piątek, 11 czerwca 2021

Rozdział 13

 

Nie powiem, żebym od samego rana czuła się śpiewająco.

Phi, śpiewająco! Ja czułam się tak, jakby najpierw przejechał mnie walec drogowy, a następnie jakiś sadysta trzykrotnie wyprał we frani i przepuścił przez wyżymaczkę. I pewnie jeszcze wytrzepał na kamieniach, tak na dokładkę, żeby za dobrze nie było, bo jeszcze by mi się w tyłku od tego dobrobytu poprzewracało. Ha, jak słodko.

Nie mam pojęcia, jak długo mogła trwać akcja wracania do lokomotywowni. Samo dowiezienie składu we właściwe miejsce okazało się wyczynem, bo każde choćby najcichsze stuknięcie od strony ponownie wpasowanego w szyny wózka uznawałam za wstęp do następnej katastrofy. Opancerzone samochody z zastępem podśmiewających się z nas Strażników, których cała akcja po tym, jak już się nią przerazili, zaczęła niewysłowienie wręcz bawić, nie odstępowały nas na odległość większą niż parę metrów, poruszając się w ślimaczym tempie, na jakie się odważyłam. Robili dokładnie to, co im przykazałam – część obserwowała pechowe zestawy kołowe, by zaraportować mi niezwłocznie, w razie gdyby coś zaczęło się dziać, a reszta wypatrywała oczy wokół, szukając demonów, lecz wyglądało na to, że wszystkie gdzieś wywiało. Najwyraźniej stwory wolały odpuścić, powalone niepodważalną siłą mojego wilczego autorytetu. Na jakiejkolwiek zasadzie miałoby to działać, było całkiem praktyczne.

Jan kategorycznie zabronił mi mówienia komukolwiek o tym, co faktycznie miało tutaj miejsce. Wymyślił naprędce jakąś trzymającą się kupy bajkę, którą streścił w tak lakonicznych słowach, że mnie osobiście szlag by trafił, gdybym miała tego słuchać, ale reszta widocznie była do jego rozmowności przyzwyczajona, bo nikt nie wyraził słowa sprzeciwu, gdy ranny dowódca uznał, iż nie ma nic więcej do powiedzenia. Do mnie zresztą też zbyt wiele się nie odzywał, pewnie uznawszy, że nie ma takiej potrzeby, by więcej katować się moim towarzystwem, i większość drogi spędził w jednym z samochodów, upewniwszy się z delikatnością i ciepłem nagrobnej płyty, czy aby na pewno czuję się na siłach, żeby dalej jechać.

Czułam się na siłach. A nawet jeślibym się nie czuła... to co by to zmieniło? Na horyzoncie nie widać było nikogo, kto załatwiłby sprawę za mnie. Jeśli nie chciałam czekać kolejnych kilku godzin, aż przyślą podmianę, musiałam wziąć się w garść, zapomnieć o bólu drobnych ranek na plecach i poharatanego serca i udowodnić, że jestem twardą dziewczynką.

To było jeszcze słodsze.

Wspomnienie tej durnej sprzeczki, podczas której facet zgasił mnie twierdzeniem, iż jestem dla niego za młoda, doskwierało mi jak cierń w boku. Po prostu mój idiotyczny umysł musiał się na tym uprzeć i obojętnie, jak próbowałam pozbyć się tych myśli, nie mogłam przestać ich do siebie przywoływać. Z każdą minutą mocniej przekonywałam się, że chyba jestem o wiele bardziej żałosna, niż kiedykolwiek mogłam przypuszczać. No bo jak to brzmi? Nie radziłam sobie z samą sobą. I z uczuciem do faceta, którego, kuźwa, nie znałam. Toż nawet w podstawówce nie odwalałam takich rzeczy. Cały szacunek do siebie straciłam, o ile w ogóle jakikolwiek miałam.

Wspólnie z kilkoma innymi Strażnikami, którzy wciąż odwracali się na wydającego rozkazy Jana z lękiem w oczach, jakby nie byli pewni, czy mogą podjąć jakąkolwiek decyzję bez jego aprobaty, zadecydowałam, że wagony należy pozostawić w Strefie. Nie byłam rewidentem, znałam się na tym na tyle, na ile niezbędne było to maszyniście, ale wszelka gestia pozostawała jedynie w moim zasięgu. Nabyta przez kilka lat pracy intuicja, choć nadal nie wiem, czy słuszna, podpowiadała mi, że lepiej jest wrócić ze zmniejszoną prędkością i jak najmniejszym obciążeniem, zwłaszcza że uszkodzony wózek miał teraz, po zmianie kierunku jazdy, znajdować się z tyłu. Nie podobało mi się to i najchętniej skombinowałabym skądś eskadrę śmigłowców do pomocy, ale dopóki nie było to możliwe, musiałam poprzestać na tym i przestać histeryzować. Uznałam, że koniec płaczu, bo jak tylko wyjadę ze Strefy, pomoc będzie stosunkowo łatwo zorganizować.

I miałam rację. Gdy tylko znalazłam się na prostych torach i wszystkich świętych poinformowałam o sytuacji, domagając się jazdy po jak najmniejszej ilości rozjazdów i prosto na warsztat, dostałam przykazanie, by meldować o każdym zaistniałym problemie. Tutaj, na Dużej Ziemi, znacznie sprawniej dałoby się skołować ewentualny dźwig.

