piątek, 11 czerwca 2021

Ewangelia według Jana: V

 

Byłem debilem.

Kompletnym, kurwa, głąbem, jełopem leśnym, któremu ślad myśli nie skalał nigdy percepcji, zwykłym idiotą. Prędzej mi było siedzieć na własnej rzyci i patrzeć z zapartym tchem, jak jebane mrówki spacerują wokół szczątków pogrzebanych planów, niż zabierać się za cokolwiek, co wymagało jakiegoś tam pomyślunku.

No i nie zapominajmy, że piszę jak baba. Więc myślę pewnie też. Chociaż mam takie wrażenie, że tym stwierdzeniem dziadek w lesie naprawdę dosrał całej rzeszy inteligentnych kobiet, bo ja najwyraźniej nie myślałem, kurwa, wcale.

Niestety obojętnie, ilu inwektyw bym nie wymyślił, dupa, w której się odnalazłem, była dokładnie tak samo czarna.

Cela była niewielka i znajdowało się w niej szeroko pojęte nic. Pomalowana na ni to biały, ni to beżowy kolor, była pozbawiona okna i oświetlona zbyt mocno przez brzęczącą na potęgę jarzeniówkę. Sufit zwieszał się nisko, co zwłaszcza dla kogoś mojego wzrostu i postury było bardzo nieprzyjemne, i...

No, i w zasadzie tylko tyle można było o niej powiedzieć. Chyba żeby liczyć znajdującą się w jednym z rogów pod sufitem kamerę i moją chęć, żeby wyjebać tę przeklętą żarówkę w kosmos.

Chyba łatwo też zorientować się, że wkurwiało mnie dosłownie wszystko.

Jak już mówiłem, wkurwiała mnie jarzeniówka. Na co musiała tak brzęczeć? Dlaczego naprawdę trzeba montować to badziewie gdzie tylko się mieści, skoro nawet światło daje takiej jakości, że czytać się przy tym zbytnio nie da, bo wystarcza pół godziny, żeby łeb zaczął napieprzać nie do wytrzymania? Nie wiedziałem, ale w tej sytuacji zaprzątało mną to w naprawdę nieprzyzwoicie wielkim stopniu. Innych rozrywek w końcu próżno szukać.

Wkurwiało mnie też moje położenie, bo nie miałem co ze sobą zrobić. Nosiło mnie z kąta w kąt, a każdy z nich okazywał się równie nudny, jak poprzednie. Nie dostałem nawet cholernego wiadra – zupełnie nic. Nie miałem zajęcia, nie miałem chęci do życia, nie miałem wystarczająco dużo samozaparcia, by się uspokoić i usiąść w miejscu, zamiast miotać się jak zwierzę w klatce i majtać rękoma w próżnej nadziei, że znajdzie się coś, czemu mógłbym przypierdolić... No jedno wielkie nic.

Wkurwiała mnie też cisza, bo pokoik okazał się o dziwo dźwiękoszczelny, i setki spekulacji, jakie zaraz obudził we mnie fakt, że wojskowym chciało się budować coś takiego.

Wkurwiało mnie również to, że nie mam fajek, bo palić chciało mi się tak, że aż niemal widziałem na kolorowo, i wkurwiało mnie, że nie miałem czym popić stającej w gardle tabletki ibuprofenu. Wkurwiało mnie, że jego akurat mi nie zabrali, chyba jako jedynego z całego wyposażenia, ale o fajkach i zapalniczce to już nie zapomnieli. Może serio myśleli, że ciamkanie pigułki zajmie mi wystarczająco dużo czasu, bym przestał myśleć o nałogu? Może to była dziwnie okazywana chęć oduczenia mnie jarania kilku paczek dziennie? Pojęcia nie mam. Równie dobrze mogli liczyć na to, że popełnię samobójstwo ku uciesze naszej i waszej oraz chwale, kurwa, narodu.

No cóż. Najbardziej z tego wszystkiego jednak wkurwiał mnie taki jeden delikwent. Jan Wilczkowski się nazywał i ewidentnie miał jakieś jebane owsiki, bo nie umiał się chłop choćby na pięć sekund w miejscu zatrzymać. O jak mnie to wkurwiało...

Nie miałem choćby fioletowego pojęcia, po co im tam byłem. Miałem czekać na sąd polowy? Na adwokata? Chuj ich wie. Na wszelkie możliwe sposoby próbowałem zwrócić na siebie uwagę obsługi tego dość beznadziejnego hotelu, bo czas dłużył mi się niemiłosiernie, ale wyglądało na to, że jeśli ktoś faktycznie obserwował mnie tą jebaną kamerą, albo był cholernie wytrwały, albo zwyczajnie moje starania zajścia za skórę ewentualnym klawiszom zwyczajnie go bawiły. Próbowałem wszystkiego – miotałem się z kąta w kąt, kopałem w drzwi i waliłem w nie pięściami – nawet jeśli ściany były dźwiękoszczelne, odgłos łomotania w stal musiał nieść się po całym kompleksie, co nie powiem, sprawiało mi idiotyczną satysfakcję. Potem zacząłem ich wyklinać na wszelkie znane sposoby, z szerokiego arsenału znanych przekleństw tworząc najbarwniejsze, najbardziej piętrowe wiązanki, jakie tylko przyszły mi na myśl, a wyobraźnię zawsze miałem sporą. Pewien byłem, że tego, jakimi inwektywami określałem znajomych wojskowych i ich rodzinę, rozpływając się nad tym, co robią w wolnym czasie, jak powstali i co też im uczynię, gdy się stąd wydostanę, nawet najbardziej zatwardziały żołnierzyk nie zniósłby z kamienną twarzą, a i tutaj spotkało mnie jebitne rozczarowanie.

Gdy moja inwencja twórcza nie została należycie doceniona, wziąłem się do śpiewania. Chodziłem w tę i z powrotem i darłem się do bólu gardła, wytężając umysł w próbach przypomnienia sobie tekstu wszystkich heavymetalowych kawałków, jakie kiedykolwiek wpadły mi w ucho, kolejną dawką przekleństw uzupełniając miejsca, w których moja pamięć okazywała się bardziej zawodna. Gdy już skończył mi się repertuar, zacząłem go od nowa. I jeszcze raz. I jeszcze. Kiedyś ćwiczyłem growl i struny głosowe miałem nawet wytrzymałe. Niestety nie wystarczająco, by odpowiednio wkurwić obsługę hotelową, a podobało mi się tu coraz mniej.

A jarzeniówka nadal brzęczała.

Gdy już się naśpiewałem i uznałem, że próżny mój trud, bo i tak nikt nie zamierzał tego docenić, wziąłem się za jakiś jebany parkour. Byłem już tak zdesperowany i tak mnie nosiło, że nie przejmowałem się niczym. Prawdopodobnie siedziałem tam dopiero parę godzin, a już miałem tak serdecznie dosyć, że zupełnie nie przejmując się ewentualną publiką – a nawet licząc na to, że tym razem jednak zerknie – zabrałem się za ćwiczenia, których celem w równym stopniu było rozruszanie zastałych mięśni, jak i zrobienie sobie kuku na tyle poważnego, by musieli wreszcie wkroczyć. Niestety demoniczne ciało, nawet jeśli brać po uwagę te źle pozrastane żebra, okazało się znacznie lepsze niż ludzkie – gdy trzeci raz z rzędu udało mi się wbiec na ścianę, zrobić salto w tył i wylądować na nogach, nie wyjebawszy się po drodze na ryj, uznałem, że to również jest bez sensu.

Nie wiem, czy mnie obserwowali. Jeśli tak, z perspektywy czasu pewien jestem, że musieli mieć przedni ubaw. Sam śmiałbym się do łez, gdybym znajdował się po drugiej stronie barykady, że tak to określę.

Czegokolwiek bym jednak nie zrobił, jakiej rozrywki bym sobie nie wymyślił, dobrze wiedziałem, że sytuacja jest patowa. I wyjście z niej mogło być tylko jedno... a wcale mi się nie podobało. Coraz mocniej skłaniałem się ku myśli, że lepiej byłoby siedzieć grzecznie w tamtym lesie i nie wychylać się nadmiernie. Z pewnością lepiej bym na tym wyszedł. Gdy początkowa adrenalina opadła, a wraz z nią ostatecznie wyparowały resztki alkoholu, zorientowałem się, że chyba jednak jestem kretynem.

Tak, odkrycie stulecia, co nie?

Prawda była taka, że uwierzyłem dziadkowi, uznałem, iż Straży i armii należałaby się reformacja, a następnie rzuciłem się, by wcielać te działania w życie samodzielnie. I co ja chciałem zrobić? Zastraszyć jebanego dowódcę? Przyłożyć mu nóż do gardła i siłą wymóc posłuszeństwo, jak w jakimś niekoniecznie pierwszorzędnym filmie akcji, w którym efektami specjalnymi nadrabia się logiczne braki w fabule? Tak to właśnie wyglądało. W polu może i zamieniałem się w świetnego dowódcę, ale tutaj jakoś mnie wyobraźnia zawiodła. I to, kurwa, jak. Ze skutkiem śmiertelnym, można by rzec.

Jak to wyglądało... Dałem się uchlać demonowi, zamieniłem w jakiegoś pieprzonego super-żołnierza i nadczłowieka w jednym, miałem uratować świat, jako jedyny żyjący, który mógł podzielić się wiedzą odnośnie prowadzonych w instytucie w środku lasu eksperymentów... a skończyłem tutaj. I nawet nie wiedziałem na dobrą sprawę, gdzie to całe „tutaj” jest, bo po soczystym ciosie w łeb niekoniecznie kontaktowałem, gdy mnie tutaj zamykali.

Nie ma co, tatuś byłby dumny. I pewnie kolejny raz zasunąłby mi w ryj. Ale tym razem nawet miałby powód, nie?

Gdy tylko zdołałem sobie przetłumaczyć, że tak to właśnie wygląda, cała energia definitywnie mnie opuściła. Osunąłem się po ścianie na betonową podłogę i na krótką chwilę ukryłem twarz w dłoniach, próbując zebrać myśli.

Zaprzepaściłem wszystko. Dziadek powierzył mi tajemnicę, jakiej nie znał nikt. Prawdopodobnie oprócz niego byłem jedyną osobą na świecie, która przynajmniej częściowo wiedziała, jak poradzić sobie z plagą demonów i co zrobić, aby ludzkość ostatecznie nie zdechła pod jej naporem. Przyrzekłem staruszkowi, że coś wykombinuję, że zajmę się Strażą, że...

Ciężko powiedzieć, co ja mu obiecałem, ale coś na pewno. A gnicie w celi z pewnością tym czymś nie było. Za takie przewinienia, jakich się dopuściłem, kara mogła być tylko jedna.

Lub dwie. To zależy, czy potraktowaliby mnie jak człowieka, czy jednak podejrzanie rozumnego demona. Tak czy siak, żadna z tych opcji nie gwarantowała mi świetlanej przyszłości. A ja nawet się z tym bardzo nie kłóciłem, dobrze wiedząc, że zasłużyłem. Fajnie by było, gdyby ktoś raczył mnie przed wydaniem wyroku wysłuchać, ale jakoś specjalnie na to nie liczyłem. Życie to nie je bajka, jak to mówią...

Jakież to było, kurwa, zabawne.

Gdzieś tam czułem ledwie tlącą się iskrę nadziei, że może jednak ze mną porozmawiają. Pułkownik Jachimowski wbrew pozorom nie był człowiekiem głupim. Może i egoistycznym i lekko ograniczonym, jeśli chodziło o możliwości rzucania okiem gdziekolwiek poza obręb własnego nosa, ale nie nazwałbym go głupcem. O Straży nie miał najmniejszego pojęcia i zaprowadzał w niej własne porządki, nie mógł jednak nie zauważyć, że był ze mną nieco lepszy kontakt niż ze standardowym demonem. Zaatakowałem go, sponiewierałem nieco... ale czy on właściwie wyglądał na zdziwionego tym faktem? Możliwe, że to jedynie moje urojenia, ale dałbym sobie rękę urąbać w okolicy szyi, że człowiek, który zobaczył chodzącego trupa, zachowuje się jednak odrobinę inaczej.

Chyba. Wtedy niczego nie byłem tak do końca pewien. I najlepiej bym zrobił, gdybym dał sobie spokój ze snuciem teorii.

Dla wojskowych – ba! dla wszystkich wokół – musiałem stanowić coś w rodzaju atrakcji tygodnia. Nie wiedziałem, czy ktokolwiek prócz pułkownika i jego najbliższych ludzi wiedział o moim magicznym zmartwychwstaniu, lecz wątpiłem, by taka akcja obeszła się bez echa. Niby mogli zabić mnie od razu jako zdrajcę, w końcu według wszelkich rachunków prawdopodobieństwa powinienem być już chodzącym trupem, więc nawet z rozstrzelania mnie bez procesu wykpiliby się niewielkim kosztem, ale chyba zrobiliby to od razu, gdyby taki był ich zamiar. Z jakiegoś powodu mnie tu trzymali. Ciekawiłem ich...

Może po prostu chcieli pokroić mnie na kawałki i sprawdzić, w jakim stopniu przypominam nadal człowieka? Nieważne. Cokolwiek by to nie było, było bardziej przyszłościowe niż natychmiastowa śmierć, ale i tak nie wróżyło mi niczego dobrego. I mogło być od niej tysiąc razy gorsze. Jakoś nie wątpiłem, że siły mam więcej niż dziesięciu ludzi, lecz co mi po niej, gdy spróbują mnie załatwić podobnie, jak w sypialni wojskowego?

Za dużo myślałem.

Nie wytrzymałem długo w skulonej pozycji, nim ponownie zaczęło mnie nosić. Tym razem byłem spokojniejszy, lecz nieprzyjemne ciśnienie w pęcherzu sprawiało, że nie było jak z tego szczególnie skorzystać. Łaziłem w kółko, kręciłem się, rozglądałem, szukając... w zasadzie czegokolwiek, na czym można było skupić uwagę, i z każdą mijającą minutą pewien byłem, że ocipieję. Już widzę, co by było, gdyby faktycznie wsadzili mnie do pierdla na parę lat. Powiesiłbym się, choćbym miał to zrobić na własnych flakach...

Niemal podskoczyłem, gdy w drzwiach nareszcie rozległ się chrzęst klucza. Przez cały czas tak nasłuchiwałem tych dźwięków, że z początku nie mogłem uwierzyć, że huk odsuwanego rygla nie jest jedynie moim urojeniem – zwiastunem tego, że jednak tych kilka godzin w niewielkim zamknięciu sprawiło, że na dobre pożegnałem się z resztką szarych komórek. O ile już wcześniej wszystkie nie wyprowadziły się gdzie indziej, zauważywszy, że tutaj za bardzo nie będą miały się czym pożywić... Dopadłem do otwierających się drzwi jak ostatni desperat; odskoczyłem równie szybko, gdy lufa karabinu uderzyła mnie w gardło, nadal obolałe po ciosie żołnierzyka.

Jachimowski nie przyszedł sam. Czterech ludzi wsunęło się do niewielkiego pomieszczenia wraz z nim, sprawiając, że już na całego zacząłem się dusić. W razie czego odsunąłem się jednak na bezpieczną odległość, unosząc ręce na znak poddaństwa, udając, że wzrok wcale nie ucieka mi w stronę widocznego skrawka korytarza. Oj, kusiło... Podejrzewałem jednak słusznie, że obojętnie, jaki zajebisty bym nie był, po pokonaniu tych najwyżej trzech metrów wbrew woli żołnierzy byłoby ze mnie sitko. Aż takim kretynem nie jestem.

Witam. – Pułkownik uśmiechnął się jednym kącikiem ust, udając, że spora opuchlizna na prawej połowie twarzy nie sprawia mu większych problemów. Na krtani miał krwawy ślad mojego noża, lecz oprócz tych dwóch mankamentów trzymał się całkiem nieźle. – Czy teraz możemy już porozmawiać?

Takiego powitania raczej się nie spodziewałem. Stałem tam jak ostatni debil z otwartymi szeroko ustami, nie umiejąc przetrawić zasłyszanych słów. Może oberwałem w tą głowę nieco mocniej, niż przypuszczałem?

Ładnych parę chwil zajęło mi załapanie, że nawiązywał do swoich własnych słów sprzed kilku godzin. „Jestem pewien, że możemy się dogadać”, tak? A pewien byłem, że stanowiło to zwyczajny blef, by odwlec w czasie moment, w którym zrobiłbym mu drugi uśmiech. Nieco szerszy od tego naturalnego, ale to już by specjalnie trudne nie było, patrząc po tym, jak teraz próbował się nie krzywić.

Nadal chce pan rozmawiać? – wykrztusiłem nieco schrypniętym po długich serenadach głosem. Nie powiem, jego podejście wprawiło mnie w coś na kształt szoku. Przecież ja go niemal nie zajebałem, a on chce rozmawiać?! Aż przypomniałem sobie o zwrotach grzecznościowych z wrażenia.

Zacmokał z udawaną troską i przestąpił z nogi na nogę, w zapadłej ciszy upatrując najwyraźniej najgorszego, co mógł mi w tym momencie zrobić. Miał rację, aż mnie kurwica brała, gdy słyszałem tę jebaną żarówkę...

Jestem pewien, że kierowały panem bardzo silne emocje – powiedział wreszcie, ostrożnie ważąc wszystkie słowa. – Jak by nie patrzeć, spędził pan w lesie długie miesiące, samotnie walcząc z demonami, bojąc się wrócić w szeregi przyjaciół. Lub nie mając takiej możliwości z powodu odniesionych ran. – Wzrok na krótką chwilę uciekł mu w stronę mojego prawego boku. Widocznie nadal oszczędzałem go na tyle, by dla wykwalifikowanego wojskowego oczywistym było, iż chowam tam jakiś dawny uraz. – Każdy na pana miejscu miałby problem z zapanowaniem nad emocjami. Jestem skłonny dać panu drugą szansę, panie Janie.

Nie wytrzymałem.

Paaanie Jaaanie, paaanie Jaaanie, pora wstaaać! – zapiałem przesadnie wysokim głosem. – Przepraszam na chwilę.

Ochroniarz krzyknął coś, trzasnął bezpiecznik karabinu. Drugi rzucił się w moją stronę, gdy bezceremonialnie odepchnąłem jego kolegę na bok, lecz nie zdążył do mnie doskoczyć.

Błysnęło, gruchnęło, zapadła ciemność rozświetlana jedynie blaskiem słońca dobiegającym przez okno z korytarza. Jebane brzęczenie ucichło.

Proszę o wybaczenie. – Uśmiechnąłem się szeroko, w skąpym blasku próbując wyjąć odłamki szkła z rozbitej jarzeniówki z zakrwawionych kostek dłoni. – Naturalnie, teraz możemy już porozmawiać.

Mężczyzna przyglądał mi się przez chwilę z szokiem wymalowanym na zwykle nieprzeniknionej twarzy.

Cieszy mnie to – powiedział wreszcie, przywołując poprzedni spokój z łatwością, której zaraz mu pozazdrościłem. – Przyznam, że nie byłbym taki łaskaw, gdyby nie to, że cała Straż się za panem wstawiła.

Znowu zamarłem. W okolicy serca poczułem coś...

O ja pierniczę, czy to były ciepłe uczucia? Sympatia do chłopaków, za którymi cholernie się stęskniłem? Wyrzuty sumienia, że niedawno tak brzydko ich potraktowałem, i chęć rekompensaty za wszelką cenę? Nie wiem. Grunt, że naprawdę milutko mi się zrobiło. Do tego stopnia, że byłbym skłonny dla wojskowego zatańczyć i jeszcze raz zaśpiewać, gdyby tylko powiedział, że w ten sposób przyśpieszę spotkanie z moim oddziałem. Jakby nie patrzeć, miałem w życiu tylko ich. Kontakty z rodziną zerwałem wieki wcześniej, a oni... No cóż, to oni stanowili teraz moją rodzinę. Praktycznie moich wychowanków, gdy objąłem nad nimi dowództwo. W innych zmianach również zdążyłem zasłynąć, a wszystkich traktowałem jak swoich, ale to ta garstka desperatów była dla mnie całym światem. Tylko jak oni się dowiedzieli, że tutaj jestem?

Pułkownik musiał doskonale widzieć, co takiego cisnęło mi się na usta, bo zaraz uśmiechnął się znacznie szczerzej niż na początku spotkania. W skąpym świetle jego wodniste ślepka błysnęły podejrzanie.

Spokojnie, wszystko w swoim czasu panu wytłumaczę. Jak na razie, ktoś powinien to opatrzyć. – Skinieniem podbródka wskazał na moją zakrwawioną dłoń. Dopiero gdy tak bezczelnie zwrócił mi na nią uwagę, zorientowałem się, że bolała jak skurwysyn. Czegokolwiek by o moim nowym ciele nie mówić, nie stałem się odporniejszy na zwyczajne ludzkie odczucia.

Tylko co ja poradzę, że naprawdę mnie ta jarzeniówka wkurwiała?

Proszę za mną. – Żołnierz odwrócił się w stronę wyjścia, a jego towarzysze zerknęli na mnie o wiele ostrzej, niż gdy ciążył na nich wzrok zwierzchnika. Byłem pewien, że jednemu z nich przynajmniej przez chwilę chodziło po głowie, by spróbować mi wepchnąć karabin tam, gdzie się nie powinno. Na szczęście nawet w obecnym położeniu miałem nad nim pewną przewagę – głową sięgał mi najwyżej do ramienia, a zabić mnie przecież nie mógł. Bez szczególnych wyrzutów sumienia uśmiechnąłem się do niego tak szeroko, jak tylko ja potrafiłem.

Grzecznie poszedłem za pułkownikiem. Coś wciąż nie dawało mi spokoju, ale skoro facet sam chciał udawać, że nocne zajścia były jedynie przypadkiem... ja nie zamierzałem wyprowadzać go z błędu. Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, jak głosi stare przysłowie. Dostałem drugą szansę od mocno chujowego losu, więc nie zamierzałem tak łatwo z niej rezygnować. Coś tam dziadkowi z lasu obiecałem. I choć z powodu zaćmiewającego wtedy zdrowe zmysły alkoholu średnio pamiętałem, jak to brzmiało, dobrze wiedziałem, do czego się sprowadzało. A danego słowa nigdy nie łamałem.

Tylko czego oni mogli ode mnie chcieć? Jakichś układów?

Nie chciało mi się w to wierzyć, ale jak na razie wszystko właśnie wskazywało na ten najbardziej absurdalny z możliwych scenariuszy. Aż zacząłem się na poważnie zastanawiać, czy przypadkiem nie straciłem przytomności po tym, jak mnie pogłaskali pałką po głowie, i to wszystko nie jest średnio śmiesznym snem. Niestety dłoń pocięta szkłem z jarzeniówki piekła jak skurczysyn, co kazało mi jednak sądzić, że rozgrywające się wydarzenia są jak najbardziej faktem.

Nie mogłem się nadziwić. Poważnie. Aż z ledwością powstrzymywałem się od teatralnego wzdychania. Żarty chyba jednak nie byłyby szczególnie na miejscu, zwłaszcza jeśli miałem właśnie wyrwać się niemal dosłownie sprzed sądu polowego.

Sąd polowy. Szlag, bardzo nie chciałem, żeby mnie postawili przed murkiem. Pomyśleć tylko, że zawsze utrzymywałem, jakobym nie bał się śmierci...

Uroczy pochód zaprowadził mnie do gabinetu Jachimowskiego. W stosunkowo niewielkim, lecz zaskakująco wygodnym jak na prowizoryczną bazę wojskową pomieszczeniu wskazano mi krzesło po drugiej stronie drewnianego biurka, które zająłem niezwłocznie, próbując sprawiać wrażenie tak grzecznego i potulnego, jak to tylko możliwe. Niestety nigdzie nie widziałem choćby udawanego lustra, w którym mógłbym sprawdzić, czy oczy faktycznie zmieniły mi kolor z powrotem na niebieski.

Pułkownik krótką chwilę przechadzał się jeszcze pomiędzy oknami, najwyraźniej dostrzegając coś intrygującego w pylistym, wydeptanym placu przed budynkiem. Gdy wreszcie zajął miejsce, nie dało się po nim poznać zdenerwowania. Wyglądał na zupełnie spokojnego, jakby właśnie wszystko szło zgodnie z planem, który zdążył umyślić sobie dużo wcześniej. Ciekawe, bo aż mu niemal w to uwierzyłem, choć do tej pory uważałem tę opcję za czyste wariactwo. Jak na kogoś zajmującego się właśnie niebezpieczną improwizacją, trzymał się zaskakująco nieźle.

Panie Janie – zaczął, składając dłonie na wyłożonym szkłem blacie. – Mam nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę z powagi sytuacji. Nic, co zostanie powiedziane w tym pokoju, nie może opuścić jego ścian, czy to jasne?

Milczałem, dobrze wiedząc, że prawdopodobnie od tego, co zaraz powiem, zależeć będzie moje życie. O pokaleczonej dłoni wszyscy zdawali się zapomnieć, choć już zdążyłem mu zapaskudzić juchą beżową wykładzinę.

Myślę, że sytuacja jest na tyle poważna, że innego wyboru, jak zachować milczenie, mieć nie będę – mruknąłem wreszcie. – Chyba żeby liczyć kulkę w łeb.

Uśmiechnął się zimno, jak to tylko on potrafił.

Och, ależ dlaczego od razu kulka? Przecież nic takiego się nie stało.

Już otwierałem usta, żeby zaprotestować, ale błysk w tych wodnistych ślepkach skutecznie osadził mnie w miejscu. Czyli jednak będziemy się w to bawić, tak?

Nic takiego – powtórzyłem jak echo, nie zdoławszy zamaskować sceptycznej nuty w głosie. Właściwie to ja zawsze wyglądałem i brzmiałem jakoś tak... sceptycznie. Jako nastolatek próbowałem oduczyć się tej debilnej miny, ale ni chuja się nie dało. Jeśli wierzyć słowom matki, urodziłem się z częściowym porażeniem mięśni twarzy; tego wiecznie uniesionego kącika ust i odrobinę skrzywionej brwi nie dało się nijak ściągnąć w dół, jeśli się nad tym ciągle nie myślało. W czasach szkolnych miewałem przez to przesrane, gdy wszyscy roili sobie, iż ciągle patrzę na nich jak na idiotów.

Czy ja naprawdę muszę w takich chwilach myśleć o podobnych bzdurach?

Właśnie, nic takiego. – Tym razem uśmiechał się całkiem szeroko. – Przecież był pan tak wyczerpany, że nie miał siły na żadne brawurowe akcje. Gdy przyszedł pan pod samo ogrodzenie, był zbyt wyczerpany, żeby choćby porozmawiać, dlatego robimy to teraz. Pobyt w celi był niestety konieczny – sam pan dobrze wie, panie Wilczkowski, że jeszcze żaden ze Strażników nie wrócił. Zwłaszcza po takim czasie mogło nas to wprowadzić w błąd.

Taaa... – Kłamstwo grubymi nićmi szyte, jak to mówią. Ale co ja mogłem? Skinąłem głową na znak, że zaakceptuję tę wersję. – Tylko co z ludźmi, którzy mnie wtedy spotkali?

Już zadbałem o to, by zachowali milczenie. – Zimne oczy pozostały niewzruszone. – W końcu sami nie mogli być pewni, co takiego widzieli.

Kurna, ale chyba ich nie sprzątnął...?

Wytrzymałem to dziwaczne spojrzenie, nie mówiąc nic. Bo i po co? Nie zamierzałem zgrywać bohatera i oburzać się na te kłamstwa. Chciałem ratować własny tyłek, jak chyba każdy zrobiłby w mojej sytuacji. Dlaczego miałem wypierać się tej w gruncie rzeczy słodkiej historyjki i domagać sprawiedliwości? I tak niewiele brakło, bym skończył jako trofeum nad wojskowym kominkiem. Drugi raz tego błędu nie popełnię.

Minęło naprawdę cholernie dużo czasu, zanim facet wypuścił wstrzymywane pewnie mimowolnie powietrze i wyprostował się na swoim miejscu, ciężej wspierając na oparciu miękkiego krzesła z kółkami, w niczym nie przypominającego mojego zydla. Wyjątkowo jednak nie zamierzałem wypominać mu braku gościnności – dywanik i tak będzie musiał po mnie wywalić na śmietnik, a nawet słowem o tym nie wspomniał.

Przyznam, że dla mnie również ta sytuacja jest trudna – powiedział wreszcie znacznie łagodniejszym tonem. Wreszcie zdjął tę upierdliwą maskę pewnego siebie psychopaty, ukazując nieco z człowieka, którym był w rzeczywistości. – Pewnie nawet bardziej niż dla pana... chociaż szczerze mówiąc, wolę sobie nawet nie wyobrażać, co pan tam przeszedł.

Znowu potaknąłem. Nie zamierzałem strzępić sobie języka. Nigdy nie przepadałem za nadmiernym uzewnętrznianiem się, a ten monolog nie wymagał wtrąceń.

Nie będę wnikać, jak to możliwe, że pan to przeżył. Ba, ja powinienem pana zabić, i pewnie wszyscy dobrze o tym wiedzą! – Nachylił się mocniej w moją stronę, zaciskając palce na blacie stolika. – Powinienem... tylko że ja pana potrzebuję.

Problemy z subordynacją w Straży? – Tym razem sobie nie darowałem. Prawa brew uniosła się jeszcze odrobinę. W takich chwilach podobno wyglądałem tak, jakbym zamierzał walnąć sarkastycznym śmiechem lub wykonać wiele mówiący gest „czy jedzie mi tu czołg?”. Zwykle rezerwowałem tę minę dla rekrutów, którzy zapewniali mnie, iż strzały tkwiące wszędzie wokół prócz czerwonego punktu pośrodku tarczy to nic takiego. – Wspominaliście coś o... protestach.

Straż odmówiła złożenia łuków w magazynie – przyznał. – Zupełnie nie rozumiem, dlaczego tak się upierają przy tych średniowiecznych metodach. Pan od zawsze był kimś w rodzaju naszego łącznika, jeśli mogę to tak nazwać. To pan zawsze podrzucał najcelniejsze rady, to pan zajmował się trzymaniem ich wszystkich w ryzach... Gdy pana zabrakło, coś się zepsuło.

Znowu mi się jakoś cieplutko i przyjemnie zrobiło. Myślałby kto... Facet nie kłamał – mówił z głębi serca. Poznałem go wystarczająco dobrze, by potrafić rozróżnić blef w podobnej sytuacji, a dobrze przecież widziałem, jak daleko przesunął się Kordon w trakcie mojej nieobecności. Uczestniczyłem w większości wieczornych walk, a zdecydowana ich większość pozytywny finał miała jedynie dzięki mojej obecności. Nie były to suche przechwałki, a stwierdzenie brutalnych faktów: w Straży nie działo się dobrze. A patrząc po tym, jak wyglądał ten obóz, pewien byłem, że mało brakuje, aby trafił nas wszystkich szlag.

Ale że ja byłem w tym taki potrzebny? Że niby ja miałem być spoiwem trzymającym tę ferajnę w kupie i pilnującym, by wojsko nie próbowało nią rządzić? W życiu bym się nie spodziewał. Angażowałem się w to całym sercem, ale byłem tylko dowódcą oddziału. Nie byłem naszym zwierzchnikiem, tylko jednym z wielu, od których zależały decyzje. Nigdy nie aspirowałem na stopień wyżej, dobrze wiedząc, że bym się do tego nie nadawał. Potrafiłem rządzić, potrafiłem zmuszać ludzi do posłuszeństwa, szkolić ich i formować w taki sposób, by służyli pode mną z przyjemnością, nie z przymusu, chroniłem ich, jak mogłem... ale miejsce dla mnie było w pierwszym szeregu. Nie gdzieś daleko, skąd mógłbym pilnować całości. Ja musiałem walczyć. Ja musiałem czuć zapach krwi i palącą w żyłach adrenalinę. Byłem uzależnionym od walki psycholem, a nie generałem grzejącym stołek w sztabie.

Pan dobrze wie, co się zepsuło, czyż nie?

Pytanie przywróciło mnie do żywych. Znowu wahałem się nad odpowiedzią, próbując dobrze dobrać słowa. Nigdy nie byłem mistrzem w poważnych gadkach.

Być może wiem. – Wzruszyłem ramionami. – Ale pewności nie mam. Chyba mnie przeceniacie, pułkowniku.

Przeceniam? – Roześmiał się. I to tak, że aż poklepał się dłońmi po udach, by zaraz otrzeć łzy z kącików oczu. – Słyszeliście to? Ja go przeceniam! – zwrócił się do milczących żołnierzy z karabinami. – Panie Wilczkowski, jedynym, co mogę powiedzieć z całą pewnością o was po tych kilku miesiącach nieobecności jest to, że staliście po tysiąckroć bardziej skromni.

Tym razem to ja prychnąłem.

A wy oczekujecie ode mnie cudów. Nie wiem, co jest nie tak. Mam wpływ na swój oddział, na pozostałe już nie.

I tu się pan myli! – Wstał, podszedł do tandetnego barku z polerowanego na wysoki połysk drewna. Wybrał jedną z butelek i wyciągnął ją w moją stronę zachęcającym gestem, lecz cofnął szybko, widząc, jak pozieleniałem na twarzy. Może i nie miałem po wczoraj kaca z prawdziwego zdarzenia, ale i tak coś aż mnie cofnęło, gdy pomyślałem o skosztowaniu drogiego koniaku. Zdecydowanie wolałbym tę paskudną herbatkę dziadka z lasu. – Myli się pan – kontynuował, wrzucając do kryształowej szklanki kilka kostek lodu. Pojęcia nie mam, skąd je wziął, bo nie widziałem nigdzie lodówki. – Ma pan ogromny wpływ na całą Straż, nie tylko swój oddział. Walczył pan przecież ramię w ramię z nimi wszystkimi, a plotki mnożą się w zastraszającym tempie. Mieszka pan z tymi ludźmi, je, rozmawia, ćwiczy. Tego nie da się nie zauważyć. Gdy pana zabrakło... coś się zmieniło. Można powiedzieć, że jest pan dla nich swego rodzaju symbolem. Weteranem, dzięki któremu utrzymuje się wiara w słuszność tej wojny... wiara w to, że można wyjść z tego koszmaru w jednym kawałku.

Mnie się nie udało. – Wbiłem wzrok w tę cholerną szklankę. Gdy tak spojrzałem na nią pod innym kątem, wydała mi się bardziej kusząca, ale i tak wolałbym coś innego. Coś, co dymiło i śmierdziało tytoniem. – Naprawdę aż tak to przeżyli?

Naprawdę. – Ponownie spoważniał. – Pan zawsze dostrzegał najwięcej. Pan podrzucał nam pomysły, pan pilnował, by wszystko działało tam bez zarzutu. Gdy zabrakło pana zdania, Straż zaczęła się gubić. Przecież widać, ile ziemi straciliśmy przez tych kilka miesięcy, choć przez długie lata granica nie drgnęła na centymetr. Choć wojsko nigdy nie angażowało się w te walki, widzieliśmy to i owo. Widzieliśmy, w jaki sposób pan działa. Na Boga, widzieliśmy przecież, który oddział ponosił najmniej strat!

Węże. Nazywali nas Wężami. Wszyscy mieliśmy zwierzęce nazwy, a moim chłopakom wymyślono właśnie taką. I wszystko przez idiotyczny wierszyk, którym kiedyś przerzucaliśmy się podczas ćwiczeń, by odwrócić uwagę od bólu mięśni i niewygody, jaką było taplanie się w błocie prowizorycznego poligonu. Wtedy to do nas przylgnęło i tak już zostało. Dobrze wiedziałem, że Węże są najlepsze i najgorsze jednocześnie. Przecież to ja ich wyszkoliłem.

Węże były zbieraniną największych psycholi, nad którymi tylko ja potrafiłem zapanować. Fakt, że gdy mnie szlag trafił, akurat tam pojawiły się pierwsze bunty, nie powinien mnie specjalnie dziwić. Domyślałem się, kto jako pierwszy odmówił składania przestarzałej broni. Nikt nie powiedział mi tego wprost, ale przecież nietrudno było zgadnąć. W mojej drużynie nie było nikogo normalnego.

Ale czy w całej Straży był ktokolwiek normalny? Zdrowi na umyśle szli do wojska. Do nas trafiali ci, którym naprawdę już na niczym nie zależało, bo przeżywalność wynosiła jakieś czterdzieści procent.

Nad Wężami faktycznie bym się zastanowił, jak sobie radzą – mruknąłem, dalej idąc w zaparte. – Ale cała reszta?

Cała reszta was podziwiała. A teraz? – Rozłożył ręce w bezradnym geście. – Naprawdę pana potrzebujemy, bo aż strach pomyśleć, co przyniosą najbliższe miesiące. Radzę już przygotować sobie dobrą historię, co działo się w tamtym lesie, że tak długo pana nie było.

Nie uwierzą w żadne bajki. Wężom akurat trzeba będzie powiedzieć prawdę – warknąłem. – Oni przecież widzieli, jak walczę. Zauważą różnicę.

Człowiek pobladł zauważalnie. Zaraz domyśliłem się, że wcale nie miał przez ten cały czas pewności, co mi się stało. Próbował mnie w ten sposób wybadać... a ja dałem się podejść jak małe dziecko. Tylko co mogłem na to poradzić? Pewien byłem, że chłopakom kitu nie wcisnę, równie mocno jak własnych imienia i nazwiska.

Ale nikt więcej nie będzie o tym wiedział – wydukał słabym głosem. Zawartość szklanki pochłonął jednym haustem.

Inni dowódcy też powinni znać przynajmniej połowę prawdy. – Tym razem to ja nachyliłem się w jego stronę i zniżyłem głos. – Ja sam nie wiem, jak to do końca działa. Mogę stracić kontrolę. Mogę wpaść w szał. Mogę odlecieć, jak odleciałem na samym początku. Ktoś musi sprawować nad tym pieczę, to chyba zrozumiałe.

Czuje się pan aż tak niestabilnie?

W tej chwili nie. Ale nie wiem, jak będzie kiedyś. Niczego tak właściwie nie wiem. Oprócz tego, że potrzebuję więcej tych cukierków. – Na blat rzuciłem wymięte na potęgę opakowanie ibuprofenu, do tej pory skitrane w kieszeni w spodniach. – Najlepiej od razu cały karton. Żebym nie straszył powalającym spojrzeniem.

Rozumiem. – Z pewnością nie rozumiał, ale wolał nie wnikać. – Czyli przystaje pan na nasz układ? Odzyska pan życie. Odzyska pan oddział. A my odzyskamy jakąkolwiek kontrolę.

To nie takie proste – zaprotestowałem, nie przyjmując wyciągniętej w moją stronę dłoni. – Jeśli chcecie, by Straż funkcjonowała tak, jak powinna, moje zmartwychwstanie nie wystarczy.

Zamieniam się w słuch.

A już myślałem, że będę musiał się targować...

Po pierwsze: łuki wracają na swoje miejsce. – Widząc, że już nabiera powietrza, by zaprotestować, uniosłem rękę, każąc mu zamilknąć. Na szczęście użyłem tej nieuszkodzonej. – Wiem, że dla was to bezsens, ale dla nas konieczność. Nie wiem, na jakiej zasadzie to działa, ale strzały karabinowe ściągają wszystkie demony z okolicy. Do tej pory broń palna była dla nas ostatecznością w razie otoczenia i lepiej, żeby tak pozostało. Używanie jej na pojedyncze sztuki to jak prośba o pełnowymiarową bitwę. Łuki są dyskretniejsze, a ludzie przecież potrafią się nimi posługiwać.

Łuki są kosztowne – zaprotestował. – Wbrew pozorom o wiele bardziej niż karabiny. Każda strzała kosztuje minimum czterdzieści złotych, a doliczyć do nich trzeba jeszcze groty i te idiotyczne fluorescencyjne lotki. A i dojść w strzelaniu z łuku do perfekcji jest znacznie trudniej.

Dlatego też wznawiamy ćwiczenia. I mnożymy je przez cztery. – Nie ustępowałem, częstując pułkownika najtwardszym ze swoich morderczych spojrzeń. – Chce pan, żeby Straż stanęła na nogi, czy nie?

Chcę – zaperzył się. – Po to ta rozmowa...

Jeśli faktycznie pan tego chce, zrobimy wszystko po mojemu. Albo wcale. – Poczekałem cierpliwie, aż skinie głową. Nawet mi się podobało to, w jaki sposób nagle zyskałem całkowitą kontrolę nad sytuacją. – Straż nie może również słuchać rozkazów wojska.

To jakiś absurd! – wybuchnął, zrywając się z miejsca. – Panie Wilczkowski, czy ja niewystarczająco dosadnie wytłumaczyłem panu, w jakim położeniu się znalazł? Liczę na współpracę, a nie przyjmowanie rozkazów!

W takim razie wszyscy jesteśmy zgubieni – wycedziłem. – Wysłucha mnie pan do końca i się dostosuje, albo wszystko pójdzie w diabły. Widzicie sami, jaka jest sytuacja.

Ponowne zajęcie miejsca i przełknięcie cisnących się na usta przekleństw musiało kosztować go wiele. Jeden z żołnierzy przy drzwiach poruszył się niespokojnie za moimi plecami, lecz nie zareagował, osadzony w miejscu niecierpliwym gestem zwierzchnika.

Proszę kontynuować – syknął.

Dla mnie ta sprawa jest akurat oczywista – podjąłem wątek jak gdyby nigdy nic. – Straż i wojsko różnią się od siebie w taki sposób, że niemożliwym jest wrzucanie ich do wspólnego worka. Mówiłem o tym już wcześniej – wojsko zajmuje się wojną z ludźmi, a Straż z demonami. To nie zadziała, jeśli jedni drugim będą wciąż patrzeć na ręce. Przy tym, jak wygląda nasza praca, wasze metody okazują się kompletnie pozbawione sensu. Nie przetrwamy, dopóki nie zyskamy niezależności. A jeśli upadniemy my, padnie też cały kraj. I prawdopodobnie świat niedługo po nim.

Pewnie planuje pan skupić całe dowodzenie w swoich rękach? – Zaśmiał się sucho.

A czy ja pana zdaniem nadaję się na generała? – Również zacząłem tracić cierpliwość. – Bynajmniej. Mówię tylko, jak to wygląda. Wojsko skupia ludzi prawych, chcących chronić swoich ziem i bliskich. A przynajmniej w większości. Straż skupia ludzi uzależnionych od krwi i adrenaliny. Nie ma tu czego ukrywać. O ile wasze metody są dobre, by zapanować nad oddziałem chcącym słuchać rozkazów, o tyle w przypadku armii kompletnych kretynów nie sprawdzą się zupełnie. Bo oni szanują jedynie tę władzę, która siłą im udowadnia, że na ten szacunek zasługuje. – Wsparłem się łokciami na pokrytym szkłem blacie. – Mówi pan, że mnie szanują? Że jestem symbolem, legendą, ideałem dowódcy? A to wszystko właśnie dlatego, że walczę w pierwszej linii – powiedziałem na głos to, o czym myślałem już wcześniej. – Dlatego, że rzucam się do walki na ich czele, zamiast wydawać rozkazy z bezpiecznego punktu. Dlatego, że strzelam najlepiej z nich wszystkich, że wygrywam większość pojedynków na gołe pięści i wiem, kiedy należy poświęcić jednego człowieka, żeby ratować oddział, nawet jeśli nikt z tego oddziału nie chce się cofać. Nie zamienicie Straży w wojsko, chyba że chcecie wszyscy umrzeć.

Trawił moje słowa, mocno zaciskając szczęki. Żyłka pulsująca na skroni dobrze obrazowała toczącą się w jego wnętrzu burzę, lecz tym razem powstrzymał się od powiedzenia czegoś więcej. Być może wreszcie uświadomił sobie, że mam rację.

Proszę kontynuować – wycedził wreszcie, poganiając mnie niecierpliwym gestem.

Wojsko ustępuje – podjąłem, zdecydowanie już pewniejszy swego. – Wycofuje się, a Strefę pozostawia nam. Możemy współpracować, możemy się konsultować, ale nic ponadto. To my wybieramy, jakiej broni będziemy używać i jak chcemy walczyć, bo to my wiemy najlepiej, jak takie potyczki wyglądają.

Dobrze – westchnął wreszcie. – I tak będę musiał przedyskutować to wszystko z wyższym dowództwem. Prawdopodobnie nawet z prezydentem i ministrem obrony. Tylko że was nadal jest zbyt mało, by utworzyć niezależną jednostkę bojową. Jest was za mało, żeby objąć cały Kordon. A co, jeśli on się jeszcze powiększy? Ledwie setką Strażników już w obecnym stanie nie zdołacie obsadzić chociażby połowy stanowisk.

Dlatego mówiłem o współpracy. – Skrzywiłem się. – I przydałby się nabór.

Nabór to akurat dość łatwa kwestia...

Może dla was – przerwałem mu bezlitośnie. – Wiecie, co dzieje się z ludźmi, którzy przychodzą do nas karmieni fałszywą propagandą i brutalnie zderzają się z rzeczywistością? Nie, to nie może być wasz nabór. Ochotnicy muszą mieć pełną świadomość, na co się piszą, bo będą padać jak muchy.

Wystukał na blacie bliżej nieokreślony, nierówny rytm, z żalem spoglądając do pustej szklanki. Znowu myślał o wiele dłużej, niż wypadało.

Skonsultuję to wszystko – odpowiedział stłumionym głosem. – Oczywiście, że skonsultuję. Być może będzie pan musiał przedstawić te założenia jeszcze raz komuś ważniejszemu ode mnie. – Udał, że nie dostrzega, jak na samą myśl o zakrzyczeniu i zrównaniu z błotem jakiegoś biednego generała cały się rozpromieniłem. – Te założenia są oburzające, lecz nie mogę odmówić im sensu, choćbym chciał. Nie wiem, czy będzie możliwe wcielenie ich w życie... lecz na pewno nie tylko my widzimy, że sytuacja jest wyjątkowa. Być może na tyle wyjątkowa, by stworzyć nową organizację militarną, stojącą na równi z wojskiem. Nie wiem, nie mnie to oceniać. – Podniósł się ze swojego miejsca ze zmęczonym wyrazem twarzy. Miałem wrażenie, że w ciągu tych paru minut postarzał się o przynajmniej dziesięć lat. – Nie będę już więcej pana męczył, z pewnością wolałby pan odpocząć. I spotkać się wreszcie z oddziałem. Odkąd dowiedzieli się, że gdzieś tu pana mamy, Strażnicy zachowują się jak... – Urwał, szukając odpowiedniego słowa.

Jak banda nieokrzesanych dzikusów? – podpowiedziałem. – U nich to normalne. Sam pewnie wiele lepszy nie jestem.

Tym razem przyjąłem wyciągniętą dłoń. I zaraz jęknąłem z bólu. Pułkownik z zaskoczeniem przyjrzał się zakrwawionym palcom.

To może jednak ktoś by to załatał? – zaproponowałem nieśmiało. Z tego wszystkiego zupełnie zapomniałem o tym, jak ładnie zneutralizowałem jarzeniówkę, a jucha wciąż się lała. Za pomocą tej serdeczności zdołałem otworzyć wszystkie byle jak zasklepione rany.

To dobry pomysł. – Uśmiechnął się jednym kącikiem ust. – A żebra? Widzę, że coś jest nie w porządku.

Skrzywiłem się. Kurna, to też mi wypadło z głowy. A obawiałem się, że źle pozrastane kości nadawały się jedynie do operacji.

Wygląda na to, że przez jakiś czas zajmę się jednak dowodzeniem z odległości – warknąłem, zaciskając mocno zęby. – Ale najpierw. Czy mógłbym wreszcie odzyskać papierosy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz