłam się na armię demonów, bardziej niż o swoje życie bojąc się, że mogą zrobić mu krzywdę.

Zakochałam się. Na całego i, jak widać, nieodwołalnie. I to w facecie, który był starszy ode mnie o przynajmniej dziesięć lat i nie sprawiał wrażenia, jakoby potrafił odczuwać jakiekolwiek romantyczne uczucia. Czy chociażby posiadać życie poza tym w Strefie. Teraz też widziałam po nim doskonale, że jest dowódcą w każdym calu – może i nie tak sztywnym, jak prawdziwy wojskowy, ale nadal stojąc odruchowo przyjmował pozbawiony emocji wyraz twarzy i pozę na „spocznij”, z lekko rozszerzonymi nogami i rękoma złożonymi za plecami. Długie włosy związane miał w nieco niechlujny węzeł na karku, lecz brodę przystrzygł równo. W niebieskich oczach zaś widziałam...

Cóż, widziałam jakieś emocje. Ale tak dobrze nad nimi panował, że moje próby odczytania ich spełzły na niczym.

Przyprowadziłem ci gościa. – Mój szofer najpierw zasalutował mu służbiście, a następnie podał rękę jak dobremu kumplowi. Dopiero gdy zreflektował się i zamiast prawej wyciągnął lewą zauważyłam, że mój Strażnik, jak odruchowo zaczęłam go określać w myślach, ma ciasno obandażowane ramię w miejscu, w którym podczas moich odwiedzin ugryzł do demon.

A czego właściwie się spodziewałam? Od tego czasu minęły ledwo cztery dni. Może też dlatego siedział tutaj, zamiast zajmować się zabijaniem czerwonookich niewiniątek.

Co tam właściwie się stało? – spytał z pewną dozą niedowierzania, nie spojrzawszy nawet w moją stronę.

No cóż... – Szofer już miał zacząć składać sprawozdanie, gdy postanowiłam uprzejmie go w tym wyręczyć:

Poprosiłam, żeby do ciebie zadzwonił, ale miał jakieś obiekcje. Tak w dużym skrócie. – Bezradnie rozłożyłam ramiona w geście „no co ja na to poradzę?”, gdy obaj jak na komendę spojrzeli na mnie. – No co? Dość uprzejmie poprosiłam, a on od razu wytarł mną podłogę.

Ukradła mi telefon – wyjaśnił mężczyzna. Przy Janie nagle wydał mi się znacznie mniejszy, nawet w pełnym pancerzu.

Pożyczyłam – poprawiłam go ze zniecierpliwieniem. – Nie musiałeś od razu...

Dobra, nieważne – przerwał mi Jan. – Możesz wracać na posterunek. Lea, pozwól na słówko. – Odwrócił się i zniknął w niskim budynku. Posłałam ostatnie triumfujące spojrzenie mojemu szoferowi, zupełnie nie przejmując się tym, jak dziecinnie to musiało wyglądać, i podążyłam za Strażnikiem...

A tam czekało mnie coś, czemu do sympatycznego powitania było bardzo daleko.

Czy ciebie już, kurwa, do reszty popierdoliło?! – wydarł się na mnie, gdy tylko trzasnęły za nami drzwi. Aż się cofnęłam, zaskoczona tym, jak błyskawicznie zrzucił maskę opanowania.

Ja chciałam... – spróbowałam, ale facet wcale nie był w nastroju, żeby mnie słuchać.

Ty tak sobie po prostu do niego podeszłaś i chciałaś zadzwonić?! Noż ja pierdolę! Masz pojęcie, co on mógł z tobą zrobić?! I na chuj się tutaj pchasz?! Jak chcesz tak łatwo zdechnąć, to po prostu mi, kurwa, powiedz, to następnym razem nie będę zapierdalał przez pół Strefy, żeby ci dupę ratować! – emocjonował się, nachylając nade mną tak, że przez chwilę pomyślałam, że zaraz mnie uderzy.

Dobra, przestraszyłam się. Ale fakt, że w każdej chwili mogłam przemienić się w wilka i rzucić mu do gardła, nafaszerował mnie pewnością siebie, jakiej każdy mógłby mi pozazdrościć.

Skończyłeś już? – wycedziłam, gdy zrobił przerwę na zaczerpnięcie powietrza. – Możemy już porozmawiać jak ludzie, czy masz mi jeszcze coś błyskotliwego do powiedzenia?

Zapowietrzył się i zamarł w połowie jakiegoś ognistego gestu. Dobrze widziałam, jak jest wściekły, i cholernie mnie to zabolało... Chociaż czego ja się spodziewałam? Że weźmie mnie w ramiona, przytuli, pogłaszcze po głowie, zapewniając, że cieszy się z mojego widoku? Że powie, że się o mnie martwił, bo mu na mnie zależy? Rany, dziewczyno, jaka ty jesteś głupia...

Nie możesz tak sobie po prostu wchodzić za Kordon, kiedy ci się żywnie podoba – powiedział znacznie spokojniejszym, ale wciąż noszącym znamiona z trudem tłumionej złości tonem. Wciąż wyglądał tak, jakby zamierzał wynieść mnie za fraki poza granicę i wyekspediować w diabły zamaszystym kopniakiem. – To jest coś jak teren wojskowy, rozumiesz? Dociera do ciebie to, że Straż ma prawo zabijać kręcących się tu ludzi? Każdy, kto nie nosi naszego munduru, jest traktowany jak demon. Do cywili się tutaj strzela bez pytania, do kurwy nędzy!

Przecież nie weszłam poza Kordon – syknęłam, groźnie mrużąc oczy. – A ty nie dałeś mi numeru telefonu, więc jak inaczej miałam się z tobą skontaktować, jak nie przez innego Strażnika? Co ja poradzę, że ten jakiś niekumaty był?

Niekumaty, ja pieprzę... – Złapał się za głowę i odszedł na kilka kroków. Widziałam, że oszczędzał prawą rękę, jakby wciąż sprawiała mu ból. Coś nie wątpiłam, że tak właśnie jest. – Najchętniej wyjebałbym cię stąd z hukiem i dał zakaz wstępu, wiesz?

Nie zapominaj, kto uratował ci życie – wycedziłam. Moja cierpliwość również miała swoje granice, a jeśli nie chciałam się znowu rozpłakać, musiałam przekuć te kłębiące się we mnie emocje w złość.

Uratował mi życie? – Obejrzał się na mnie z szokiem w jasnoniebieskich oczach. – Nie przypisuj sobie zbyt wielkich zasług, dziecko.

Zabolało. I to o wiele bardziej, niż wszystko do tej pory. Znowu się cofnęłam, bo efekt odniosło to identyczny, jak gdyby naprawdę dał mi w twarz. W oczach poczułam szczypanie nieznośnych łez, a dłonie zacisnęłam w pięści aż do bólu, próbując je powstrzymać.

Dobrze widziałam, w jakim gównie wtedy siedziałeś – powiedziałam wreszcie obcym, lodowatym głosem. – I dobrze widziałam, że coś ukrywasz. Wiesz coś o mnie. Być może wiesz, dlaczego taka jestem. W tej chwili jesteś jedyną osobą, która może takie informacje posiadać, więc nie dziw się łaskawie, że przychodzę z tym do ciebie.

Już otwierał usta, by coś odpowiedzieć, ale nie pozwoliłam mu dojść do głosu.

Odpowiedz mi na kilka pytań. A potem dam ci twój wymarzony spokój. Pasuje ci taki układ? – Wyciągnęłam dłoń, jakbym zamierzała zachęcić go do przypieczętowania paktu, i nie zdołałam powstrzymać się do dodania: – Chyba że mam podać ci lewą, bo ta za bardzo boli?

Aż zgrzytnął zębami i odruchowo powędrował palcami do opatrunku. Sam również musiał zdawać sobie sprawę z tego, że tylko dzięki mojej interwencji wyszedł z tego z jedynie tą raną. Wątpiłam, by zdołał w tej chwili naciągnąć łuk, ale gdybym jak ostatnia kretynka nie rzuciła mu się na ratunek, pewnie mógłby tylko pomarzyć o jakiejkolwiek świetlanej przyszłości. Chyba że mówić o takiej, którą spożytkowałby na ganianie za swoimi kumplami po fachu z obłędem w oczach, dopóki któryś łaskawie nie skróciłby jego cierpień.

Dłuższą chwilę patrzył w ścianę w milczeniu. W jego twarzy nie było zupełnie nic ludzkiego, zwłaszcza gdy w pewnym momencie wyszczerzył ze złości zęby i zaklął pod nosem.

Nie tutaj – warknął wreszcie i ruszył w głąb ponurego korytarza.

Tego, że powinnam iść za nim, musiałam się właściwie domyślić, bo nie wykonał w moją stronę żadnego zachęcającego gestu. Po prostu podreptałam za nim, zanurzając się w półmroku. Przez chwilę rozglądałam się za włącznikiem światła, ale odpuściłam sobie, gdy zauważyłam, że na suficie z gołych, nieotynkowanych płyt żelbetonowych straszą jarzeniówki. Jeszcze tylko tego mi brakowało...

Pomieszczenie na końcu wąskiego przejścia, do którego mnie zaprowadził, musiało być stołówką. Zmrużyłam oczy, nagle porażona ilością wpadającego przez okna światła, i nie czekając na zaproszenie zajęłam miejsce przy jednym z pustych stolików. Wokół nie widziałam zupełnie niczego, domyślałam się więc, że posiłki wydawano jedynie w określonych porach. Aż dziw, że w takim stanie byłam w stanie zastanowić się nad tym, jak bardzo bym cierpiała, gdyby przyszło mi tutaj mieszkać. Mój apetyt można było zawsze określić mianem – o ironio! – wilczego.

Przez dłuższą chwilę obserwowałam, jak Jan chodzi w tę i z powrotem, bijąc się z myślami. Sama nie wiedziałam, co takiego powinnam czuć. Z jednej strony zaczynałam się go bać – ten wybuch nie był czymś, do czego mogłabym ot tak przywyknąć. Niby rozumiałam targającą nim złość, ale moje durne zakochane serce nie zamierzało zaakceptować takiego traktowania. Marzyłam, by po prostu wziął mnie w ramiona, przygarnął do siebie i wytłumaczył, że wszystko będzie dobrze. Marzyłam, aby odnaleźć w nim opokę, kogoś tak silnego, bym mogła przy nim nareszcie przestać grać i odsłonić się całkowicie, z całym poczuciem bezpieczeństwa, którego potrzebowałam jak powietrza. Chciałam...

Chciałam, żeby on też mnie pokochał, choć wątpiłam, żeby to było możliwe. Boże, dlaczego wszystkie moje wątki romantyczne musiały kończyć się w taki sposób? Dlaczego coś, co powinno być powodem do radości, coś, co było tak oczywiste i powszechne, mi zawsze przysparzało jedynie cierpienie? Z całych sił pragnęłam nareszcie znaleźć kogoś, kto mnie pokocha. Doszło nawet do tego, że w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy to ze mną nie jest przypadkiem coś nie tak? Może mnie po prostu nie dało się kochać, i taki był problem...?

Ze złością potrząsnęłam głową, próbując odegnać te myśli. Ale one wciąż gdzieś tam się czaiły. Nie byłam w stanie spoglądać w stronę Strażnika i nie zmagać się z żywymi pragnieniami. Nie byłam w stanie...

Ja sam nie wiem wiele – odezwał się, wyrywając mnie z zamyślenia. – Nie wiem, co mógłbym ci powiedzieć. Chyba nie umiem tego dobrze wytłumaczyć.

Wystarczy właściwie cokolwiek – szepnęłam, na krótką chwilę ukrywając twarz w dłoniach. – Ja nie mam zupełnie nic prócz tego wilka, rozumiesz?

Wątpiłam, żeby rozumiał. I wcale nie zrozumienia chciałam z jego strony najmocniej.

Naprawdę nie wiem, jak miałbym to opisać. – Wreszcie na mnie popatrzył, a w jego oczach kryła się prawdziwa bezradność. Skrzywił się lekko. – Ja sam nie do końca to rozumiem. Większość tego, co mam, to jedynie domysły.

Te domysły to zawsze coś.

Milczał przez dłuższą chwilę. Gdy już straciłam nadzieję, że powie cokolwiek, odwrócił się w stronę czajnika elektrycznego i szafki, w której musieli trzymać kawę. Chwilę szperał tam, szukając czegoś.

Mnie osobiście domysły nie dały zupełnie nic – mruknął, odwrócony do mnie plecami. – A wręcz wprowadziły w jeszcze większy błąd. I mało nie doprowadziły do pieprzonej tragedii.

A co ty możesz wiedzieć? – prychnęłam, pogardliwie wywracając oczami. – Ty to zupełnie inna sprawa.

A skąd ta pewność? – Odwrócił się na krótką chwilę. W jego oczach błysnęło coś dziwnego.

A umiesz porosnąć sierścią na zawołanie i biegać na czterech łapach? – Sarkastycznie uniosłam jedną brew.

Sierść już mam. – Znacząco podrapał się po skrawku obrastającego klatkę piersiową gąszczu, wystającego z kołnierza koszulki. – Wybacz, chujowy żart.

Nie jestem w nastroju do żartów.

Westchnął, wyłączył czajnik i znowu milczał przez chwilę. Zaczynało mnie to poważnie denerwować.

Wolę domysły niż zupełnie nic – powiedziałam, by w jakiś sposób go pogonić. – Przemieniam się w wielkiego wilka. Mam dziwne sny o jakimś cholernym laboratorium i nie wiem, czy nie są przypadkiem wspomnieniami. Nie pamiętam kawałka swojego życia, a moi rodzice twierdzą, że zniknęłam na jakiś czas, gdy byłam dzieckiem. To niepokojąco trzyma się kupy... ale jaki niby ma związek ze Strefą?

Większy, niż myślisz. – Jak gdyby nigdy nic wręczył mi kubek z kawą. – Słodzisz?

Słodzenie kawy powinno kwalifikować się jako grzech ciężki – burknęłam z pewną dozą wyższości.

Jak chcesz. – Nogą odsunął krzesło obok i usiadł na nim ciężko. – Wiesz w ogóle, czym są demony?

A niby skąd? – Bezmyślnie wzięłam łyka świeżo zalanej kawy i poparzyłam się jak marzenie.

Dobra, to będzie dość... skomplikowane. Albo i nie? – Z zakłopotaniem podrapał się po głowie, patrząc wszędzie, byle nie na mnie. – Demony to nieudany eksperyment wojskowy. Wojskowi próbowali stworzyć coś w rodzaju superżołnierza, człowieka znacznie szybszego, silniejszego i odporniejszego na rany. Tak w dużym skrócie. Niestety eksperyment ździebko wymknął im się spod kontroli. Większość badanych nie przeszła dobrze przemiany i zamieniła się w... to, co widziałaś. W demony. To my je tak nazwaliśmy. W dodatku to okazało się być zaraźliwe, ale ja sam nie zrozumiałem, w jaki sposób może się rozprzestrzeniać. To akurat teraz nieistotne. Zaś wilki... – Umilkł na chwilę, wbijając wzrok w zawartość swojego kubka. Po krótkim namyśle odstawił go na blat stołu i wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Wydało mi się dość ciekawe to, że odpalił jednego z nich praktycznie pod ogromnym znakiem zakazu palenia. – Wilki to również eksperyment.

Tyle to ja wiem – westchnęłam. Nerwowo bawiłam się tandetną łyżeczką, skupiając na tym, by wymieszać napój, ani raz nie uderzając o ściankę kubka.

Nad wilkami zaczęto eksperymentować po to, by jakoś sobie poradzić z demonami – kontynuował, niezrażony moim pesymistycznym nastrojem. – W tym temacie wiem naprawdę niewiele. Nie mam na przykład pojęcia, jakim cudem miały walczyć z demonami. W każdym razie, nad nimi pracowano już po ustanowieniu Strefy, wtedy jeszcze niewielkiej, jedynie wokół instytutu, w którym to wszystko się działo. W jakiś sposób wybadali, że najbardziej podatne na mutacje są organizmy dzieci. Zaprzestano tych eksperymentów, bo okazało się, że umieralność tych dzieciaków wynosi prawie sto procent. Zwinęli wtedy manatki, zostawili instytut i spierdolili gdzieś, nie wiadomo gdzie, by nikt ich przypadkiem z tym nie powiązał.

Prawie sto procent? – dopytałam, wyłowiwszy coś interesującego z jego wywodu.

No... prawie. – Widocznie zawahał się, zanim to potwierdził. – Ale ja naprawdę nie wiem więcej. Powinnaś porozmawiać z kimś, kto miał w tym swój udział. Z kimś, kto wie więcej niż ja.

Więc przedstaw go mnie? – Rozłożyłam bezradnie ramiona.

Chciałabyś. – Parsknął pozbawionym wesołości śmiechem. – Dziadek mieszka w samym sercu Strefy. Niby jak mam cię do niego zaprowadzić? Chuj wie, czy on nadal żyje.

No i to by było na tyle, jeśli chodziło o moje nadzieje. Zupełnie bezwiednie skuliłam się w sobie i całkowicie skupiłam na ciemnym napoju, w jego znajomym zapachu mając nadzieję odnaleźć choć odrobinę spokoju... bo na zdrowe zmysły już nie liczyłam. Nie interesowało mnie nawet to, że Jan badawczo mi się przyglądał.

No cóż... – mruknęłam wreszcie, nie patrząc mu w oczy. – I to by było na tyle, co? Nadal nie mam pojęcia, kim jestem. Jakimś superbohaterem? Nadczłowiekiem w ciele wilka? I co ja mam z tym niby zrobić? – Nie chciałam tego, ale głos zadrżał mi pod sam koniec.

Jest niby jeden sposób...

Od razu skierowałam na niego rozognione spojrzenie, mając gdzieś, że urwał szybko, jakby zawstydzony tym, że w ogóle się odezwał.

Jaki? – Nachyliłam się niecierpliwie w jego stronę.

Nie, kurwa, zapomnij. – Wyprostował się gwałtownie i wstał z krzesła, omal mnie nie przewracając. Na jego twarzy znowu ujrzałam złość. – Powinnaś już wracać do domu, nie możesz tyle tu siedzieć. Dopijesz kawę i zawiozę cię na posterunek, a ty grzecznie wrócisz stamtąd do rodziców.

Ale...

Miałaś dać mi spokój, gdy już powiem, pamiętasz? – W błękicie jego tęczówek widziałam jedynie lód i z trudem maskowaną wściekłość.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Chciałam w dziecinnym odruchu złapać się krzesła i krzyknąć: „nie! Nigdzie się stąd nie ruszam! Potrzebuję cię, słyszysz?!”...

Ale co ja mogłam zrobić?

Naprawdę nie możesz mnie tam...? – szepnęłam, ale głos w połowie mi się załamał.

Nawet o tym nie myśl – warknął. – Dziewczyno, co się z tobą dzieje? Nie jestem w stanie nic więcej ci powiedzieć. Odwożę cię na granicę, a ty grzecznie wracasz do domu, zrozumiano? Tam, gdzie twoje miejsce.

Nie mogę...

Możesz. – W jego głosie pojawiło się coś dziwnego, a oczy – dałabym sobie głowę uciąć! – błysnęły na czerwono. – Przyjmiesz to. I tyle ci wystarczy. Obojętnie, czy możesz, czy nie. Musisz.

Tylko że moje miejsce jest tutaj, nie rozumiesz? Bo muszę wiedzieć, kim jestem. Bo to musi przestać tak wyglądać. Bo muszę się dowiedzieć, co jest prawdą...

Bo cię kocham, ty wielki, tępy chłopie...

Ja nie mogę dać ci tej prawdy.

Nie możesz dać mi jeszcze wielu rzeczy... Kolejny raz się rozpłakałam. Znacznie spokojniej, już nie z lękiem, lecz... rezygnacją. Bo nie miałam siły dłużej walczyć. Nie miałam siły...

Nie miałam siły na nic. Nie byłam w stanie dłużej udawać, przywdziewać maski radosnej i pewnej siebie, gdy tak naprawdę pod tą skorupą nie było zupełnie nic. Nie mogłam żyć dalej, gdy nie wiedziałam, w jaki sposób mam to robić. Z tą tęsknotą nie dało się żyć. A gdy dodać do tego to głupie uczucie, o które wcale się nie prosiłam...

Nic nie było takie, jak powinno. Dobrze, przemieniałam się w tego wilka, o czym marzyłam od zawsze, ale... jaki to miało sens, skoro wszystko inne rozpadało mi się w rękach?

Jan milczał przez dłuższą chwilę. Niemal czułam narastającą w nim złość, sprawiającą, że bałam się ponownie spojrzeć mu w oczy i odruchowo kuliłam ramiona, jak przygniatana olbrzymim ciężarem. Chciałam zniknąć. Chciałam zamienić się w kupkę popiołu, który zaraz rozwiałby ciepły wiatr. Chciałam...

Chciałam, żeby przynajmniej jedna rzecz była jak w moich marzeniach. Chciałam, żeby on był... inny. Żeby to miało jakiś sens. Żeby...

Ile ten twój bolid pociągnie na jednym tankowaniu?

Dłuższą chwilę nie wiedziałam, do czego zmierzał. Pokręciłam głową i jedynie cudem się opanowałam, zanim zakryłam uszy dłońmi, by choć na krótki moment odciąć się od świata.

To ważne! – ofuknął mnie. Wyjął mi z dłoni kubek, zmuszając tym samym, bym wreszcie zwróciła na niego uwagę. – Samochodem się tam nie dojedzie, a tygodniowy marsz byłby jebanym samobójstwem. Słuchasz mnie?

Co ty właściwie chcesz wiedzieć? – jęknęłam, marszcząc w niezrozumieniu brwi.

Mówię w jakimś innym języku? – zirytował się. – Ile ta lokomotywa przejedzie bez tankowania? Tak głęboko w Strefie będzie kurewsko ciężko skołować paliwo.

Gdy było to nowe, podobno mogło jechać tysiąc czterysta kilometrów bez tankowania – wydukałam bez przekonania. – Teraz? Uznałabym za cud, gdyby wytrzymało połowę tego. Wchodzi jakieś 2800 litrów paliwa, może trochę więcej. Nie pamiętam dokładnie.

Kurwa. – Strażnik ponownie opadł na krzesło. – Za mało. Podejrzewam, że beczek z ropą nie zdołasz gwizdnąć i załadować?

Już pomijając nawet to, że nie mam do nich dostępu, to jakim, kurna, cudem miałabym je załadować? I gdzie? Bo chyba nie do kabiny. Słyszałeś, ile litrów trzeba?

Tak tylko gdybam. – Potarł zmęczonym gestem czoło. – Dostępu do bardziej oszczędnego sprzętu też pewnie nie masz?

Jasne. Wyczaruję ci lokomotywę hybrydową ot tak. – Spróbowałam pstryknąć palcami, ale guzik mi z tego wyszedł. – Właściwie jakby się bardzo uprzeć, to to już i tak jest lokomotywa hybrydowa.

Niby jakim cudem? – Teraz to zupełnie zbiłam go z tropu.

No bo ma silnik spalinowy, który napędza prądnicę, produkującą prąd do elektrycznych silników trakcyjnych, nie?

A skąd ja to mam, kurwa, wiedzieć? – Znowu zaczął się wściekać. – Zastanawiam się, jak ci zrobić wycieczkę po Strefie, a ty mi jakieś zagadki wymyślasz.

O. – Zatkało mnie. – To znaczy, że...?

Nie ciesz się tak, bo najpierw muszę wymyślić, jak to, kurwa, zrobić – wszedł mi w słowo. – Przy prędkości maks dwudziestu kilometrów na godzinę, potrzebowaliśmy jakichś czterech dni w jedną stronę, żeby tam się dostać. Gdyby cała droga była wolna i dało się utrzymać tę prędkość, skróciłoby się pewnie do dwóch, ale lepiej zakładać najgorsze. Po tamtych torach nic nie jeździło od przynajmniej dwudziestu lat. Żaden z nas nie spaceruje tak daleko.

To może pora, żeby...?

Zapomnij. – Kolejny raz mi przerwał. – Po pierwsze: takie chuchro jak ty nie wytrzyma podobnego marszu. Po drugie: demony. Musimy mieć schronienie na noc, bo jak ty to sobie wyobrażasz? Lokomotywa byłaby lepsza. Samochodem będziemy przebijać się przynajmniej tydzień, poza tym demony zupełnie się już ich nie boją. W pobliżu pociągu zachowują się jednak inaczej, a z wysokości łatwiej też do nich strzelać. Auto zgniotą, jeśli będą chciały.

Głośno przełknęłam ślinę na samą myśl.

Ale podróż lokomotywą gdzieś tam w kij daleko jest kompletnie niedorzeczna – zauważyłam. – Jak ja bym to niby w pracy wytłumaczyła? Że sobie pożyczam sprzęt na kilka dni? To jest własność firmy, nie moja. A jak znowu się wykolei, to co zrobimy? Samochód byłby lepszy. Ze środkiem transportu tej wielkości dość ciężko będzie uciekać, a głupio zostawić.

Ostatnie kilometry do Instytutu są przejezdne tylko dla pociągu. Nasyp jest na tyle uniesiony, że samochód nie zdoła nim jechać. Na piechotę, w dodatku w twoim tempie, będzie to cały dzień drogi. Cały dzień przed nosami demonów. Jest ich o wiele więcej, niż przypuszczasz.

To i tak nie ma sensu. – Uparcie pokręciłam głową.

To jedyna możliwość. Chcesz tam jechać i pogadać z dziadkiem, czy nie?

Milczałam, bijąc się z myślami. Napiłam się kawy, którą jakiś czas temu udało mi się odzyskać.

Oczywiście, że chcę – warknęłam wreszcie. – Ale to nie zmienia faktu, że nie mam ochoty na zabawy w jakiś cholerny film akcji.

Zaufaj mi. – Pierwszy raz tego dnia zobaczyłam, jak nieśmiało drgnął mu kącik ust, zupełnie jakby ledwo powstrzymywał się od uśmiechu. – Wymyślę jakiś dobry powód, dla którego muszę wypożyczyć cię razem z lokomotywą na jakieś dziesięć dni. Ty zastanów się, co z tankowaniem.

Choć było to tak niewyobrażalnie głupie i nieprawdopodobne, że powinnam uznać, iż znalazłam się właśnie w jakimś dennym programie rodzaju „Ukrytej kamery”, nie byłam w stanie powstrzymać kiełkującej w sercu nadziei.

Zrobię coś głupiego. Coś szalonego, idiotycznego wręcz i mogącego równie dobrze skończyć się moją męczeńską śmiercią, ale właściwie co mam do stracenia?

Rozdział 13

 

Nie powiem, żebym od samego rana czuła się śpiewająco.

Phi, śpiewająco! Ja czułam się tak, jakby najpierw przejechał mnie walec drogowy, a następnie jakiś sadysta trzykrotnie wyprał we frani i przepuścił przez wyżymaczkę. I pewnie jeszcze wytrzepał na kamieniach, tak na dokładkę, żeby za dobrze nie było, bo jeszcze by mi się w tyłku od tego dobrobytu poprzewracało. Ha, jak słodko.

Nie mam pojęcia, jak długo mogła trwać akcja wracania do lokomotywowni. Samo dowiezienie składu we właściwe miejsce okazało się wyczynem, bo każde choćby najcichsze stuknięcie od strony ponownie wpasowanego w szyny wózka uznawałam za wstęp do następnej katastrofy. Opancerzone samochody z zastępem podśmiewających się z nas Strażników, których cała akcja po tym, jak już się nią przerazili, zaczęła niewysłowienie wręcz bawić, nie odstępowały nas na odległość większą niż parę metrów, poruszając się w ślimaczym tempie, na jakie się odważyłam. Robili dokładnie to, co im przykazałam – część obserwowała pechowe zestawy kołowe, by zaraportować mi niezwłocznie, w razie gdyby coś zaczęło się dziać, a reszta wypatrywała oczy wokół, szukając demonów, lecz wyglądało na to, że wszystkie gdzieś wywiało. Najwyraźniej stwory wolały odpuścić, powalone niepodważalną siłą mojego wilczego autorytetu. Na jakiejkolwiek zasadzie miałoby to działać, było całkiem praktyczne.

Jan kategorycznie zabronił mi mówienia komukolwiek o tym, co faktycznie miało tutaj miejsce. Wymyślił naprędce jakąś trzymającą się kupy bajkę, którą streścił w tak lakonicznych słowach, że mnie osobiście szlag by trafił, gdybym miała tego słuchać, ale reszta widocznie była do jego rozmowności przyzwyczajona, bo nikt nie wyraził słowa sprzeciwu, gdy ranny dowódca uznał, iż nie ma nic więcej do powiedzenia. Do mnie zresztą też zbyt wiele się nie odzywał, pewnie uznawszy, że nie ma takiej potrzeby, by więcej katować się moim towarzystwem, i większość drogi spędził w jednym z samochodów, upewniwszy się z delikatnością i ciepłem nagrobnej płyty, czy aby na pewno czuję się na siłach, żeby dalej jechać.

Czułam się na siłach. A nawet jeślibym się nie czuła... to co by to zmieniło? Na horyzoncie nie widać było nikogo, kto załatwiłby sprawę za mnie. Jeśli nie chciałam czekać kolejnych kilku godzin, aż przyślą podmianę, musiałam wziąć się w garść, zapomnieć o bólu drobnych ranek na plecach i poharatanego serca i udowodnić, że jestem twardą dziewczynką.

To było jeszcze słodsze.

Wspomnienie tej durnej sprzeczki, podczas której facet zgasił mnie twierdzeniem, iż jestem dla niego za młoda, doskwierało mi jak cierń w boku. Po prostu mój idiotyczny umysł musiał się na tym uprzeć i obojętnie, jak próbowałam pozbyć się tych myśli, nie mogłam przestać ich do siebie przywoływać. Z każdą minutą mocniej przekonywałam się, że chyba jestem o wiele bardziej żałosna, niż kiedykolwiek mogłam przypuszczać. No bo jak to brzmi? Nie radziłam sobie z samą sobą. I z uczuciem do faceta, którego, kuźwa, nie znałam. Toż nawet w podstawówce nie odwalałam takich rzeczy. Cały szacunek do siebie straciłam, o ile w ogóle jakikolwiek miałam.

Wspólnie z kilkoma innymi Strażnikami, którzy wciąż odwracali się na wydającego rozkazy Jana z lękiem w oczach, jakby nie byli pewni, czy mogą podjąć jakąkolwiek decyzję bez jego aprobaty, zadecydowałam, że wagony należy pozostawić w Strefie. Nie byłam rewidentem, znałam się na tym na tyle, na ile niezbędne było to maszyniście, ale wszelka gestia pozostawała jedynie w moim zasięgu. Nabyta przez kilka lat pracy intuicja, choć nadal nie wiem, czy słuszna, podpowiadała mi, że lepiej jest wrócić ze zmniejszoną prędkością i jak najmniejszym obciążeniem, zwłaszcza że uszkodzony wózek miał teraz, po zmianie kierunku jazdy, znajdować się z tyłu. Nie podobało mi się to i najchętniej skombinowałabym skądś eskadrę śmigłowców do pomocy, ale dopóki nie było to możliwe, musiałam poprzestać na tym i przestać histeryzować. Uznałam, że koniec płaczu, bo jak tylko wyjadę ze Strefy, pomoc będzie stosunkowo łatwo zorganizować.

I miałam rację. Gdy tylko znalazłam się na prostych torach i wszystkich świętych poinformowałam o sytuacji, domagając się jazdy po jak najmniejszej ilości rozjazdów i prosto na warsztat, dostałam przykazanie, by meldować o każdym zaistniałym problemie. Tutaj, na Dużej Ziemi, znacznie sprawniej dałoby się skołować ewentualny dźwig.

Niestety na tym rozrywki się nie skończyły. Gdy zostawiłam Parkinsona na warsztacie, by obejrzeli go ze wszystkich stron, musiałam wyprodukować raport, w którym dokładnie opisałam, co się wydarzyło, a następnie wypełnić jeszcze druk, w którym zamierzałam ubiegać się odszkodowania za wypadek przy pracy. No i...

Ech, no i pozostawało najgorsze w postaci organizacji dyskretnego transportu dla rzeczy, które wciąż miałam w kabinie, a o których zaprzyjaźnieni mechanicy obiecali na razie nie wspominać. Problem w tym, że wyniesienie ich we w miarę dyskretny sposób w środku dnia okazało się sprawą nie najłatwiejszą, zwłaszcza że zmęczony stresem mózg zupełnie odmawiał mi już współpracy. Byłam pewna, że za którymś razem, gdy targałam kolejną siatkę do zaparkowanej nieopodal bagażowej taksówki, na którą wydałam ponad czterdzieści złotych polskich, niemal zasnęłam. Tuż po tym czekała mnie jeszcze wyprawa do szpitala, gdzie przerażona nie na żarty zgodziłam się na ponowne przemycie obrażeń i zaszycie najbrzydszych z nich, do czego pomimo całego zmęczenia potrzebowałam końskiej dawki leków na uspokojenie. Poważnie, gdy pielęgniarka zobaczyła, jak ochoczo zaczęłam uciekać przez lekarzem niosącym strzykawkę ze środkiem znieczulającym, niewiele brakowało, by upuściła tacę z narzędziami. Czy to z szoku, czy śmiechu... nie wiem. Byłam zbyt przerażona, żeby jeszcze skupiać się na jej emocjach. Grunt, że po tym, ile wepchnęli we mnie hydroksyzyny, samodzielny powrót do domu odpadał, musiałam więc dzwonić po przerażoną mamę, której ledwie parę chwil wcześniej wpierałam, że jestem dorosła i dam sobie radę. W domu padłam jak kłoda na łóżko i zasnęłam, nie mając siły nawet na zmycie resztek makijażu, o wciąż męczącym mnie w ustach posmaku demonicznej juchy nawet nie wspominając.

Udało się. Jakoś. Tylko że następnego dnia musiałam jeszcze iść do szkoły... i to chyba bolało najmocniej.

Nie wiem, jakim cudem udało mi się wstać z łóżka przed siódmą. Nie wiem, jak się wyszykowałam, czując nieznośne pieczenie pozalepianych plastrami ranek na plecach. Nie wiem, jak ja w ogóle wzięłam tuż przed tym szybki prysznic, zmywając z siebie resztki poprzedniego dnia, bo ledwo trzymałam się na nogach i na dobrą sprawę mogło mnie to nawet zabić. Przewróciłabym się, rozbiła łeb o krawędź wanny... sami wiecie. I jeszcze pewnie nikt by mnie po tym nie żałował, znając życie. Oprócz rodziny, nie miałam chyba nikogo. Janowi z pewnością łezka by się w oku nie zakręciła na wieść, że taka jedna pieprznięta blondynka już nie przywlecze się z transportem za Kordon. Pewnie nawet nie wnikałby, co się ze mną stało.

Dobra, nieważne.

Rodzice uparli się, by odwieźć mnie do szkoły, co w gruncie rzeczy nie było taką znowu złą opcją – dom znajdował się na takim zadupiu, że autobus bywał nieopodal maksymalnie dwa razy dziennie, i żadna z tych pór mi nie odpowiadała. Gdy wysiadłam z auta pod szpetnym budynkiem z żelbetu, natychmiast kryjąc się w plamie cienia rzucanej przez monumentalny wieżowiec, ostatki sił opuściły mnie dokumentnie.

Przez myśl przemknęło mi, czy może nie przenieść się do technikum kolejowego. Tak, to zawsze mogła być jakaś opcja... Chyba łatwiej byłoby mi przełknąć zajęcia, gdybym uczyła się na nich czegokolwiek przydatnego, co mogłam wykorzystać później w pracy. Pech chciał, że gdy kiedyś chciałam się zorientować, jakie profile oferuje to miejscowe, nie znalazłam w nim żadnego interesującego, z tego też powodu zdecydowałam się na liceum – może i bez sensu, ale przynajmniej trwało krócej. Teraz tego nieźle żałowałam, przyglądając się zmierzającym w stronę wejścia ludziom, którym już nie została żadna nadzieja na to, by pozostać normalnymi. Tylko czekałam, aż znowu natknę się na swoją koleżankę od akcji z pączkiem i bagnetem. Nie ma co, to by było doskonałe zwieńczenie ostatnich wydarzeń...

Zamarłam, gdy coś obróciło się w moim wnętrzu. Miałam wrażenie, że od ścianek mojego umysłu odbiło się głębokie wilcze warknięcie, a wszystkie drobne włoski na przedramionach stanęły mi dęba, gdy ognisty dreszcz liznął mnie wzdłuż kręgosłupa. Wraz z przyspieszonym złością biciem serca, pojawiło się podskórne łaskotanie...

Zaklęłam tak, że aż parę osób z okolicy obejrzało się na mnie z ciekawością. Zacisnęłam dłonie w pięści i przymknęłam oczy, próbując się uspokoić. Nieco kręciło mi się w głowie od leków przeciwbólowych, lecz nie przypuszczałam, że mogło to się okazać tak dezorientujące, by wilk znalazł się tak blisko. Żeby tylko cienka granica miała dzielić go od wyrwania się na zewnątrz...

Szlag, a może tak miało być już zawsze? Może w momencie, gdy ponownie otworzyłam mu furtkę, przypominając sobie, jak to było korzystać z tych mocy, odblokowało się we mnie coś jeszcze? Może teraz miało być mi zdecydowanie bliżej do wilka niż do człowieka...?

W szmer rozmów ostatnich spóźnialskich wciął się ostry dźwięk dzwonka, lecz nie chciałam jeszcze ryzykować wchodzeniem do środka. Przysiadłam na wysokim murku, oddzielającym parking przed szkołą od rozległego trawnika z placem zabaw. Skupiłam się na oddychaniu i szukaniu sposobu, by uspokoić tę część mnie, z której istnienia nie zdawałam sobie wcześniej sprawy. Cholera, jeśli moje życie ma być teraz ciągłą walką o utrzymanie zdrowych zmysłów... Przecież ja nie dam rady. Kto normalny dałby radę? Jak zdołam nie przemieniać się za każdym razem, gdy tylko coś mnie zirytuje? Tym razem były to tylko głupie wspominki nieprzyjemnej sytuacji, a już znalazłam się na samej granicy, co więc będzie, gdy naprawdę spotka mnie coś takiego? Moje życie ostatnimi czasy było bardzo denerwujące. A nie mogłam przecież nieustannie brać leków na uspokojenie.

Minęło ładnych paręnaście minut, nim pozbierałam się do kupy i ruszyłam wreszcie na zajęcia, w dłoni ściskając pasek od ciężkiej torebki. Ze względu na rany, nie byłam w stanie założyć jej na ramię. Sama nie wiem, dlaczego nie zdecydowałam się, by uznać to za kolejny pretekst, by olać szkołę i po prostu zrobić sobie wolne. Jakoś tak mam, że gdy faktycznie coś mi dolega, wpadam w fazę udowadniania światu, iż tak naprawdę czuję się świetnie i mogę robić wszystko normalnie. Zamiast podporządkować się wewnętrznemu leniowi, ja odpycham go na bok... po co właściwie? I tak nikt tego nie widział, by móc zapowietrzyć się z podziwu.

W szatni z niejakim trudem zmieniłam trampki na inne trampki. Pech chciał, że choć preferowałam bardziej elegancki styl ubierania się, miałam tak niewymiarowe stopy, że jedyne buty, które mogłam brać pod uwagę, były sznurowane. Wszyscy powtarzali mi, że powinnam się z tego cieszyć – jestem niska i bardzo drobna, wręcz filigranowa, ale niepozbawiona kobiecych kształtów, co dla innych jawi się jako wielki atut... i w pewien sposób naprawę to doceniałam, bo w końcu miałam czym przykuwać spojrzenia. Parę dodatkowych kilogramów pewnie by się przydało, ale wolałam już być za chuda, niż za gruba... Tylko że jakoś nie umiałam tego w pełni docenić, mierząc się codziennie z problemami z tego tytułu. Bo świat nie jest przystosowany dla małych ludzi. Żadne siedzisko nie zostało pomyślane o kimś, kto ma sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Ubrania w rozmiarze XS wiszą na mnie jak na wieszaku. Spodnie w pasie zawsze muszę zwężać, podobnie jak biustonosze w obwodzie. I tak samo jest z butami – marzę o czółenkach na lekkim obcasie, ale mam tak wąską stopę, że w grę wchodziłyby jedynie takie szyte na miarę, na które żałowałam kasy.

Zabawne. Nigdy nie narzekałam na brak pieniędzy. Na kolei może nie zarabiałam kokosów, ale na życie mi to spokojnie wystarczało, a rodzice nigdy nie ukrywali, że ich pieniądze są jednocześnie moimi pieniędzmi. Wychowała mnie mama, która jako lekarz zarabiała zawsze znacznie więcej, niż potrzebowałyśmy, zawsze miałam więc na wyciągnięcie ręki wszystko to, czego inni potwornie mi zazdrościli, ale z jakiegoś powodu nie zmieniło mnie to w rozpuszczoną panienkę. Uwielbiałam drogie, modne rzeczy, jak chyba każdy, ale jeszcze bardziej uwielbiałam swoje pieniądze. Chomikowałam i odkładam każdą uciułaną złotówkę, chyba jedynie na jedzeniu i książkach nie oszczędzając. Unikałam kupowania zbędnych rzeczy i niemal płakałam, gdy musiałam wyjść ze strefy komfortu i zrobić poważniejsze zakupy, bo na przykład użytkowana dzień w dzień od dziesięciu lat komputerowa klawiatura przestawała domagać, lub telefon zaczął się tak zacinać, że nie dało się już z niego za dobrze korzystać. Myślę, że tej przesadnej oszczędności nauczył mnie tata – od zawsze był wręcz chytry, a gdy żył z mamą w separacji, jeszcze mu się to pogłębiło. Dla mnie nigdy pieniędzy nie żałował, ale coś tam musiałam chcąc nie chcąc u niego podpatrzeć, bo w tych kwestiach byłam nieodzowną córcią ojczulka. Zabawne...

Szlag. Żarty żartami, wspomina się całkiem miło... ale to, co mnie czeka, bynajmniej zabawne już nie jest.

Zerknęłam na wyświetlacz w telefonie, bojąc się wyjść z ciasnego boksu w szatni. Byłam tam już zupełnie sama, a elektroniczny zegarek podpowiadał, że dzwonek dzwonił ładnych piętnaście minut temu. Zerknęłam na zdjęcie planu lekcji, by upewnić się, że pierwsza była matematyka...

A, chrzanić to. Rozejrzałam się, czy w pobliżu nie ma kogoś, kto chciałby mi zrobić o to awanturę, i rozsiadłam się wygodnie na podłodze. Odpaliłam bloga z opowiadaniem fantastycznym, w które się ostatnio wciągnęłam, i postanowiłam poczekać cierpliwie na następną lekcję. Nieładnie w końcu się spóźniać, nie?

Pewnie o wiele bardziej nieładnie jest nie przychodzić w ogóle, ale o tym, jak o wielu innych sprawach, wolałam nie myśleć. Czytanie blogów w końcu uwielbiam, więc nie będę psuć sobie tej rozrywki byle czym.

Gdy zadzwonił dzwonek zapowiadający przerwę, pozbierałam się z podłogi i powlokłam jak gdyby nigdy nic pod odpowiednią klasę. Usiadłam na wąskiej ławeczce na korytarzu i ponownie sięgnęłam po telefon, by sprawdzić w grafiku, na którą musiałam iść do pracy. Dobrze wiedziałam, że dzisiaj musiałam pracować, lecz dopiero po zakończeniu lekcji...

Zaraz.

Mój wzrok na krótką chwilę utknął na pasku, gdzie wyświetlała się aktualna data.

O, cześć! – Natalia pojawiła się dosłownie znikąd i jak na dobrą koleżankę przystało, zajęła miejsce obok, rozpromieniona na mój widok. – Już myślałam, że cię dzisiaj nie będzie. Nadal tak nie lubisz matematyki?

No właśnie. Moja wiedza matematyczna duża nie była, ale podpowiadała mi bez wahania, że dzisiaj do godziny dwunastej jest czas na zdawanie zaległych wykazów pracy. A ja na skutek zamieszania zapomniałam o zostawieniu dyspozytorowi wczorajszego.

O kurna – palnęłam, nie przejmując się tym, że jak na przywitanie, zabrzmiało to dość kiepsko.

Co się znowu stało? – Dziewczyna zawsze miała nieskończoną cierpliwość, lecz tym razem ewidentnie wyglądała tak, jakby ją szlag trafił. Co próbowała się do mnie zbliżyć, mi akurat musiało coś odbijać... Sama bym się wściekła.

Papierologia z pracy – wykrztusiłam. – Jakby ktoś cię pytał, dlaczego urwałam się po trzech godzinach, to dostałam udaru, wylewu, czy innej cholery, i musiałam spadać do domu.

Powiedzmy, że rozumiem... – Zmarszczyła brwi i zrobiła taką minę, że nawet głupi by w to nie uwierzył.

A mi pozostało modlić się, by wiecznie opóźniający się tramwaj z godziny jedenastej dwanaście tym razem dojechał na miejsce o czasie...


***


Do budynku wleciałam zdyszana i wściekła jak sto nieszczęść, omal nie zabijając drzwiami wychodzącego akurat znajomego maszynisty. Przeprosiłam szybko i sprintem rzuciłam się w stronę korytarza, na którym mieściło się okienko dyspozytora. Rozwinięta rolka taśmy od prędkościomierza powiewała za mną jak serpentyna, furkocząc w powietrzu, ale nie miałam po prostu jak jej zwinąć...

Gdy wpadłam do środka, omal nie wywracając się o zalegający tam tłumek, była równo dwunasta. Niemal szczupakiem rzuciłam się w stronę pani Ani, która właśnie brała w dłonie pudełko z wykazami, i wrzuciłam do środka własną wymiętoszoną dokumentację, chyba jedynie cudem kobiety przy okazji nie wywracając.

Zdążyłam! – wydarłam się z triumfem, nie zwracając uwagi na to, że upuściłam przy okazji kubek termiczny. Nie wiem, jak to możliwe, ale nawet się, skubany, nie zarysował.

Wysoka, podstarzała blondynka sceptycznym okiem obrzuciła całą moją zdyszaną postać, by skwitować niezbyt sympatycznym tonem:

Masz szczęście – i zniknąć w pobliskich otwartych drzwiach swojego biurowego pokoju.

Lei nikt się nie spodziewał, jak hiszpańskiej inkwizycji – palnął któryś ze zgromadzonych w korytarzu maszynistów, a cała reszta palnęła takim śmiechem, że aż mnie podziw wziął. Choć nie powiem, zupełnie nie rozumiałam, co w tym takiego śmiesznego.

No niesamowicie zabawne – prychnęłam, wywracając oczami. Zwinęłam wreszcie cholerną taśmę i skupiłam się na...

No właśnie. Coś mi nie grało. I był tym czymś śmiech ewidentnie kobiecy, a takiego się tutaj nie spodziewałam.

Obrzuciłam dość wysoką brunetkę taksującym spojrzeniem, próbując w ten sposób bezskutecznie odgadnąć, skąd się tu wzięła i co zamierza robić, ale, jak łatwo się domyślić, zupełnie nic nie przyszło mi do głowy. Nie powiem, dziewczyna była stosunkowo ładna – miała ślicznie wykrojone usta i niemal czarne oczy, dobrze komponujące się z dość ciemną karnacją i niemal czarnymi oczami... ale zdecydowanie przydałby jej się podkład, by zakryć ślady po trądziku. I ubrania nieco ładniejsze niż ciemne dżinsy i czarna bluza od dresu.

No, szanowni państwo, miałam przed sobą chłopczycę. Nie wiem, skąd to się we mnie wzięło, pewnie przez to, że sama kiedyś próbowałam taką być, ale nie przepadałam za chłopczycami. Wiem, że to wredne i nietolerancyjne, bo każdy ma prawo wyglądać jak chce i to ja przesadzam z pindrzeniem się przed lustrem, a nie z innymi jest coś nie tak, ale podobne zaniedbane laski zawsze działały na mnie jak płachta na byka. Nie rozumiem, jak można z własnej woli się nie malować, by wyglądać w ten sposób, że inni potrzebują sporego wysiłku, aby odgadnąć twoją płeć. Oczywiście nikomu nie zamierzałam mówić tego wprost, bo wiem, że to kwestia gustu i poglądów, niczego innego, a w końcu zawsze byłam raczej sympatyczna, ale mam prawo uważać, że jak dla mnie, zdecydowana większość kobiet naprawdę powinna się ogarnąć i robić przynajmniej delikatny makijaż.

Tak, niektóre nie malują się dlatego, że takie mają poglądy. Bo nie lubią mieć czegoś na twarzy, bo czują się wtedy sztucznie... i ja to naprawdę rozumiem. A przynajmniej staram się zrozumieć. Ale nic nie poradzę na to, że zawsze takie laski kojarzą mi się z tymi szarymi myszkami, które nie malują się dlatego, że z jakiegoś powodu uważają, iż to za mało skromne. Wiele razy spotkałam się z kobietami, które wprost mówiły mi, że makijaż jest tylko dla pań lekkich obyczajów, bo to oszukiwanie innych i tworzenie z siebie kogoś, kim się nie jest... ale ja w to nie wierzę. Makijaż to nie przebieranie się za kogoś. To podkreślanie własnych atutów. To dbanie o własną urodę i uwypuklanie jej tak, by podobać się sobie samej i innym wokół. Nie ma niczego złego w odrobinie próżności i myślę, że przystoi ona każdej z nas. Nie ma niczego w złego w chęci wyglądania doskonale, skoro jest to osiągalne za pomocą garści kosmetyków. Nie uznaję operacji plastycznych, to faktycznie przeżytek i nieraz najlepsza metoda na przemianę w potwora, ale co jest złego w odrobinie tłuszczu i barwnika?

No więc nie, dziewczyna nie wywołała we mnie sympatycznego pierwszego wrażenia, choć fakt, że wyglądała na chłopczycę, nie był w tym przypadku decydujący. W jej oczach było coś takiego...

Określę to w taki sposób: wszyscy w tym momencie śmiali się ze mnie z serdecznością. Z sympatią. Bo to było takie złośliwienie się nad kimś, kogo się zna i lubi. Ona jedyna śmiała się dlatego, że to ja ją śmieszyłam. Tak, to widać. A ja, nad którą wyśmiewano się całymi latami w szkole, bezbłędnie potrafię coś takiego rozpoznać.

Tylko że nie jestem już tamtą zastraszoną dziewczynką. Jestem wielkim wilkiem, który walczy z demonami, jakkolwiek to brzmi. Przecież nie dam sobie dosrać przez jakąś lalkę, która wzięła się nie wiadomo skąd... Udałam więc, że nie zauważyłam niczego dziwnego, i podeszłam do okienka obserwującego zamieszanie dyspozytora. Wręczyłam mu opisaną taśmę i spytałam z uśmiechem:

To co dzisiaj robimy, panie Tomku?

Dzisiaj dostaniesz pociąg pasażerski, mała – zapowiedział takim tonem, jakbym stanęła właśnie w obliczu powalającego na kolana cudu. – W dodatku do Łodzi. I w dodatku tą badziewną linią, która nie jest zelektryfikowana, więc – również w dodatku – możesz wziąć tą swoją tak samo badziewną lokomotywę. Rewident obejrzał, powzdychał, powiedział, że jeszcze pojeździ.

Nas wszystkich zdążą robaki zjeść, a Parkinson nadal będzie jeździł – zapowiedziałam z niejaką dumą w głosie. Przyjęłam jeszcze ciepły rozkład jazdy i przejrzałam go szybko. Postarałam się nie skrzywić na widok ilości przystanków. Wyglądało na to, że ten złom będzie zatrzymywał się po wszystkich najgorszych dziurach... I pomyśleć, że zrobiłam szlak tą kiczowatą drogą tylko dlatego, że pewna byłam, iż wozi się tędy jedynie węgiel. – Wszystko pięknie, tylko że ludzie znowu będą wam skargi pisać, że nie ma prądu w gniazdkach.

Dyspozytor chwilę namyślał się nad moimi słowami, zamarłszy z długopisem w ręku nad książką wejść. Moja planowa lokomotywa, jako twór stworzony jedynie z myślą o jeździe manewrowej i lekkich pociągach towarowych, nie miał sprzęgu wysokiego napięcia, który umożliwiał działanie klimatyzacji, ogrzewania i innych pierdół w wagonach. Jedynie światło można było w nich w takim wypadku uruchomić, gdyż działało z osobnych baterii.

Wiesz co? – mruknął wreszcie mężczyzna. – Coś mi się zdaje, że na takich starych struclach to gniazdek nie będzie. A zresztą, wyboru nie masz, wszystkie inne spalinówki już pojechały w cholerę. Masz tu jeszcze rozkład na powrót. – Wcisnął mi kolejny plik kartek. – Ach, i o swoim uczniu nie zapomnij.

Zamarłam wpół kroku, choć bliska już byłam wykonania zwrotu i ucieczki w stronę drzwi wyjściowych. Nagle odniosłam wrażenie, że w klimatyzowanym wnętrzu jest o wiele za gorąco.

Jakim znowu uczniu? – wydusiłam, w myślach modląc się, by nie było faktem to, co właśnie stanęło mi przed oczami. Niby wciąż pamiętałam o tym, że jakiegoś tam ucznia miałam dostać, ale...

Masz tutaj koleżankę. – Dyspozytor uśmiechnął się znacznie sympatyczniej do nowej dziewczyny. – Bądź dla niej miła, nie zjedz jej.

Nie jadam ludzi – parsknęłam. A przynajmniej nie na surowo...

Nie no, świetnie. To piękne dziewczę miało mi dzisiaj asystować. W razie czego powstrzymałam się od zapytania, czego niby miałam ją nauczyć na taborze, który w zasadzie prócz tego jednego egzemplarza wycofano z użytku, i spróbowałam przełknąć uprzedzenia. Nigdy nie lubiłam być niemiła dla ludzi bez powodu, z dumą więc przełknęłam to, że na widok laski włączył mi się jakiś głupawy instynkt terytorialny, i wskazałam jej zapraszającym gestem wyjście.

Chodź – powiedziałam, uśmiechając się. – Mam na imię Lea. Pytaj o wszystko, co przyjdzie ci do głowy.

Justyna. – Uścisnęła mi po męsku dłoń, unosząc jeden kącik ust. Tak, byłaby cholernie ładna, gdyby coś ze sobą zrobiła, to musiałam jej przyznać. – Myślę, że za dużo pytać nie będę.

Ciekawa byłam, co to miało znaczyć, ale w razie czego nie dopytywałam. Istniało ryzyko, że szybko stracę do niej szacunek... Te słowa zabrzmiały w każdym razie jak deklaracja „jestem narcyzem i wiem wszystko o wszystkim”, tylko w nieco bardziej zawoalowanym znaczeniu.

Wyszłyśmy na zewnątrz. Nieco głupio się czułam przez to, o ile moja „uczennica” jest ode mnie wyższa, ale starałam się nie zwracać na to uwagi. Powinnam już przywyknąć, że zawsze musiałam zadzierać głowę, by patrzeć swoim koleżankom w oczy. Miało to swoje plusy – nie musiałam się przez swoje gabaryty przejmować, że mój ewentualny facet może być ode mnie niższy – ale czasem miałam ochotę zamordować tego kogoś na górze, kto za to odpowiadał. Kimkolwiek by był.

Zresztą, nawet gdybym miała te głupie metr siedemdziesiąt, i tak nie sięgałabym Janowi wyżej niż do podbródka.

Trochę przykro zrobiło mi się na myśl, że miał ominąć mnie transport za Kordon. No ale co poradzić? Trzeba przecież raz na jakiś czas zrobić coś innego.

Doczłapałam na halę napraw, gdzie czekała na mnie moja lokomotywa. Odebrałam książkę pokładową od rewidenta, przeczytałam, co tam nabazgrał swoim iście lekarskim charakterem pisma, i wspięłam się do środka, starając się nie krzywić na uczucie, z jakim szwy na moich plecach ciągnęły. Wlazłam do kabiny, załączyłam baterie, rozejrzałam się, czy aby na pewno wszystko w porządku, uruchomiłam pompkę wstępnego olejenia i odpaliłam silnik. Lokomotywa zakołysała się na resorach jak stara pralka, bluznęła kłębem czarnego dymu, od którego jeden z obijających się w pobliżu mechaników ostentacyjnie zakaszlał i uciekł, i wreszcie ustabilizowała się w swojej standardowej trzęsiawce.

Ty zawsze ubierasz się tak do pracy?

Przez dłuższą chwilę nie wiedziałam, że to pytanie było skierowane do mnie, tak zaaferowana wkręcaniem nowej taśmy do prędkościomierza, że nie widziałam niczego prócz trybików, w które notorycznie nie umiałam trafić wiecznie trzęsącymi się palcami. Ze sporą zwłoką uniosłam głowę na Justynę i zmarszczyłam w niezrozumieniu brwi, trawiąc pytanie. Co ja miałam jej odpowiedzieć? Widząc to pogardliwie oceniające spojrzenie, postawiłam na szczerość.

Mam szwy na plecach – wyjaśniłam. Fakt, w czarnej koszulce z grafiką przedstawiającą czaszkę bizona nie wyglądałam szczególnie... służbowo. – Niby zakładam na nie opatrunek, ale boję się, że może się coś przez niego przesączyć, więc biała koszula na razie odpada.

Pokiwała głową, chyba nie do końca przyjmując moje wyjaśnienie. Dziwna była, musiałam jej to przyznać. Sama ubrała się równie nieprofesjonalnie, jak ja, a miała pretensje? Ciekawe. Chociaż nie powiem, wolałabym mieć zdecydowanie inne rozrywki.

Długo tutaj pracujesz? – spytała, rozglądając się z ciekawością po hali. Zajęła wreszcie miejsce w fotelu pomocnika, gdy zorientowała się, że sterczeniem na samym środku odrobinę przeszkadza mi w odkręceniu hamulca ręcznego.

Szkoliłam się dwa lata – wyjaśniłam, ocierając ręce z lepkiego brudu. Szybko sięgnęłam do torebki po nawilżane chusteczki i zajęłam się ścieraniem smaru z widocznych powierzchni. Jak znam życie, zaraz będę go miała na twarzy i ubraniach. – Za maszynistę jeżdżę... jakoś od roku mniej więcej.

I już dostałaś ucznia? – Uśmiechnęła się cynicznie.

A co, wątpisz, że czegoś cię nauczę? – Uniosłam jedną brew, nie zdoławszy powstrzymać podobnego wyrazu twarzy. – Można powiedzieć, że najlepiej pamiętam, co się robiło na egzaminie, i mogę ci tę wiedzę przekazać. Nie jestem alfą i omegą, ale coś tam wiem. Jak mówiłam, możesz pytać śmiało. Dam ci też pojeździć, tylko najpierw wolałabym, żebyś poobserwowała, co ja robię, okej?

Przecież wiem, jak się prowadzi lokomotywę – parsknęła. – Widziałam to na zajęciach. Więcej obserwacji nic mi nie przyniesie.

Wolałam zostać przy swoim. I nie komentować. Wciąż miałam chyba nadzieję, że zabłyśnie czymś, czym mnie do siebie przekona. Miała w sobie coś pod tą warstwą chamskiej pewności siebie... tylko jak na razie nie umiałam się do tego czegoś dokopać. Nie wierzę w to, że ludzie zachowują się tak bez żadnego sensownego powodu.

To zawsze tak się trzęsie? – jęknęła, gdy Parkinson leniwie ruszył w stronę otwartych na oścież drzwi hali. – Masakra. Cały czas na tym pracujesz?

Tak. I nie narzekam. – Wyjęłam z torebki kubek i postawiłam na upatrzonym przez lata doświadczenia miejscu na pulpicie. Gdy zaczął w umiarkowanym tempie kręcić się w kółko, wskazałam na niego beztrosko. – Widzisz? Nie trzeba kawy mieszać.

Nie masz wrażenia, że ziemia drży, gdy wysiadasz?

Idzie przywyknąć.

Jak na razie wciąż czekałam, aż zainteresuje się czymś oprócz mojego komfortu pracy.

Nie odzywała się przez całą drogę luzem na stację pasażerską, ani podczas dojeżdżania do porzuconego przez elektrowóz składu. Podczas próby hamulca patrzyła mi nieco przez ramię i wydawała się względnie zainteresowana tym, co zaczęłam jej tłumaczyć, nie mogąc dłużej znieść ciszy, lecz wciąż wyglądała na zirytowaną, że musi to wszystko robić. Pojęcia nie mam, czy to ja tak na nią działałam, czy po prostu cierpiała, musząc pracować. Mocniej jednak skłaniałam się ku tej pierwszej opcji. Wszystko wskazywało na to, że miałam do czynienia z kobietą, która nie toleruje innych kobiet. Być może liczyła na to, że wybierając taki zawód, będzie jedną, jedyną na całym świecie, a przeze mnie spotkało ją rozczarowanie? Pojęcia nie mam. Cokolwiek by to nie było, nie miałam na to najmniejszego wpływu i chyba nie liczyła na to, że zacznę się kajać.

Bardzo lubię jeździć tą linią. Smutna, niemal zapomniana jednotorówka prowadzi przez same wioseczki i lasy, pozornie zapomniane i porzucone na samych obrzeżach znanego świata. Trasa jest tak urokliwa, że najchętniej całą przejechałabym z włączoną kamerą. Wysokie drzewa i rzeczki przeplatają się z miejscowościami pełnymi zabytkowych drewnianych domów i starych, zaniedbanych dworców, muszących pamiętać początki ery parowozów, a niskie, zarośnięte trawą peroniki od trawników odróżniają jedynie wskaźniki wyznaczające miejsce zatrzymania czoła pociągu. Koła stukają na starych łączeniach szyn, a drewniane podkłady pracują tak silnie, że mocno rzuca na boki, ale zawsze przedkładałam krajobrazy poza ten dyskomfort. Uwielbiałam tędy jeździć, choć naprawdę pierwszy raz prowadziłam pociąg pasażerski. Do tej pory spotkałam się w tej okolicy jedynie z wożącymi wczasowiczów do ośrodków maksymalnie dwuczłonowymi szynobusami, na które nie miałam autoryzacji, i długimi pociągami towarowymi, zmierzającymi do okolicznych kopalni wapienia, których było aż trzy. Zatrzymywanie się we wszystkich wioseczkach, których było prawdziwe mrowie, okazało się męczącym, ale ciekawym doświadczeniem. Może gdyby jeszcze towarzystwo było milsze...

Justyna przez większość drogi starała się mnie ignorować. Nie wyglądała na zupełnie niezainteresowaną tematem, bo zerkała na obrotomierz i manometry, patrzyła, co robię, i wczytywała się w rozkład jazdy, porównując go z tym, co widziała, lecz ewidentnie wzięła sobie do serca postanowienie, aby nie odzywać się do mnie częściej, niż to konieczne. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie to, że jej niechęć odczuwałam w sposób niemal fizyczny. Jakimś cudem drażnił mojego wewnętrznego wilka, choć nie umiałabym dokładnie wytłumaczyć, na jakiej zasadzie miałoby to działać.

Podczas przerwy w Łodzi łaskawie pozwoliłam jej na przejście się do knajpy. Sama skorzystałam z okazji beztroskiej samotności, która i tak trwała o wiele krócej, niż bym sobie tego życzyła. Powrót upłynął pod znakiem podobnej ciszy, jak cała wcześniejsza droga, urozmaicanej jedynie moimi wskazówkami, których słuchała skrupulatnie, choć z lekkim znudzeniem. W pewnym momencie jednak, gdy zaczęłam jej tłumaczyć, w jaki sposób ruszyć z peronów tak, by na wagonach nie było odczuwalne szarpanie, wyraźnie się zniecierpliwiła.

Daj już spokój – warknęła, wywracając oczami. – No przecież ja to wiem.

Chciałam być miła – zaczęłam się odruchowo bronić. – Na początku sama chłonęłam takie wskazówki...

Chodzę jednocześnie do technikum kolejowego – przerwała mi. – Słuchałam już takich rzeczy i naprawdę o nich pamiętam.

Okej, już nic nie mówię – prychnęłam.

No to mój plan przeniesienia się do kolejówki wziął w łeb. Nie zamierzam gnieść się tam z tą raszplą w zasięgu wzroku. I przysięgam, że jeszcze raz potraktuje mnie z taką protekcjonalnością, to będzie musiała sobie szukać nowego instruktora na cito...

Oczywiście nie powiedziałam nic. Byłam w pracy, a nie przedszkolu. Nie zmieniało to jednak faktu, że za każdym razem, gdy wyczuwałam na sobie jej oceniające spojrzenie, z ledwością powstrzymywałam ogniste drgawki. Siliłam się na spokój... jednak nie wytrzymałam, gdy w pewnym momencie spytała mnie, czy naprawdę uważam za normalne to, że maluję się do takiej pracy.

Justyna, posłuchaj – wycedziłam, już nie powstrzymując pierdolca w głosie. Zabrzmiałam spokojnie i stanowczo, ale tym razem już nie mogła nie wyczuć, że jestem wściekła. Jeśli liczyła na wytrącenie mnie z równowagi, mogła być z siebie dumna. – Nie wiem, co ty do mnie masz, okej? Pojęcia nie mam. Nie znam cię i wygląda na to, że nie poznam, bo nawet o służbowych tematach nie chcesz ze mną rozmawiać, za to do dosrywania jesteś, kurna, pierwsza. Dzisiaj musimy jakoś jeszcze w swoim towarzystwie wytrwać, ale jeśli ci tak bardzo nie odpowiada, że przydzielono cię do mnie, proszę bardzo – nie trzymam cię tutaj na siłę. W tym zakładzie pracują dziesiątki innych maszynistów, którzy chętnie cię czegoś nauczą. To nie ma najmniejszego sensu, jeśli mamy się męczyć.

Co, już wyrzucasz mnie z lokomotywy? – Uniosła jedną zaniedbaną brew. Akurat stałyśmy przy peronie i widać było gołym okiem, że spięła mięśnie, by ruszyć w stronę drzwi.

Nie wyrzucam cię – wytłumaczyłam jak krowie na miedzy. – Tylko tłumaczę, że nikt nie trzyma cię tutaj siłą. Myślę jednak, że z racji tego, iż jesteś w pracy, opuszczenie stanowiska byłoby niewskazane.

Proszę bardzo, mogę sobie iść, jeśli tak nie możesz znieść mojego towarzystwa – zdenerwowała się.

Ona jest upośledzona, czy jak?

Możesz iść, jesteś dorosła, ja cię do fotela nie przywiążę – wycedziłam. – Ale to ty będziesz się naczelnikowi tłumaczyć.

Przez chwilę toczyłyśmy coś w rodzaju niemej walki na spojrzenia. Ostatecznie to ona odpuściła, gdy kierownik wygłosił przez radio standardową formułę odjazdu.

Już do samej stacji końcowej nie odezwałyśmy się do siebie nawet słowem. Serio – nie rzuciła nawet zwykłym „cześć”, gdy „zaparkowałam” w torach postojowych i zgasiłam silnik, po prostu wyszła, trzasnąwszy drzwiami mocniej, niż wypadało. Pewnie ryknęłabym śmiechem, gdyby nie to, że byłam w zbyt wielkim szoku. Gdzie ona się uchowała? Skąd oni ją wzięli?

Dobrze wiedziałam, że ten ktoś, kto wpadł na to, by przydzielić ją do mnie, pewnie sugerując się naszą płcią, zasługiwał na zbieranie własnych zębów z podłogi.

Chciałam stąd uciec. Chciałam po prostu przemienić się w wilka i puścić biegiem przed siebie, w wyścigu z wiatrem próbując rozładować kumulujące się w ciele emocje. Chciałam wyć i krzyczeć, chciałam...

Chciałam położyć się na nagrzanym słońcem dachu mojego opuszczonego bloku i po prostu trwać, wdychając aromatyczny wiatr płynący od strony Strefy Wykluczenia.

Chciałam tego, co było niemożliwe. I to już prawdopodobnie na zawsze...