Niestety na tym rozrywki się nie skończyły. Gdy zostawiłam Parkinsona na warsztacie, by obejrzeli go ze wszystkich stron, musiałam wyprodukować raport, w którym dokładnie opisałam, co się wydarzyło, a następnie wypełnić jeszcze druk, w którym zamierzałam ubiegać się odszkodowania za wypadek przy pracy. No i...

Ech, no i pozostawało najgorsze w postaci organizacji dyskretnego transportu dla rzeczy, które wciąż miałam w kabinie, a o których zaprzyjaźnieni mechanicy obiecali na razie nie wspominać. Problem w tym, że wyniesienie ich we w miarę dyskretny sposób w środku dnia okazało się sprawą nie najłatwiejszą, zwłaszcza że zmęczony stresem mózg zupełnie odmawiał mi już współpracy. Byłam pewna, że za którymś razem, gdy targałam kolejną siatkę do zaparkowanej nieopodal bagażowej taksówki, na którą wydałam ponad czterdzieści złotych polskich, niemal zasnęłam. Tuż po tym czekała mnie jeszcze wyprawa do szpitala, gdzie przerażona nie na żarty zgodziłam się na ponowne przemycie obrażeń i zaszycie najbrzydszych z nich, do czego pomimo całego zmęczenia potrzebowałam końskiej dawki leków na uspokojenie. Poważnie, gdy pielęgniarka zobaczyła, jak ochoczo zaczęłam uciekać przez lekarzem niosącym strzykawkę ze środkiem znieczulającym, niewiele brakowało, by upuściła tacę z narzędziami. Czy to z szoku, czy śmiechu... nie wiem. Byłam zbyt przerażona, żeby jeszcze skupiać się na jej emocjach. Grunt, że po tym, ile wepchnęli we mnie hydroksyzyny, samodzielny powrót do domu odpadał, musiałam więc dzwonić po przerażoną mamę, której ledwie parę chwil wcześniej wpierałam, że jestem dorosła i dam sobie radę. W domu padłam jak kłoda na łóżko i zasnęłam, nie mając siły nawet na zmycie resztek makijażu, o wciąż męczącym mnie w ustach posmaku demonicznej juchy nawet nie wspominając.

Udało się. Jakoś. Tylko że następnego dnia musiałam jeszcze iść do szkoły... i to chyba bolało najmocniej.

Nie wiem, jakim cudem udało mi się wstać z łóżka przed siódmą. Nie wiem, jak się wyszykowałam, czując nieznośne pieczenie pozalepianych plastrami ranek na plecach. Nie wiem, jak ja w ogóle wzięłam tuż przed tym szybki prysznic, zmywając z siebie resztki poprzedniego dnia, bo ledwo trzymałam się na nogach i na dobrą sprawę mogło mnie to nawet zabić. Przewróciłabym się, rozbiła łeb o krawędź wanny... sami wiecie. I jeszcze pewnie nikt by mnie po tym nie żałował, znając życie. Oprócz rodziny, nie miałam chyba nikogo. Janowi z pewnością łezka by się w oku nie zakręciła na wieść, że taka jedna pieprznięta blondynka już nie przywlecze się z transportem za Kordon. Pewnie nawet nie wnikałby, co się ze mną stało.

Dobra, nieważne.

Rodzice uparli się, by odwieźć mnie do szkoły, co w gruncie rzeczy nie było taką znowu złą opcją – dom znajdował się na takim zadupiu, że autobus bywał nieopodal maksymalnie dwa razy dziennie, i żadna z tych pór mi nie odpowiadała. Gdy wysiadłam z auta pod szpetnym budynkiem z żelbetu, natychmiast kryjąc się w plamie cienia rzucanej przez monumentalny wieżowiec, ostatki sił opuściły mnie dokumentnie.

Przez myśl przemknęło mi, czy może nie przenieść się do technikum kolejowego. Tak, to zawsze mogła być jakaś opcja... Chyba łatwiej byłoby mi przełknąć zajęcia, gdybym uczyła się na nich czegokolwiek przydatnego, co mogłam wykorzystać później w pracy. Pech chciał, że gdy kiedyś chciałam się zorientować, jakie profile oferuje to miejscowe, nie znalazłam w nim żadnego interesującego, z tego też powodu zdecydowałam się na liceum – może i bez sensu, ale przynajmniej trwało krócej. Teraz tego nieźle żałowałam, przyglądając się zmierzającym w stronę wejścia ludziom, którym już nie została żadna nadzieja na to, by pozostać normalnymi. Tylko czekałam, aż znowu natknę się na swoją koleżankę od akcji z pączkiem i bagnetem. Nie ma co, to by było doskonałe zwieńczenie ostatnich wydarzeń...

Zamarłam, gdy coś obróciło się w moim wnętrzu. Miałam wrażenie, że od ścianek mojego umysłu odbiło się głębokie wilcze warknięcie, a wszystkie drobne włoski na przedramionach stanęły mi dęba, gdy ognisty dreszcz liznął mnie wzdłuż kręgosłupa. Wraz z przyspieszonym złością biciem serca, pojawiło się podskórne łaskotanie...

Zaklęłam tak, że aż parę osób z okolicy obejrzało się na mnie z ciekawością. Zacisnęłam dłonie w pięści i przymknęłam oczy, próbując się uspokoić. Nieco kręciło mi się w głowie od leków przeciwbólowych, lecz nie przypuszczałam, że mogło to się okazać tak dezorientujące, by wilk znalazł się tak blisko. Żeby tylko cienka granica miała dzielić go od wyrwania się na zewnątrz...

Szlag, a może tak miało być już zawsze? Może w momencie, gdy ponownie otworzyłam mu furtkę, przypominając sobie, jak to było korzystać z tych mocy, odblokowało się we mnie coś jeszcze? Może teraz miało być mi zdecydowanie bliżej do wilka niż do człowieka...?

W szmer rozmów ostatnich spóźnialskich wciął się ostry dźwięk dzwonka, lecz nie chciałam jeszcze ryzykować wchodzeniem do środka. Przysiadłam na wysokim murku, oddzielającym parking przed szkołą od rozległego trawnika z placem zabaw. Skupiłam się na oddychaniu i szukaniu sposobu, by uspokoić tę część mnie, z której istnienia nie zdawałam sobie wcześniej sprawy. Cholera, jeśli moje życie ma być teraz ciągłą walką o utrzymanie zdrowych zmysłów... Przecież ja nie dam rady. Kto normalny dałby radę? Jak zdołam nie przemieniać się za każdym razem, gdy tylko coś mnie zirytuje? Tym razem były to tylko głupie wspominki nieprzyjemnej sytuacji, a już znalazłam się na samej granicy, co więc będzie, gdy naprawdę spotka mnie coś takiego? Moje życie ostatnimi czasy było bardzo denerwujące. A nie mogłam przecież nieustannie brać leków na uspokojenie.

Minęło ładnych paręnaście minut, nim pozbierałam się do kupy i ruszyłam wreszcie na zajęcia, w dłoni ściskając pasek od ciężkiej torebki. Ze względu na rany, nie byłam w stanie założyć jej na ramię. Sama nie wiem, dlaczego nie zdecydowałam się, by uznać to za kolejny pretekst, by olać szkołę i po prostu zrobić sobie wolne. Jakoś tak mam, że gdy faktycznie coś mi dolega, wpadam w fazę udowadniania światu, iż tak naprawdę czuję się świetnie i mogę robić wszystko normalnie. Zamiast podporządkować się wewnętrznemu leniowi, ja odpycham go na bok... po co właściwie? I tak nikt tego nie widział, by móc zapowietrzyć się z podziwu.

W szatni z niejakim trudem zmieniłam trampki na inne trampki. Pech chciał, że choć preferowałam bardziej elegancki styl ubierania się, miałam tak niewymiarowe stopy, że jedyne buty, które mogłam brać pod uwagę, były sznurowane. Wszyscy powtarzali mi, że powinnam się z tego cieszyć – jestem niska i bardzo drobna, wręcz filigranowa, ale niepozbawiona kobiecych kształtów, co dla innych jawi się jako wielki atut... i w pewien sposób naprawę to doceniałam, bo w końcu miałam czym przykuwać spojrzenia. Parę dodatkowych kilogramów pewnie by się przydało, ale wolałam już być za chuda, niż za gruba... Tylko że jakoś nie umiałam tego w pełni docenić, mierząc się codziennie z problemami z tego tytułu. Bo świat nie jest przystosowany dla małych ludzi. Żadne siedzisko nie zostało pomyślane o kimś, kto ma sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Ubrania w rozmiarze XS wiszą na mnie jak na wieszaku. Spodnie w pasie zawsze muszę zwężać, podobnie jak biustonosze w obwodzie. I tak samo jest z butami – marzę o czółenkach na lekkim obcasie, ale mam tak wąską stopę, że w grę wchodziłyby jedynie takie szyte na miarę, na które żałowałam kasy.

Zabawne. Nigdy nie narzekałam na brak pieniędzy. Na kolei może nie zarabiałam kokosów, ale na życie mi to spokojnie wystarczało, a rodzice nigdy nie ukrywali, że ich pieniądze są jednocześnie moimi pieniędzmi. Wychowała mnie mama, która jako lekarz zarabiała zawsze znacznie więcej, niż potrzebowałyśmy, zawsze miałam więc na wyciągnięcie ręki wszystko to, czego inni potwornie mi zazdrościli, ale z jakiegoś powodu nie zmieniło mnie to w rozpuszczoną panienkę. Uwielbiałam drogie, modne rzeczy, jak chyba każdy, ale jeszcze bardziej uwielbiałam swoje pieniądze. Chomikowałam i odkładam każdą uciułaną złotówkę, chyba jedynie na jedzeniu i książkach nie oszczędzając. Unikałam kupowania zbędnych rzeczy i niemal płakałam, gdy musiałam wyjść ze strefy komfortu i zrobić poważniejsze zakupy, bo na przykład użytkowana dzień w dzień od dziesięciu lat komputerowa klawiatura przestawała domagać, lub telefon zaczął się tak zacinać, że nie dało się już z niego za dobrze korzystać. Myślę, że tej przesadnej oszczędności nauczył mnie tata – od zawsze był wręcz chytry, a gdy żył z mamą w separacji, jeszcze mu się to pogłębiło. Dla mnie nigdy pieniędzy nie żałował, ale coś tam musiałam chcąc nie chcąc u niego podpatrzeć, bo w tych kwestiach byłam nieodzowną córcią ojczulka. Zabawne...

Szlag. Żarty żartami, wspomina się całkiem miło... ale to, co mnie czeka, bynajmniej zabawne już nie jest.

Zerknęłam na wyświetlacz w telefonie, bojąc się wyjść z ciasnego boksu w szatni. Byłam tam już zupełnie sama, a elektroniczny zegarek podpowiadał, że dzwonek dzwonił ładnych piętnaście minut temu. Zerknęłam na zdjęcie planu lekcji, by upewnić się, że pierwsza była matematyka...

A, chrzanić to. Rozejrzałam się, czy w pobliżu nie ma kogoś, kto chciałby mi zrobić o to awanturę, i rozsiadłam się wygodnie na podłodze. Odpaliłam bloga z opowiadaniem fantastycznym, w które się ostatnio wciągnęłam, i postanowiłam poczekać cierpliwie na następną lekcję. Nieładnie w końcu się spóźniać, nie?

Pewnie o wiele bardziej nieładnie jest nie przychodzić w ogóle, ale o tym, jak o wielu innych sprawach, wolałam nie myśleć. Czytanie blogów w końcu uwielbiam, więc nie będę psuć sobie tej rozrywki byle czym.

Gdy zadzwonił dzwonek zapowiadający przerwę, pozbierałam się z podłogi i powlokłam jak gdyby nigdy nic pod odpowiednią klasę. Usiadłam na wąskiej ławeczce na korytarzu i ponownie sięgnęłam po telefon, by sprawdzić w grafiku, na którą musiałam iść do pracy. Dobrze wiedziałam, że dzisiaj musiałam pracować, lecz dopiero po zakończeniu lekcji...

Zaraz.

Mój wzrok na krótką chwilę utknął na pasku, gdzie wyświetlała się aktualna data.

O, cześć! – Natalia pojawiła się dosłownie znikąd i jak na dobrą koleżankę przystało, zajęła miejsce obok, rozpromieniona na mój widok. – Już myślałam, że cię dzisiaj nie będzie. Nadal tak nie lubisz matematyki?

No właśnie. Moja wiedza matematyczna duża nie była, ale podpowiadała mi bez wahania, że dzisiaj do godziny dwunastej jest czas na zdawanie zaległych wykazów pracy. A ja na skutek zamieszania zapomniałam o zostawieniu dyspozytorowi wczorajszego.

O kurna – palnęłam, nie przejmując się tym, że jak na przywitanie, zabrzmiało to dość kiepsko.

Co się znowu stało? – Dziewczyna zawsze miała nieskończoną cierpliwość, lecz tym razem ewidentnie wyglądała tak, jakby ją szlag trafił. Co próbowała się do mnie zbliżyć, mi akurat musiało coś odbijać... Sama bym się wściekła.

Papierologia z pracy – wykrztusiłam. – Jakby ktoś cię pytał, dlaczego urwałam się po trzech godzinach, to dostałam udaru, wylewu, czy innej cholery, i musiałam spadać do domu.

Powiedzmy, że rozumiem... – Zmarszczyła brwi i zrobiła taką minę, że nawet głupi by w to nie uwierzył.

A mi pozostało modlić się, by wiecznie opóźniający się tramwaj z godziny jedenastej dwanaście tym razem dojechał na miejsce o czasie...


***


Do budynku wleciałam zdyszana i wściekła jak sto nieszczęść, omal nie zabijając drzwiami wychodzącego akurat znajomego maszynisty. Przeprosiłam szybko i sprintem rzuciłam się w stronę korytarza, na którym mieściło się okienko dyspozytora. Rozwinięta rolka taśmy od prędkościomierza powiewała za mną jak serpentyna, furkocząc w powietrzu, ale nie miałam po prostu jak jej zwinąć...

Gdy wpadłam do środka, omal nie wywracając się o zalegający tam tłumek, była równo dwunasta. Niemal szczupakiem rzuciłam się w stronę pani Ani, która właśnie brała w dłonie pudełko z wykazami, i wrzuciłam do środka własną wymiętoszoną dokumentację, chyba jedynie cudem kobiety przy okazji nie wywracając.

Zdążyłam! – wydarłam się z triumfem, nie zwracając uwagi na to, że upuściłam przy okazji kubek termiczny. Nie wiem, jak to możliwe, ale nawet się, skubany, nie zarysował.

Wysoka, podstarzała blondynka sceptycznym okiem obrzuciła całą moją zdyszaną postać, by skwitować niezbyt sympatycznym tonem:

Masz szczęście – i zniknąć w pobliskich otwartych drzwiach swojego biurowego pokoju.

Lei nikt się nie spodziewał, jak hiszpańskiej inkwizycji – palnął któryś ze zgromadzonych w korytarzu maszynistów, a cała reszta palnęła takim śmiechem, że aż mnie podziw wziął. Choć nie powiem, zupełnie nie rozumiałam, co w tym takiego śmiesznego.

No niesamowicie zabawne – prychnęłam, wywracając oczami. Zwinęłam wreszcie cholerną taśmę i skupiłam się na...

No właśnie. Coś mi nie grało. I był tym czymś śmiech ewidentnie kobiecy, a takiego się tutaj nie spodziewałam.

Obrzuciłam dość wysoką brunetkę taksującym spojrzeniem, próbując w ten sposób bezskutecznie odgadnąć, skąd się tu wzięła i co zamierza robić, ale, jak łatwo się domyślić, zupełnie nic nie przyszło mi do głowy. Nie powiem, dziewczyna była stosunkowo ładna – miała ślicznie wykrojone usta i niemal czarne oczy, dobrze komponujące się z dość ciemną karnacją i niemal czarnymi oczami... ale zdecydowanie przydałby jej się podkład, by zakryć ślady po trądziku. I ubrania nieco ładniejsze niż ciemne dżinsy i czarna bluza od dresu.

No, szanowni państwo, miałam przed sobą chłopczycę. Nie wiem, skąd to się we mnie wzięło, pewnie przez to, że sama kiedyś próbowałam taką być, ale nie przepadałam za chłopczycami. Wiem, że to wredne i nietolerancyjne, bo każdy ma prawo wyglądać jak chce i to ja przesadzam z pindrzeniem się przed lustrem, a nie z innymi jest coś nie tak, ale podobne zaniedbane laski zawsze działały na mnie jak płachta na byka. Nie rozumiem, jak można z własnej woli się nie malować, by wyglądać w ten sposób, że inni potrzebują sporego wysiłku, aby odgadnąć twoją płeć. Oczywiście nikomu nie zamierzałam mówić tego wprost, bo wiem, że to kwestia gustu i poglądów, niczego innego, a w końcu zawsze byłam raczej sympatyczna, ale mam prawo uważać, że jak dla mnie, zdecydowana większość kobiet naprawdę powinna się ogarnąć i robić przynajmniej delikatny makijaż.

Tak, niektóre nie malują się dlatego, że takie mają poglądy. Bo nie lubią mieć czegoś na twarzy, bo czują się wtedy sztucznie... i ja to naprawdę rozumiem. A przynajmniej staram się zrozumieć. Ale nic nie poradzę na to, że zawsze takie laski kojarzą mi się z tymi szarymi myszkami, które nie malują się dlatego, że z jakiegoś powodu uważają, iż to za mało skromne. Wiele razy spotkałam się z kobietami, które wprost mówiły mi, że makijaż jest tylko dla pań lekkich obyczajów, bo to oszukiwanie innych i tworzenie z siebie kogoś, kim się nie jest... ale ja w to nie wierzę. Makijaż to nie przebieranie się za kogoś. To podkreślanie własnych atutów. To dbanie o własną urodę i uwypuklanie jej tak, by podobać się sobie samej i innym wokół. Nie ma niczego złego w odrobinie próżności i myślę, że przystoi ona każdej z nas. Nie ma niczego w złego w chęci wyglądania doskonale, skoro jest to osiągalne za pomocą garści kosmetyków. Nie uznaję operacji plastycznych, to faktycznie przeżytek i nieraz najlepsza metoda na przemianę w potwora, ale co jest złego w odrobinie tłuszczu i barwnika?

No więc nie, dziewczyna nie wywołała we mnie sympatycznego pierwszego wrażenia, choć fakt, że wyglądała na chłopczycę, nie był w tym przypadku decydujący. W jej oczach było coś takiego...

Określę to w taki sposób: wszyscy w tym momencie śmiali się ze mnie z serdecznością. Z sympatią. Bo to było takie złośliwienie się nad kimś, kogo się zna i lubi. Ona jedyna śmiała się dlatego, że to ja ją śmieszyłam. Tak, to widać. A ja, nad którą wyśmiewano się całymi latami w szkole, bezbłędnie potrafię coś takiego rozpoznać.

Tylko że nie jestem już tamtą zastraszoną dziewczynką. Jestem wielkim wilkiem, który walczy z demonami, jakkolwiek to brzmi. Przecież nie dam sobie dosrać przez jakąś lalkę, która wzięła się nie wiadomo skąd... Udałam więc, że nie zauważyłam niczego dziwnego, i podeszłam do okienka obserwującego zamieszanie dyspozytora. Wręczyłam mu opisaną taśmę i spytałam z uśmiechem:

To co dzisiaj robimy, panie Tomku?

Dzisiaj dostaniesz pociąg pasażerski, mała – zapowiedział takim tonem, jakbym stanęła właśnie w obliczu powalającego na kolana cudu. – W dodatku do Łodzi. I w dodatku tą badziewną linią, która nie jest zelektryfikowana, więc – również w dodatku – możesz wziąć tą swoją tak samo badziewną lokomotywę. Rewident obejrzał, powzdychał, powiedział, że jeszcze pojeździ.

Nas wszystkich zdążą robaki zjeść, a Parkinson nadal będzie jeździł – zapowiedziałam z niejaką dumą w głosie. Przyjęłam jeszcze ciepły rozkład jazdy i przejrzałam go szybko. Postarałam się nie skrzywić na widok ilości przystanków. Wyglądało na to, że ten złom będzie zatrzymywał się po wszystkich najgorszych dziurach... I pomyśleć, że zrobiłam szlak tą kiczowatą drogą tylko dlatego, że pewna byłam, iż wozi się tędy jedynie węgiel. – Wszystko pięknie, tylko że ludzie znowu będą wam skargi pisać, że nie ma prądu w gniazdkach.

Dyspozytor chwilę namyślał się nad moimi słowami, zamarłszy z długopisem w ręku nad książką wejść. Moja planowa lokomotywa, jako twór stworzony jedynie z myślą o jeździe manewrowej i lekkich pociągach towarowych, nie miał sprzęgu wysokiego napięcia, który umożliwiał działanie klimatyzacji, ogrzewania i innych pierdół w wagonach. Jedynie światło można było w nich w takim wypadku uruchomić, gdyż działało z osobnych baterii.

Wiesz co? – mruknął wreszcie mężczyzna. – Coś mi się zdaje, że na takich starych struclach to gniazdek nie będzie. A zresztą, wyboru nie masz, wszystkie inne spalinówki już pojechały w cholerę. Masz tu jeszcze rozkład na powrót. – Wcisnął mi kolejny plik kartek. – Ach, i o swoim uczniu nie zapomnij.

Zamarłam wpół kroku, choć bliska już byłam wykonania zwrotu i ucieczki w stronę drzwi wyjściowych. Nagle odniosłam wrażenie, że w klimatyzowanym wnętrzu jest o wiele za gorąco.

Jakim znowu uczniu? – wydusiłam, w myślach modląc się, by nie było faktem to, co właśnie stanęło mi przed oczami. Niby wciąż pamiętałam o tym, że jakiegoś tam ucznia miałam dostać, ale...

Masz tutaj koleżankę. – Dyspozytor uśmiechnął się znacznie sympatyczniej do nowej dziewczyny. – Bądź dla niej miła, nie zjedz jej.

Nie jadam ludzi – parsknęłam. A przynajmniej nie na surowo...

Nie no, świetnie. To piękne dziewczę miało mi dzisiaj asystować. W razie czego powstrzymałam się od zapytania, czego niby miałam ją nauczyć na taborze, który w zasadzie prócz tego jednego egzemplarza wycofano z użytku, i spróbowałam przełknąć uprzedzenia. Nigdy nie lubiłam być niemiła dla ludzi bez powodu, z dumą więc przełknęłam to, że na widok laski włączył mi się jakiś głupawy instynkt terytorialny, i wskazałam jej zapraszającym gestem wyjście.

Chodź – powiedziałam, uśmiechając się. – Mam na imię Lea. Pytaj o wszystko, co przyjdzie ci do głowy.

Justyna. – Uścisnęła mi po męsku dłoń, unosząc jeden kącik ust. Tak, byłaby cholernie ładna, gdyby coś ze sobą zrobiła, to musiałam jej przyznać. – Myślę, że za dużo pytać nie będę.

Ciekawa byłam, co to miało znaczyć, ale w razie czego nie dopytywałam. Istniało ryzyko, że szybko stracę do niej szacunek... Te słowa zabrzmiały w każdym razie jak deklaracja „jestem narcyzem i wiem wszystko o wszystkim”, tylko w nieco bardziej zawoalowanym znaczeniu.

Wyszłyśmy na zewnątrz. Nieco głupio się czułam przez to, o ile moja „uczennica” jest ode mnie wyższa, ale starałam się nie zwracać na to uwagi. Powinnam już przywyknąć, że zawsze musiałam zadzierać głowę, by patrzeć swoim koleżankom w oczy. Miało to swoje plusy – nie musiałam się przez swoje gabaryty przejmować, że mój ewentualny facet może być ode mnie niższy – ale czasem miałam ochotę zamordować tego kogoś na górze, kto za to odpowiadał. Kimkolwiek by był.

Zresztą, nawet gdybym miała te głupie metr siedemdziesiąt, i tak nie sięgałabym Janowi wyżej niż do podbródka.

Trochę przykro zrobiło mi się na myśl, że miał ominąć mnie transport za Kordon. No ale co poradzić? Trzeba przecież raz na jakiś czas zrobić coś innego.

Doczłapałam na halę napraw, gdzie czekała na mnie moja lokomotywa. Odebrałam książkę pokładową od rewidenta, przeczytałam, co tam nabazgrał swoim iście lekarskim charakterem pisma, i wspięłam się do środka, starając się nie krzywić na uczucie, z jakim szwy na moich plecach ciągnęły. Wlazłam do kabiny, załączyłam baterie, rozejrzałam się, czy aby na pewno wszystko w porządku, uruchomiłam pompkę wstępnego olejenia i odpaliłam silnik. Lokomotywa zakołysała się na resorach jak stara pralka, bluznęła kłębem czarnego dymu, od którego jeden z obijających się w pobliżu mechaników ostentacyjnie zakaszlał i uciekł, i wreszcie ustabilizowała się w swojej standardowej trzęsiawce.

Ty zawsze ubierasz się tak do pracy?

Przez dłuższą chwilę nie wiedziałam, że to pytanie było skierowane do mnie, tak zaaferowana wkręcaniem nowej taśmy do prędkościomierza, że nie widziałam niczego prócz trybików, w które notorycznie nie umiałam trafić wiecznie trzęsącymi się palcami. Ze sporą zwłoką uniosłam głowę na Justynę i zmarszczyłam w niezrozumieniu brwi, trawiąc pytanie. Co ja miałam jej odpowiedzieć? Widząc to pogardliwie oceniające spojrzenie, postawiłam na szczerość.

Mam szwy na plecach – wyjaśniłam. Fakt, w czarnej koszulce z grafiką przedstawiającą czaszkę bizona nie wyglądałam szczególnie... służbowo. – Niby zakładam na nie opatrunek, ale boję się, że może się coś przez niego przesączyć, więc biała koszula na razie odpada.

Pokiwała głową, chyba nie do końca przyjmując moje wyjaśnienie. Dziwna była, musiałam jej to przyznać. Sama ubrała się równie nieprofesjonalnie, jak ja, a miała pretensje? Ciekawe. Chociaż nie powiem, wolałabym mieć zdecydowanie inne rozrywki.

Długo tutaj pracujesz? – spytała, rozglądając się z ciekawością po hali. Zajęła wreszcie miejsce w fotelu pomocnika, gdy zorientowała się, że sterczeniem na samym środku odrobinę przeszkadza mi w odkręceniu hamulca ręcznego.

Szkoliłam się dwa lata – wyjaśniłam, ocierając ręce z lepkiego brudu. Szybko sięgnęłam do torebki po nawilżane chusteczki i zajęłam się ścieraniem smaru z widocznych powierzchni. Jak znam życie, zaraz będę go miała na twarzy i ubraniach. – Za maszynistę jeżdżę... jakoś od roku mniej więcej.

I już dostałaś ucznia? – Uśmiechnęła się cynicznie.

A co, wątpisz, że czegoś cię nauczę? – Uniosłam jedną brew, nie zdoławszy powstrzymać podobnego wyrazu twarzy. – Można powiedzieć, że najlepiej pamiętam, co się robiło na egzaminie, i mogę ci tę wiedzę przekazać. Nie jestem alfą i omegą, ale coś tam wiem. Jak mówiłam, możesz pytać śmiało. Dam ci też pojeździć, tylko najpierw wolałabym, żebyś poobserwowała, co ja robię, okej?

Przecież wiem, jak się prowadzi lokomotywę – parsknęła. – Widziałam to na zajęciach. Więcej obserwacji nic mi nie przyniesie.

Wolałam zostać przy swoim. I nie komentować. Wciąż miałam chyba nadzieję, że zabłyśnie czymś, czym mnie do siebie przekona. Miała w sobie coś pod tą warstwą chamskiej pewności siebie... tylko jak na razie nie umiałam się do tego czegoś dokopać. Nie wierzę w to, że ludzie zachowują się tak bez żadnego sensownego powodu.

To zawsze tak się trzęsie? – jęknęła, gdy Parkinson leniwie ruszył w stronę otwartych na oścież drzwi hali. – Masakra. Cały czas na tym pracujesz?

Tak. I nie narzekam. – Wyjęłam z torebki kubek i postawiłam na upatrzonym przez lata doświadczenia miejscu na pulpicie. Gdy zaczął w umiarkowanym tempie kręcić się w kółko, wskazałam na niego beztrosko. – Widzisz? Nie trzeba kawy mieszać.

Nie masz wrażenia, że ziemia drży, gdy wysiadasz?

Idzie przywyknąć.

Jak na razie wciąż czekałam, aż zainteresuje się czymś oprócz mojego komfortu pracy.

Nie odzywała się przez całą drogę luzem na stację pasażerską, ani podczas dojeżdżania do porzuconego przez elektrowóz składu. Podczas próby hamulca patrzyła mi nieco przez ramię i wydawała się względnie zainteresowana tym, co zaczęłam jej tłumaczyć, nie mogąc dłużej znieść ciszy, lecz wciąż wyglądała na zirytowaną, że musi to wszystko robić. Pojęcia nie mam, czy to ja tak na nią działałam, czy po prostu cierpiała, musząc pracować. Mocniej jednak skłaniałam się ku tej pierwszej opcji. Wszystko wskazywało na to, że miałam do czynienia z kobietą, która nie toleruje innych kobiet. Być może liczyła na to, że wybierając taki zawód, będzie jedną, jedyną na całym świecie, a przeze mnie spotkało ją rozczarowanie? Pojęcia nie mam. Cokolwiek by to nie było, nie miałam na to najmniejszego wpływu i chyba nie liczyła na to, że zacznę się kajać.

Bardzo lubię jeździć tą linią. Smutna, niemal zapomniana jednotorówka prowadzi przez same wioseczki i lasy, pozornie zapomniane i porzucone na samych obrzeżach znanego świata. Trasa jest tak urokliwa, że najchętniej całą przejechałabym z włączoną kamerą. Wysokie drzewa i rzeczki przeplatają się z miejscowościami pełnymi zabytkowych drewnianych domów i starych, zaniedbanych dworców, muszących pamiętać początki ery parowozów, a niskie, zarośnięte trawą peroniki od trawników odróżniają jedynie wskaźniki wyznaczające miejsce zatrzymania czoła pociągu. Koła stukają na starych łączeniach szyn, a drewniane podkłady pracują tak silnie, że mocno rzuca na boki, ale zawsze przedkładałam krajobrazy poza ten dyskomfort. Uwielbiałam tędy jeździć, choć naprawdę pierwszy raz prowadziłam pociąg pasażerski. Do tej pory spotkałam się w tej okolicy jedynie z wożącymi wczasowiczów do ośrodków maksymalnie dwuczłonowymi szynobusami, na które nie miałam autoryzacji, i długimi pociągami towarowymi, zmierzającymi do okolicznych kopalni wapienia, których było aż trzy. Zatrzymywanie się we wszystkich wioseczkach, których było prawdziwe mrowie, okazało się męczącym, ale ciekawym doświadczeniem. Może gdyby jeszcze towarzystwo było milsze...

Justyna przez większość drogi starała się mnie ignorować. Nie wyglądała na zupełnie niezainteresowaną tematem, bo zerkała na obrotomierz i manometry, patrzyła, co robię, i wczytywała się w rozkład jazdy, porównując go z tym, co widziała, lecz ewidentnie wzięła sobie do serca postanowienie, aby nie odzywać się do mnie częściej, niż to konieczne. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie to, że jej niechęć odczuwałam w sposób niemal fizyczny. Jakimś cudem drażnił mojego wewnętrznego wilka, choć nie umiałabym dokładnie wytłumaczyć, na jakiej zasadzie miałoby to działać.

Podczas przerwy w Łodzi łaskawie pozwoliłam jej na przejście się do knajpy. Sama skorzystałam z okazji beztroskiej samotności, która i tak trwała o wiele krócej, niż bym sobie tego życzyła. Powrót upłynął pod znakiem podobnej ciszy, jak cała wcześniejsza droga, urozmaicanej jedynie moimi wskazówkami, których słuchała skrupulatnie, choć z lekkim znudzeniem. W pewnym momencie jednak, gdy zaczęłam jej tłumaczyć, w jaki sposób ruszyć z peronów tak, by na wagonach nie było odczuwalne szarpanie, wyraźnie się zniecierpliwiła.

Daj już spokój – warknęła, wywracając oczami. – No przecież ja to wiem.

Chciałam być miła – zaczęłam się odruchowo bronić. – Na początku sama chłonęłam takie wskazówki...

Chodzę jednocześnie do technikum kolejowego – przerwała mi. – Słuchałam już takich rzeczy i naprawdę o nich pamiętam.

Okej, już nic nie mówię – prychnęłam.

No to mój plan przeniesienia się do kolejówki wziął w łeb. Nie zamierzam gnieść się tam z tą raszplą w zasięgu wzroku. I przysięgam, że jeszcze raz potraktuje mnie z taką protekcjonalnością, to będzie musiała sobie szukać nowego instruktora na cito...

Oczywiście nie powiedziałam nic. Byłam w pracy, a nie przedszkolu. Nie zmieniało to jednak faktu, że za każdym razem, gdy wyczuwałam na sobie jej oceniające spojrzenie, z ledwością powstrzymywałam ogniste drgawki. Siliłam się na spokój... jednak nie wytrzymałam, gdy w pewnym momencie spytała mnie, czy naprawdę uważam za normalne to, że maluję się do takiej pracy.

Justyna, posłuchaj – wycedziłam, już nie powstrzymując pierdolca w głosie. Zabrzmiałam spokojnie i stanowczo, ale tym razem już nie mogła nie wyczuć, że jestem wściekła. Jeśli liczyła na wytrącenie mnie z równowagi, mogła być z siebie dumna. – Nie wiem, co ty do mnie masz, okej? Pojęcia nie mam. Nie znam cię i wygląda na to, że nie poznam, bo nawet o służbowych tematach nie chcesz ze mną rozmawiać, za to do dosrywania jesteś, kurna, pierwsza. Dzisiaj musimy jakoś jeszcze w swoim towarzystwie wytrwać, ale jeśli ci tak bardzo nie odpowiada, że przydzielono cię do mnie, proszę bardzo – nie trzymam cię tutaj na siłę. W tym zakładzie pracują dziesiątki innych maszynistów, którzy chętnie cię czegoś nauczą. To nie ma najmniejszego sensu, jeśli mamy się męczyć.

Co, już wyrzucasz mnie z lokomotywy? – Uniosła jedną zaniedbaną brew. Akurat stałyśmy przy peronie i widać było gołym okiem, że spięła mięśnie, by ruszyć w stronę drzwi.

Nie wyrzucam cię – wytłumaczyłam jak krowie na miedzy. – Tylko tłumaczę, że nikt nie trzyma cię tutaj siłą. Myślę jednak, że z racji tego, iż jesteś w pracy, opuszczenie stanowiska byłoby niewskazane.

Proszę bardzo, mogę sobie iść, jeśli tak nie możesz znieść mojego towarzystwa – zdenerwowała się.

Ona jest upośledzona, czy jak?

Możesz iść, jesteś dorosła, ja cię do fotela nie przywiążę – wycedziłam. – Ale to ty będziesz się naczelnikowi tłumaczyć.

Przez chwilę toczyłyśmy coś w rodzaju niemej walki na spojrzenia. Ostatecznie to ona odpuściła, gdy kierownik wygłosił przez radio standardową formułę odjazdu.

Już do samej stacji końcowej nie odezwałyśmy się do siebie nawet słowem. Serio – nie rzuciła nawet zwykłym „cześć”, gdy „zaparkowałam” w torach postojowych i zgasiłam silnik, po prostu wyszła, trzasnąwszy drzwiami mocniej, niż wypadało. Pewnie ryknęłabym śmiechem, gdyby nie to, że byłam w zbyt wielkim szoku. Gdzie ona się uchowała? Skąd oni ją wzięli?

Dobrze wiedziałam, że ten ktoś, kto wpadł na to, by przydzielić ją do mnie, pewnie sugerując się naszą płcią, zasługiwał na zbieranie własnych zębów z podłogi.

Chciałam stąd uciec. Chciałam po prostu przemienić się w wilka i puścić biegiem przed siebie, w wyścigu z wiatrem próbując rozładować kumulujące się w ciele emocje. Chciałam wyć i krzyczeć, chciałam...

Chciałam położyć się na nagrzanym słońcem dachu mojego opuszczonego bloku i po prostu trwać, wdychając aromatyczny wiatr płynący od strony Strefy Wykluczenia.

Chciałam tego, co było niemożliwe. I to już prawdopodobnie na zawsze...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz