piątek, 11 czerwca 2021

Rozdział 12

 

Świat ograniczył się do pola bitwy, a moje ciało, choć pewna byłam, że nigdy wcześniej nie miałam z czymś takim do czynienia, dopasowało się błyskawicznie do dynamiki akcji.

Tu nie było miejsca na zastanawianie się. Nie mogłam zatrzymać się na moment i zacząć roztkliwiać nad demonami, które wciąż do złudzenia przypominały ludzi. Nie mogłam się zawahać, tknięta mdłościami na widok fali szkarłatnej krwi, rozbryzgującej szeroką strugą na siwym betonie. Nie mogłam wyrwać chwili na przyzwyczajenie się do zmiany percepcji, jaką oznaczała dla mnie przemiana w wilka...

Nie mogłam nawet dopuścić do swojego rozdartego zdezorientowaniem serca szoku na myśl o tym, że tamten irracjonalny sen i setki mniej wyraźnych, które go poprzedzały, okazały się prawdą.

Musiałam walczyć. Musiałam włączyć się do akcji tak szybko, jak tylko było to możliwe, sprężając nienawykłe do takiego wysiłku mięśnie, by ruszyły mnie z miejsca. Musiałam w ciągu jednej sekundy nauczyć się posługiwać obcym wilczym ciałem jak swoim własnym, dobrze wiedząc, że wahanie trwające choćby mgnienie oka mogło skończyć się dla mnie tragicznie... być może śmiercią.

Ale czy aby na pewno to na moim życiu zależało mi najmocniej?

Tak, chciałam żyć, czegokolwiek by tam moja pesymistyczna, depresyjna dusza nie szeptała w najgorszych chwilach, czegokolwiek nie podsuwałyby mi setki Nieoswojonych myśli, z którymi przestawałam sobie radzić. Ale ze wszystkiego pragnęłam przede wszystkim nie dopuścić, by jakikolwiek więcej potwór dorwał Jana...

Tak, mój świat się skurczył. Do demonów, krwi, pragnienia zadawania śmierci i ochrony potężnego mężczyzny, do którego wyrywało się moje serce, choć tak na dobrą sprawę nawet go nie znałam.

To nie była chwila na zastanawianie się, skąd ta niezachwiana pewność, że go kocham. To była chwila na działanie. A siedząca we mnie bestia, nareszcie przebudzona do życia po latach tłamszenia na samym dnie umysłu, chciała zabijać. Chciała zakosztować demonicznej krwi i udowodnić, że nikt nie miał prawa tknąć Strażnika, gdy ja znajduję się obok.

A mój Strażnik krwawił.

Lokomotywy są naprawdę wysokie, zwłaszcza jeśli rzucić się z nich na główkę, lecz nawet jeśli moje mięśnie i stawy zaprotestowały w momencie zetknięcia się z ziemią, nie byłam w stanie tego poczuć, nafaszerowana adrenaliną. Od razu, gdy tylko wszystkimi czterema łapami dotknęłam nagrzanego słońcem asfaltu, zerwałam się do następnego skoku, lądując w samym środku największego zamieszania z wyszczerzonymi w potwornym grymasie kłami i uszami ciasno stulonymi do czaszki. Wybiłam się... i zaczęłam rzeź, nie dając sobie chwili na kolejne zastanowienie – tym razem nad tym, jak to możliwe, że tak dobrze dopasowuję się do tańca, którego kroków przecież nie znałam...

Prawda?

Demon krzyknął zupełnie po ludzku, gdy złapałam go zębiskami za ramię. Obojczyk pękł pod naciskiem wilczych szczęk jak sucha gałązka, a krew ze zmiażdżonej tętnicy szyjnej zalała mi gardło. Szarpnęłam łbem, odrzucając go na bok tak, że wpadł w następnego, który już się podnosił, by skoczyć w moją stronę. Na szczęście w ciele wilka wielkości niedźwiedzia miałam wystarczająco dużo siły, by okazało się to równie łatwe, jakbym zamiast z ważącym ładnych kilkadziesiąt kilogramów ciałem miała do czynienia z pluszową zabawką.

Nie skupiałam się na tym. Nie kontemplowałam własnej siły i szybkości. W przekrwionych, płonących ślepiach miałam tylko jedno: pragnienie ochrony.

Jan radził sobie całkiem nieźle – tasak zatoczył szeroki łuk w powietrzu i rozpłatał niemal na pół potwora w ciele tęgiego, brudnego mężczyzny po pięćdziesiątce. Widziałam jednak gołym okiem, że słabł – krew przesiąkła już przez czarny materiał koszuli i zostawiała ślady za każdym razem, gdy się poruszył, jak czerwone paciorki rozsypujące po burym betonie. Nie byłam lekarzem, nie wiedziałam, co musiało się stać, by leciało jej aż tyle, ale domyślałam się i bez tego, że musiałam się śpieszyć.

Rzuciłam się na kolejnego demona, złapałam go za kark i uderzyłam przednimi łapami, rozdzierając miękkie ciało jak worek z pierzem. Broczący kawał mięsa, który ledwie przed momentem wyglądał jeszcze jak człowiek, upadł bezwładnie na ziemię. Przeskoczyłam nad nim i dopadłam wreszcie do tego potwora, który wisiał Janowi na ramionach, nie pozwalając, by na dobre poderwał się z ziemi. Uderzyłam w niego z takim impetem, że poleciał w bok jak zdmuchnięty, i chwyciłam zębami kolejnego, który brał właśnie zamach prowizoryczną bronią stworzoną z kawałka starej deski, najeżonej pokrzywionymi, zardzewiałymi gwoździami. Bez trudu złamałam mu kość udową i rozszarpałam mięśnie, lecz chałupniczo wykonana maczuga uderzyła mnie w kark z taką siłą, że pomimo tego, iż musiałam ważyć o wiele więcej, niż jej właściciel, dosłownie wbiło mnie w krwawe błoto, w jakie zamienił się trawnik...

Za mną rozległo się przekleństwo, a demon runął obok mnie z czaszką rozrąbaną na dwie równe połowy. Jan wyrósł u mego boku jak spod ziemi, rzucił mi zszokowane, nieco przerażone spojrzenie i po chwili wahania pomógł wstać, gdy warknęłam na niego, błyskając okrwawionymi kłami. Z ledwością utrzymałam się na łapach. Właściwie to mało brakowało, bym znowu upadła, a w pionie utrzymały mnie jedynie jego silne ręce.

Świetnie. Załatwiłam się sama. Już czułam krew na karku, a rany po gwoździach zaczynały boleć, przebijając się przez mgiełkę wilczego szału.

Demony próbowały nas otoczyć. Zauważyłam, że tłum, jaki zgromadził się wokół, zaczął obejmować nas pierścieniem, lecz żaden nie odważył się podejść bliżej niż na dwa metry. Popatrywały na mnie z niepokojem w czerwonych oczach, warczały, szczerząc lekko zaostrzone zęby na zwierzęcą modłę, tłoczyły się... lecz żaden nie odważył się zbliżyć. Gdy uniosłam wargi i warknęłam z głębi gardła, kilka z nich cofnęło się panicznie. Może w tym była nadzieja...?

Dopiero co na nie warczałam, i to jako człowiek. Wydawało mi się, że mogło to zadziałać... Więc teraz, jako wielki wilk, pewnie byłam o wiele groźniejsza, nie?

Zerknęłam z wahaniem na dyszącego ciężko Jana. Zginał się wpół, przyciskając ranną rękę do boku, a na twarzy miał krwawe zacieki, lecz nie byłam w stanie ocenić, czy dolegało mu coś jeszcze. Kilka kosmyków jasnych jak słoma włosów wyrwało się z upięcia, okalając twarz, w której było... coś dziwnego. Nie umiałam określić, na czym mogło to polegać, lecz przez krótką chwilę odniosłam wrażenie, jakby znacznie bliżej było mu do otaczających nas demonów, niż człowieka. Jego niebieskie oczy błyskały czerwienią, lecz uznałam to za efekt zmęczenia. Przecież to niemożliwe, żeby...

Zorientował się, że na niego spoglądam, spuścił więc lekko wzrok, by nawiązać ze mną kontakt. Nie miałam pojęcia, co sobie w tamtym momencie pomyślał. Jedynym, co czułam, była desperacja – bo wiedziałam, że od tego, co zaraz zrobię, zależy nasze życie.

Nie miałam nic do stracenia, prawda?

Zanim zdążył zaprotestować – a widziałam, że miał na to ochotę – wyskoczyłam w stronę tłumu demonów. Nie wskoczyłam w największą ciżbę, lecz zamarłam tuż przed nią, sprawiając, że cofnęła się jak umykająca fala morza. Zawyłam groźnie i kłapnęłam zębami, wkładając w to całą rozsadzającą mnie wściekłość.

Tak naprawdę wcale nie wierzyłam, że to może zadziałać, byłam więc w niemałym szoku, gdy pierwszy szereg mutantów wziął nogi za pas. Nieprzebrana armia, która jeszcze przed momentem bliska była, by zjeść nas na spóźniony obiad, zaczęła się rozbiegać, niknąc w przerwach między budynkami i gęstszych zaroślach. Kilka ostatnich niedobitków posłało nam mordercze spojrzenia, ale również one podążyły za resztą sfory, gdy przeniosłam na nie wzrok i postąpiłam kilka kroków w ich stronę. Nie minęło pięć minut, a staliśmy na zbryzganym krwią placu zupełnie sami.

Dopiero gdy wokół, nie licząc terkotania silnika Parkinsona, zrobiło się cicho, poczułam ogarniające mnie zmęczenie. Położyłam się na rozdeptanej resztce trawnika, dysząc ciężko. Bałam się, że jeśli dłużej pozostanę wyprostowana, po prostu upadnę...

Lub, co gorsza, przemienię się z powrotem w człowieka. A byłam przecież naga, jakby nie patrzeć.

Nie wierzę – powiedział słabym głosem Jan, a następnie ryknął śmiechem, od którego aż znowu zgiął się wpół. – No, kurwa, nie wierzę...

Też nie wierzyłam. Pewnie gdybym potrafiła w tej formie mówić, zawtórowałabym mu w podobnym tonie, lecz chwilowo nie miałam siły nawet na to, by podnieść łeb z błota.

Lea? – Strażnik przyklęknął przy mnie. Zapach krwi zakręcił mnie w nosie, lecz jedynym, na co się zdobyłam, było łypnięcie w jego stronę. – To naprawdę ty? Ty przemieniłaś się w wilka?

Na usta cisnęło mi się milion zgryźliwych komentarzy.

To naprawdę możliwe?

Możliwe. Tak samo, jak to, że chyba cię kocham, ty wielki kretynie.

Wzdrygnęłam się, gdy zanurzył palce w moim futrze. Zaklął, pewnie znalazłszy na nich ślady czerwieni. O wiele mocniej jednak interesowało mnie, co z nim. Uniosłam ostrożnie łeb, próbując nie urazić pulsującego bólem karku, i trąciłam go wielkim nosem, zmuszając, żeby pokazał zakrwawione ramię. Rana wcale nie wyglądała najlepiej i sprawiała mu pewnie niemało cierpienia, szybko jednak zabrał ją z mojego zasięgu i podniósł się z ziemi o wiele sprawniej, niż się tego spodziewałam. O mało nie przeturlałam się na bok, gdy zabrakło ciepłego ciała, na którym nieświadomie się wspierałam.

Umiesz to cofnąć? – spytał, a w jego głosie nie pozostał już ślad wcześniejszego niedowierzania. Znowu zabrzmiał poważnie i do bólu profesjonalnie. Poczułam ukłucie żalu, gdy uświadomiłam sobie, że nawet mi się podobało, jak na chwilę opuścił tę maskę.

Ciekawiło mnie, jaki był naprawdę. Jak się zachowywał, gdy był po prostu sobą, a nie eskortującym mnie żołnierzem na wysokim stanowisku. Chciałam się tego dowiedzieć. Chciałam...

Z opóźnieniem skinęłam potwierdzająco łbem, widząc, że wciąż czekał na odpowiedź. Właściwie to nie miałam pojęcia, w jaki sposób zmusić się do przemiany w człowieka, ale jakoś wątpiłam, bym miała okazać się do tego niezdolna.

Czy może raczej bałam się dopuścić do siebie taką myśl.

Wstałam chwiejnie i podeszłam smętnym krokiem do lokomotywy. Dopiero widząc, jak jest przechylona na prawą stronę, przypomniałam sobie o kolejnym problemie...

Szlag. Wykoleiłam się. I co ja mam teraz zrobić bez dźwigu?

Tak chyba tam nie wejdziesz. – Jan uśmiechnął się cynicznie, wskazując na drabinkę prowadzącą do kabiny. – Chyba że o czymś nie wiem.

Obejrzałam się na niego z lekką irytacją. Zupełnie nie wiedziałam, jak mu to przekazać, żeby się domyślił, w czym rzecz. Sugestywnie wskazałam nosem na wnętrze, ignorując szczypanie ran na karku, i ponownie zerknęłam na niego wyczekująco.

Chyba nie myślisz, że cię tam wniosę? – Zmarszczył brwi z autentycznym lękiem w oczach. – W tym ciele musisz ważyć ze sto pięćdziesiąt kilo.

Ty byś nie dał rady...? Wywróciłam ślepiami i jeszcze raz wskazałam stopnie.

Nie mam pojęcia, o co ci chodzi – przyznał, bezradnie rozkładając ręce.

Taki duży, a jaki głupi... Wspięłam się na pierwszy stopień przednimi łapami, zeskoczyłam i kolejny raz wskazałam na niego. Oczy mu błysnęły, gdy wreszcie załapał i wspiął się do kabiny. Na krótką chwilę zatrzymał się w środku, pewnie próbując dojść do tego, czego teraz oczekiwałam, aż zauważył kupkę z moimi ubraniami.

Ach, dobra, już rozumiem! – wykrzyknął takim tonem, że brakowało jeszcze, by dodał do tego ogniste „eureka!”. Zebrał moje szmatki i zrzucił mi je na dół. Niestety odwrócił się dopiero wtedy, gdy pokazałam mu kły. Rumieniec, który wykwitł mu na zbryzganych krwią policzkach, będę pamiętać chyba do końca życia...

Na szczęście okazało się, że ponowna przemiana w człowieka to nic trudnego – wystarczyło skupić się i napiąć lekko mięśnie. Przypominało to serię ognistych dreszczy i podskórne łaskotanie, którego nie sposób podrapać, i bynajmniej nie było nieprzyjemne, co skonstatowałam z pewnym zaskoczeniem. Naciągnęłam szybko spodnie i bieliznę i zawahałam się nad śnieżnobiałą koszulą...

No, może już nie tak śnieżnobiałą, ale wystarczająco ładną, by było mi jej szkoda zakładać na zalane krwią plecy. Wciąż czułam pieczenie ran, nietrudno więc było się domyślić, że byłaby po kontakcie z nimi do wyrzucenia. A jakoś tak, cholera, lubiłam swoją gotówkę wystarczająco, by nie chcieć się z nią w taki sposób żegnać. Wzruszyłam wreszcie ramionami, wrzuciłam koszulę do kabiny i wspięłam się za nią w samym staniku.

Pokaż ten kark, trzeba ci to będzie... O kurwa! – Jan urwał wpół słowa, gdy objawiłam się przed nim w niemal całej swojej okazałości. Odwracał się już w ciasnej przestrzeni, lecz na ten widok ponownie okręcił się do mnie plecami, w dziecinnym geście zasłaniając oczy dłońmi w okrwawionych rękawicach. Chyba o tym drobnym szczególe akurat zapomniał.

No co? – burknęłam mało sympatycznie, próbując zamaskować w ten sposób zakłopotanie. – Uważaj, bo jeszcze się zarumienisz. Chyba zacząłeś mówić coś o przemywaniu ran...?

No zacząłem – wykrztusił i nerwowo pomasował kark.

No zacząłeś i...? – pogoniłam niecierpliwie. – Jeny, człowieku, sama tego nie zrobię chyba, nie?

To ja mam niby...? – Urwał. – Kurna.

Bo pomyślę, że jeszcze nigdy gołej baby nie widziałeś – parsknęłam, sadowiąc się na wysokim fotelu pomocnika maszynisty. Skrzywiłam się z bólu i syknęłam, gdy poczułam, jak jedna z ranek po gwoździach się otworzyła. Ja pierdzielę, jeśli nie dostanę po tym tężca czy innej sepsy, to chyba uznam to za cud...

Bo nie widziałem – palnął tak zagubionym tonem, że aż mi się śmiać zachciało. – Znaczy nie na żywo. Znaczy... Noż ja pierdolę, musisz mi to robić?

Jeśli nie chcesz, żebym ci tu zeszła na jakąś sepsę lub inne nie wiadomo co, to owszem, musisz. – Nie powiem, w niemały szok wprawiło mnie to, że najwyraźniej miałam przed sobą trzydziestoletniego prawiczka, ale tak mnie bawiło jego zagubienie, że postanowiłam pominąć to milczeniem.

Odetchnął głęboko i wreszcie odwrócił się w moją stronę. Wbrew pozorom, zamiast zawstydzenia poczułam obrzydliwą satysfakcję, gdy na moment zdecydowanie dłuższy niż wypadało zatrzymał się wzrokiem na moim biuście w staniku obszytym białą koronką, ale tego też uprzejmie nie skomentowałam. Jeszcze by mi biedaczysko na zawał zszedł. Zamiast tego wskazałam mu walającą się obok prastarej kuchenki pomarańczową apteczkę. Udając, że wcale nie zrobiło na nim wrażenia to, iż aby ją sięgnąć, niemal musiał się o mnie otrzeć, zdjął rękawice i otworzył pudełko. Szybko przejrzał, jakie ma możliwości, lecz nie wyglądał na zadowolonego.

A jak ta twoja ręka? – spytałam zdecydowanie łagodniejszym głosem. – Nie wyglądało to dobrze. Może najpierw ty? Ja chyba się nie wykrwawię, a...

Poradzę sobie – uciął twardo.

Nie zgrywaj twardziela – prychnęłam, wywracając oczami. – Jak mi tu padniesz, to zostanę całkiem sama. A uwierz, że na to już w ogóle nie mam ochoty.

Przyjrzał się ranie nieco nieprzytomnym wzrokiem, a w jego oczach znowu błysnęło coś dziwnego, czego nie umiałam zinterpretować. Poruszył palcami, co wydało mi się dziwne – przy tak drastycznym rozerwaniu mięśnia nie powinien przypadkiem stracić władzy w dłoni?

Niech ci będzie – burknął. – Ale miałem już w życiu większe problemy. Odwróć się.

Skrzywiłam się, dostrzegłszy śmiesznie małą buteleczkę wody utlenionej. W duchu podziękowałam wszystkim kolejowym kontrolerom, dzięki którym tyle razy dostałam po premii, że nauczyłam się trzymać w lokomotywie jedynie ważne medykamenty...

Coś mówiliśmy o twojej ręce...? – przypomniałam słabym głosem, próbując odwrócić jego uwagę od faktu, że byłam bliska, żeby paść trupem. Niemal czułam, jak krew odpłynęła mi z twarzy.

Najpierw ty – zadysponował tonem, jakim pewnie wydawał rozkazy swoim podwładnym. – Sam nie zdejmę sobie karwasza i koszuli, a ty na razie nie nadajesz się do pomocy.

Jakie to było miłe...

Nigdy nie byłam szczególnie odporna na ból, a każdy zabieg medyczny wprawiał mnie w histerię, uznałam więc za spory sukces to, że gdy polał moje zadrapania wodą utlenioną, jedynie krzyknęłam jak zarzynana, zamiast dodatkowo zacząć uciekać. To, że nie miałam gdzie, było już zupełnie inną sprawą. Obrażenia na szczęście nie okazały się szczególnie poważne, lecz wystarczająco, by sprawiać dyskomfort i wciąż krwawić, gdy naciągnęłam na nie wygrzebaną z bagaży starą podkoszulkę, którą wykorzystywałam jedynie w charakterze piżamy. Nie łudziłam się nawet, że obejdzie się bez wizyty w szpitalu, ale chwilowo wolałam o tym nie myśleć.

Z Janem było znacznie gorzej – rana była tak paskudna, że mało brakowało, a kolejny raz bym się zatoczyła. Nie miałam pojęcia, jak to możliwe, że jeszcze nie padł z bólu. Rozerwana skóra ukazywała częściowo naderwany mięsień i kawałek połyskującej wśród krwi kości, a jak dla mnie nadawało się to jedynie do operacji. Pomogłam Strażnikowi na tyle, na ile mogłam, rozwiązując skórzany karwasz i asekurując podczas ściągania reszty lekkiego pancerza, z koszulą jednak dałam sobie spokój, po prostu odcinając jej rękaw w połowie ramienia. Polałam wszystko obficie resztką wody utlenionej, pomogłam założyć opaskę uciskową, która zaraz pokryła się świeżym szkarłatem, i opłukałam ręce z krwi na tyle, na ile było to możliwe.

Próbowałam odpędzać wszelkie myśli, pchające się na pierwszy plan jak rój natrętnych pszczół, wietrzących kawałek czegoś słodkiego. Odganiałam je, klęłam w myślach, próbując skupić się jedynie na zadaniu, natarczywie przypominałam sobie o naszym kiepskim położeniu... ale co ja mogłam poradzić na to, że ilekroć musnęłam palcami bladą skórę Jana, przechodził mnie przyjemny dreszcz? To było niewłaściwe. Nie mogłam tak, zwłaszcza patrząc po tym, co właśnie się stało i że akurat zajmować powinnam się łataniem go do kupy... ale nie umiałam inaczej. Moje własne ciało mnie zdradzało, za nic mając to, co podpowiadał zdrowy rozsądek. Pragnęłam go i coraz trudniej było mi się z tym spierać.

Nie powinnam. Nie w takich okolicznościach, poza tym... ja go przecież nie znałam. Nie wiedziałam o nim zupełnie nic. Skąd więc tak niezachwiana pewność, że go...?

Właściwie to dlaczego ich wszystkich nie wystrzelałeś? – spytałam głupio, wskazując na karabin, który wcześniej rzucił niedbale na stertę moich rzeczy. Trzęsącymi się palcami próbowałam znaleźć w pamięci telefonu numer, który pomógłby mi w podobnej sytuacji, lecz zupełnie nic nie przychodziło mi do głowy. To była po prostu jedyna metoda na to, bym przestała nareszcie myśleć.

Bo skończyły mi się naboje? – Sarkastycznie uniósł jedną brew. – Nie z przyjemności.

Nie masz dodatkowych magazynków? Czegokolwiek?

Skończyły mi się. Trafiłem na ciebie, gdy wracałem z patrolu – warknął mało sympatycznie. Sądząc po tym tonie, wszystkie zaistniałe wypadki były właśnie moją winą. Bo raczyłam się napatoczyć i wcześniej kozakować z przeprowadzką.

Ta, super. Za akt urodzenia też powinnam przepraszać? Aż mnie kusiło, by go zapewnić, że naprawdę z faktu mojego poczęcia jest mi cholernie głupio i mam nadzieję, iż więcej się on nie powtórzy. No pięknie, tylko mi histerycznej głupawki do tego wszystkiego brakowało, jakbym miała w życiu za mało rozrywek.

Ze złością zaklęłam pod nosem, zupełnie jak nie ja, i odrzuciłam telefon na pulpit. Chwilę oddychałam głęboko, próbując znaleźć gdzieś w sobie te głęboko zakamuflowane pokłady zdecydowania i pewności, o których dobrze przecież wiedziałam, że gdzieś tam są. Problem jednak w tym, że chyba ich energetyczne rezerwy zupełnie wyczerpałam podczas brawurowej walki, a one same schowały się gdzieś na samym dnie mojej świadomości, by w spokoju naładować przysłowiowe baterie. Wywołane, nie unosiły nawet główek, woląc udawać, że ich nie ma. Słusznie się obawiały, że zamierzałam znowu je eksploatować ponad ich wątłe siły...

Obróciłam się w stronę Jana i napotkałam na jego spojrzenie, po którym od razu oblałam się palącym rumieńcem i spuściłam wzrok. Rany, dopiero co dokonałam mordu na kilku istotach, które jeszcze niedawno były ludźmi, a teraz rumieniłam się jak nastolatka? Szlag. Tylko co ja mogłam poradzić na to, że facet cholernie na mnie działał, zwłaszcza w tej opiętej czarnej koszuli, która naprawdę niewiele miejsca pozostawiała wyobraźni? Jednocześnie miałam ochotę rzucić się w jego stronę i sprawdzić, jakie są w dotyku te rysujące się pod warstwą cienkiego materiału mięśnie, i wywrócić siebie na lewą stronę za takie myśli.

Idę obejrzeć tą lokomotywę – burknęłam wreszcie tonem obrażonej księżniczki i nie czekając na łaskawą zgodę, otworzyłam drzwi. Mając głęboko, czy znowu nie pchałam się tym samym na patelnię ostrzącej sobie na mnie zęby śmierci, ponownie zeszłam na dół.

A niechby i na mnie ta śmierć czekała z solą i pieprzem w dłoniach, oblizując kapiącą ślinkę. Wszystko było lepsze od tej irracjonalnej świadomości, że Strażnik, w związku z którym miałam coraz więcej niestosownych myśli, jest w stanie w jakiś przedziwny sposób dowiedzieć się, co też ma miejsce w mojej głowie. Wątpiłam, żeby mu się to spodobało...

A może jednak?

Kurna, było ze mną źle.

Z ulgą wystawiłam twarz do ciepłego wiatru, przyjemnie otulającego pokrytą nerwowym potem skórę. Oddychałam krótką chwilę, wysiłkiem woli próbując zmusić galopujące serce do uspokojenia rytmu, licząc w myślach od tysiąca w dół, byleby zająć czymś myśli. Darowałam sobie, gdy w ciągu wymienienia dziesięciu cyfr pomyliłam się sześć razy – matematyka była tą dziedziną, w której poważnie zastanawiałam się, czy nie jestem nie tyle głupia, co zwyczajnie upośledzona. Zacisnęłam dłonie w pięści i zdecydowanym krokiem ruszyłam w stronę czoła lokomotywy, choć jeszcze zanim zwróciłam się w jego stronę dobrze wiedziałam, że widok nie przypadnie mi do gustu.

Dłuższą chwilę bezradnie obchodziłam wykolejony wózek wokół, karmiąc się idiotyczną nadzieją, że im dłużej będę na niego patrzeć, tym większe prawdopodobieństwo, że do głowy wpadnie mi magiczne rozwiązanie. W rzeczywistości dobrze wiedziałam, że sami nic na to nie poradzimy, a ten krótki, choć ryzykowny spacer miał na celu coś zupełnie innego...

Z jękiem oparłam się o zderzak, zupełnie nie przejmując cieszącą oko warstwą oblepiającego go smaru. Zamknęłam oczy i zacisnęłam słabo palce na nagrzanym prażącym słońcem metalu, aby przed samą sobą ukryć ich drżenie.

Nie wiedziałam, co miałam ze sobą zrobić. Wyglądało na to, że kilka chwil wystarczyło, by cały dostatecznie już absurdalny świat urósł w moich oczach do rangi takiego kuriozum, że zupełnie już nie miałam pojęcia, jak mogłabym się z nim obejść. Ba! Ja nie miałam pojęcia, czy aby na pewno nie padłam właśnie ofiarą jakichś halucynacji, czy innego diabelstwa. Przecież takie rzeczy nie dzieją się normalnym ludziom...

Nigdy nie uważałam siebie za normalną. Ale żeby aż tak? Przecież to jest, kurna, niemożliwe, żeby całe życie marzyć o przemianie w wilka, a następnie tak po prostu to zrobić. To się nie działo. Nie i koniec! Wciąż czułam smak demonicznej krwi na zębach, ręce i nogi wciąż mrowiły mnie od niedawnego wysiłku, a rany od gwoździ na karku i ramionach piekły niemal nie do wytrzymania, nie dając o sobie zapomnieć, ale po prostu w to nie wierzyłam. Zrobiłam to, ale... Rany, gdy całe życie wmawiano ci, że takie rzeczy dzieją się jedynie w książkach i filmach trzeciej albo i dziesiątej kategorii, niemożliwym jest ot tak przejść do porządku dziennego, gdy przytrafi ci się to osobiście. I to w taki sposób.

Bo jak to niby było możliwe? Demony mogłam jeszcze zrozumieć – nikt nie mówił tego wprawdzie wprost, lecz uważano, że jest to efekt jakiejś choroby, głównie umysłowej. Dało się to w miarę racjonalnie wytłumaczyć, w końcu wirusy wciąż mutują, epidemie były, są i będą. Ale jakieś pieprzone wilkołaki?

I do tego wszystkiego cholerny Jan, który dodatkowo wszystko utrudniał.

Nie rozumiałam własnych uczuć i wciąż trzęsłam się z nerwów po przeżytym koszmarze, a za nic nie umiałam przegnać tego faceta sprzed oczu. Nigdy nie wierzyłam w coś takiego, jak miłość od pierwszego wejrzenia. Nigdy nie uważałam, że może być w tym cokolwiek więcej, niż chemia i wzajemne przyciąganie, z których dopiero po dłuższym czasie mogło wyrosnąć coś więcej, noszące miano uczucia. Dopiero gdy zainteresowane sobą osoby wystarczająco się poznają, gdy będą potrafiły powiedzieć o sobie cokolwiek więcej prócz tego, jak mają na imię i gdzie pracują... Tak to przecież działa. Dlaczego więc byłam skłonna zaryzykować własnym życiem i rzucić się na pomoc praktycznie obcemu facetowi? I jeszcze użyć w jego odniesieniu słowa tak mocnego jak „miłość”?

Oszalałam. Prawda? Musiałam oszaleć, bo co by to innego było?

To nie mogło być jedynie ślepe pożądanie. Odkąd tylko dowiedziałam się, czym są relacje damsko-męskie i zaczęłam je rozumieć, wręcz gardziłam ludźmi szukającymi przygód na jedną noc. Kierowanie się chęcią uprawiania seksu, w parze z którą nie szły żadne uczucia prócz tych, jakie niósł ze sobą iście zwierzęcy popęd, widziałam jako wręcz żałosne. Jak niemożność zapanowania nad sobą samym, nad postawieniem sobie granic, jakie oddzielały nas od istot kierujących się samym instynktem. Zdolność do miłości, do odczuwania przyjemności i przywiązania do drugiej osoby były dla mnie czymś, co powinno definiować człowieczeństwo na równi z możliwością powściągnięcia najnaturalniejszych, brutalnych instynktów. Nie miałam do takich ludzi szacunku i sama nigdy nie znalazłam się w takiej sytuacji. Dobrze wiedziałam, że nie jestem zdolna do odłączenia pożądania od miłości, dla mnie powinny one iść ze sobą w parze... więc nie mogłam powiedzieć, że Jan budził we mnie jedynie tą pogardzaną pierwotną chuć, czy jak inaczej mogłabym to nazwać. Ja musiałam coś do niego czuć, a tym czymś była powoli kiełkująca miłość. Miłość, która obudziła się z fascynacji, zainteresowania, obserwacji... tylko czy nie za szybko?

Nie szukałam niezobowiązującego związku na jakiś krótki czas. Gdy kochałam, gdy obdarzałam kogokolwiek jakimikolwiek uczuciami, angażowałam się w to cała, obojętnie czy byłaby to nienawiść, przyjaźń, miłość w stosunku do rodziny czy właśnie ta romantyczna. Nie przewidywałam możliwości zdrady tego uczucia...

No właśnie. I notorycznie cierpiałam, bo jak na razie swoje patologicznie silne uczucia pokładałam w niewłaściwych osobach.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie uganiałam się za chłopakami jak głupia. Dopiero na początku liceum olśniło mnie, że fajnie byłoby mieć przy sobie kogoś takiego, kto pokochał mnie dla tego, jaka jestem, a nie z powodu wiążącego nas pokrewieństwa czy przywiązania. Rozglądałam się, jak chyba każdy, kto pragnął bezpieczeństwa i radości, jaką niósł ze sobą stabilny związek, ale nie robiłam tego natrętnie, bo wymagania zawsze miałam aż do przesady wysokie. Tak wysokie, że śmiałam się, iż do końca życia zostanę starą panną z siedemdziesięcioma kotami. Do tej pory zapytana o stan cywilny, odpowiadałam właśnie w taki sposób, obracając to w coś na kształt gorzkiego żartu. Dobrze wiedziałam, że jestem osobą specyficzną, a zwłaszcza w ostatnim czasie, gdy zamęczały mnie miliony Nieoswojonych myśli. Wątpiłam, by miał znaleźć się wariat, który chciałby spędzić ze mną życie, ale nie ustępowałam. Rozglądałam się, dyskretnie szukałam, badałam grunt... Moim największym przekleństwem jednak było to, że zawsze podobali mi się mężczyźni, nie chłopcy. Mężczyźni starsi ode mnie o tych przynajmniej dziesięć lat, bo dopiero z nimi miałam o czym rozmawiać. I to oni zwyczajnie podobali mi się fizycznie, bo nie mieli już tych typowo dziecięcych rysów twarzy i gładkiej skóry, jaką charakteryzują się niemal wszyscy dwudziestoparolatkowie. Poza tym, co tu dużo ukrywać, chłopaki w moim wieku przedstawiali sobą żywy obraz nędzy i rozpaczy, a nie zaakceptowałabym w swoim życiu faceta, który ma mniej testosteronu ode mnie.

Zawiodłam się parokrotnie. I to boleśnie. W jednym związku byłam nawet przez prawie trzy lata, z czego ostatni rok był nieustannym przekonywaniem się do faktu, jakim było to, że jednak do siebie nie pasowaliśmy. I tak sobie trwałam... cierpiałam z powodu samotności, rozglądałam się, patrzyłam na szczęśliwe pary, wzdychałam do mężczyzn posiadających już rodziny i dzieci przynajmniej w drodze, aż na mojej ścieżce stanął on. Upierdliwy Strażnik z psychopatycznymi zapędami, który swoje dobre wychowanie prawdopodobnie już dawno rozstrzelał pod murkiem, przemielił i zjadł z kanapkami.

Chyba nic dziwnego, że najważniejszym uczuciem, jakie mi w związku z tym towarzyszyło, był strach. Strach, że kolejny raz się zawiodę...

Jak tu się nie zawieść? W magiczną metamorfozę, jaką w ckliwych romansidłach przechodzili wszyscy źli chłopcy, nie wierzyłam tak samo, jak w zdrowie psychiczne osób zmieniających partnerów co noc. Jak każda kobieta, miałam w sobie tę iskierkę fantazji, która pobudzała wyobraźnię do wzmożonej pracy – nie trzeba było specjalnego wysiłku, bym oczyma duszy zobaczyła, jak udaje mi się okiełznać wielkiego, okrutnego faceta tak, by nie widział poza mną świata. Dlaczego niby erotyki z klimatami mafijnymi w tle tak dobrze się sprzedają? Bo chyba większość z nas w skrytości ducha marzy o podporządkowaniu sobie silnego samca alfa. Tylko że ja zdaję sobie sprawę z tego, że w realnym życiu wygląda to zgoła inaczej. Nie żyję w lukrowej bańce szczęścia i dobrze wiem, że źli chłopcy nie zmieniają się pod wpływem dobrych kobiet. Źli chłopcy, którzy nie mają problemu z odstrzeleniem wrogowi połowy twarzy, nie zawahają się długo nad podniesieniem ręki na dobrą kobietę, obojętnie czy czegoś tam do niej w głębi serca nie czują. Napaleni erotomani, którzy przyzwyczaili się do tego, iż partnerki same pchają im się do łóżek, a jeśli tego jakimś cudem nie robią, oni nie mają większego problemu z przyprowadzeniem ich do porządku, nie zmieniają się nagle w czułych, troskliwych mężów.

Strażnicy, którzy poza Strefą Wykluczenia nie mają żadnego innego życia, a z zabijania istot do złudzenia przypominających ludzi czynią swój sposób na życie, nie przemieniają się w romantyków z sercem na dłoni.

Na co więc liczyłam? Że gdy rzucę mu się na ratunek, gdy pokażę, że nie jest mi obojętny, gotowa poświęcić własną skórę w imię uczuć, on uświadomi sobie, że też coś do mnie czuje? To działo się tylko w bajkach, które zapracowane gospodynie domowe czytały w przerwach między gotowaniem obiadu, przewijaniem dzieci a płaczem, że ich mężowe nie sprawiają wrażenia, jakby nadal coś do nich czuli. Życie tak nie wygląda, a ja już dawno dostrzegłam, że mnie szczególnie nie rozpieszczało.

Musiałam wziąć się w garść. Tylko jak?

Z frustracji uderzyłam pięścią w stalową ostoję lokomotywy, czego zaraz pożałowałam, czując przemożny ból stłuczonych palców. Syknęłam i odsunęłam się na bezpieczną odległość od przekrzywionego wózka, jeszcze raz obrzucając go spojrzeniem. Musiałam wyrwać się tym myślom...

Musiałam, bo i tak niewiele brakło, bym znowu przypłaciła je życiem.

Demon stał niedaleko, ledwie parę metrów ode mnie. Choć stał było tu chyba zbyt mocnym określeniem – wspierał się niemal na czworakach, obserwując mnie zupełnie nieruchomo, napięty i milczący. Wyglądał zupełnie tak, jakby gotował się, aby w każdej chwili móc umknąć, lecz coś wciąż pchało go bliżej... być może zwyczajna ludzka ciekawość. Z kimś przemieniającym się w gigantycznego wilka musiał mieć do czynienia pierwszy raz. Zastanawiał się pewnie w swoim ograniczonym umyśle, jak to możliwe – widział mnie, małą, drobną blondynkę, a wciąż czuł zapach ogromnej, czarnej bestii, która bez większego trudu rozszarpała jego... krewnych? Przyjaciół? Nie wiedziałam, jak powinnam ich określić.

Nie atakował. Sprawiał wrażenie takiego, który po prostu przyszedł sobie popatrzeć, i tyle. Zobaczyć, jak się zachowuję, co zrobię... czy na pewno jestem taka groźna, jak to się z początku wydawało. Bał się podejść bliżej. Chudy, blady, z twarzą przysłoniętą czarnymi włosami, nie sprawiał wrażenia takiego, który mógłby mi zagrozić, gdybym była w swojej drugiej skórze.

Ze spokojem utrzymywałam kontakt wzrokowy. Sama nie wiedziałam, czego chcę. Dopiero gdy drgnął i przysunął się ostrożny krok bliżej, uniosłam ledwo zauważalnie wargi i warknęłam z głębi nieprzystosowanego do wydawania takich dźwięków ludzkiego gardła. Nawet się nie ruszyłam, gdy odwrócił się w pośpiechu i odbiegł, szybko znikając pomiędzy pobliskimi zabudowaniami.

Ładne byłoby z niego trofeum. Gdybym tylko miał jeszcze strzały.

Bardzo powoli odwróciłam się w stronę stojącego za moimi plecami Jana. Nie wiedziałam, jak długo tam był – czy obserwował mnie już od dłuższego czasu, czy raczej dopiero przyszedł? To było nieistotne. Nie odezwałam się, wzruszywszy tylko ramionami. Szybko tego pożałowałam, gdy rany po gwoździach zapiekły, wyciskając łzy z oczu.

Co my mamy z tym zrobić? – spytał, zmuszając mnie niejako, bym powróciła do żywych. Palcem zdrowej ręki wskazał na wózek lokomotywy. Obojętnie, ile razy bym mu się nie przyglądała, oba zestawy kołowe nadal tkwiły poza główkami szyn, ryjąc głębokie bruzdy w zasuszonych drewnianych podkładach, nie musiałam więc ponownie poświęcać im uwagi, by móc odpowiedzieć z całą stanowczością:

Nie mam bladego pojęcia.

Ewidentnie miał nadzieję, że żartowałam. Z uniesioną brwią czekał, aż zarzucę jakąś puentą, lecz jak dla mnie mógłby tak stać w nieskończoność – i tak byłabym równie daleko od znalezienia rozwiązania, jak wcześniej.

Chyba żartujesz – parsknął wreszcie. – Nie wiesz, co się robi z wykolejoną lokomotywą?

Wiem – prychnęłam, krzyżując ramiona na piersi w obronnym geście. – Można spróbować ją czymś pociągnąć, czasem udaje się wtedy wpasować koła z powrotem w szyny, chociaż wątpię, żeby zadziałało przy obu zestawach. Można też skołować dźwig. Lub dwudziestu chłopa z łomami. Obawiam się, że żadnej z tych rzeczy nie mamy.

Podrapał się w zamyśleniu po głowie. Jak niemal każdy facet stojący nad swoim pojazdem, kopnął w metalową obręcz szprychowego koła, jakby sprawdzał, czy w oponie jest wystarczająco dużo powietrza. Cwaniaczek.

Naprawdę nie ma innego sposobu? – jęknął ze sceptycyzmem.

Mogę jeszcze spróbować coś wyczarować. – W przypływie mrocznej głupawki, oderwałam z pobliskiego krzaka rozwidlony patyk i z przesadną teatralnością udałam, że rzucam na Parkinsona zaklęcie. – Abarakurwadabra...!

Chłopów z łomami dałoby się jeszcze skołować – uznał po jakimś czasie, gdy również zorientował się, że dłuższe patrzenie na zniszczenie niewiele da. – Prędzej na pewno niż psychiatrę dla ciebie.

No to na co czekasz? – Dobry humor przeminął mi jak ręką odjął. Koleś nie miał pojęcia, jak niewiele brakowało, bym spróbowała wydłubać mu moją prowizoryczną różdżką jedno ze ślicznych, błękitnych oczek. – Tylko nie wiem, czy wiesz, ale nawet gdy to jakimś cudem wstawią z powrotem, możemy wcale nie pojechać dalej. Nie jestem rewidentem, nie umiem ocenić, jakie są zniszczenia. Na pierwszy rzut oka nie widać nic poważnego, ale jak cały wózek rozpadnie się po drodze, będziemy w dokładnie takiej samej czarnej dziurze, jak teraz.

Chyba „czarnej dupie” chciałaś powiedzieć? – Jeszcze raz obejrzał się na mnie znad ekranu zmaterializowanego nie wiadomo skąd telefonu.

Nie przeklinam – oznajmiłam z godnością. – A przynajmniej staram się tego nie robić. Uważam, że kobietom nie przystoi.

A nie jesteś feministką przypadkiem?

Feministką – tak. Ale nie feminazistką. Myślę, że niektórych rzeczy jednak nie powinno się robić. Tak samo, jak faceci nie powinni malować paznokci. – Znacząco zerknęłam na dłonie Strażnika. Choć musiał je przynajmniej prowizorycznie umyć przed opatrywaniem moich ran, a i rękawice nie przepuszczały wiele, w liniach papilarnych i pod paznokciami miał ślady demonicznej juchy.

Dobrze wiedzieć. – Ponownie skupił się na szukaniu właściwego numeru.

Widzisz, jak już dużo o sobie wiemy? – Słodko zatrzepotałam rzęsami. – Nawet widziałeś mnie już w bieliźnie. A w czasie, który tu spędzimy, spokojnie dałoby się wziąć ślub i rozwód przynajmniej ze trzy razy. Na co czekasz?

Spojrzeniem, jakie mi posłał, dałoby się śmiertelnie straszyć krnąbrne przedszkolaki.

Wybacz, ale jesteś dla mnie stanowczo za młoda – warknął wreszcie i odszedł na parę kroków, przytknąwszy telefon do ucha.

Auć. Kuźwa, jak to zabolało...

Czego właściwie się spodziewałam? Sama go sprowokowałam, czyż nie? Można było uznać, że odbyło się to na zasadzie „głupie pytanie – głupia odpowiedź”, pretensje powinnam mieć więc jedynie do siebie samej, ale... Tak, kurde, bolało. I to cholernie. O wiele bardziej, niż się spodziewałam. Ja – Lea Wilkosz, która w pracy, jak by nie patrzeć w środowisku typowo męskim zasłynęła jako tak pyskata, że potrafiła zamknąć usta dosłownie każdemu i w każdej kłótni miała ostatnie słowo, obojętnie czy racja była po jej stronie – skrzywiłam się i odeszłam niemalże z podkulonym ogonem, czując zbierające się w kącikach oczu zdradzieckie łzy. Jeszcze tego mi brakowało, żebym się do tego wszystkiego popłakała. To by było dopiero żałosne, nie?

Może po prostu wszystkie zakochane kobiety są żałosne?

Co ja mogłam zrobić? Po prostu sobie stamtąd poszłam. Wlazłam z powrotem do lokomotywy i zajęłam swoje zwyczajowe miejsce w fotelu maszynisty, unikając przytykania poranionych pleców do oparcia. I siedziałam tak po prostu... i czekałam, sam na sam z własnymi myślami. Choć lepiej byłoby pewnie powiedzieć, że sam na sam z pustką – wyłączyłam się zupełnie, po prostu patrząc w jeden punkt i czekając sama nie wiem na co. Zignorowałam wracającego po dłuższej rozmowie Jana, nie ruszyłam się ze swojego miejsca na centymetr, a minuty umykały mi gdzieś... znikały bezpowrotnie. Trwałam, a stres po akcji prawdopodobnie dopadł mnie na całego.

Czułam się zupełnie tak, jakby ktoś odebrał mi coś cennego. Coś...

Nadzieję? Boże, przecież jak go nie znałam, a to był pewnie żart. Chyba żeby nie...?

Byłam w rozsypce. Zmęczona, zestresowana, poraniona, nie nadawałam się do zupełnie niczego. Lepiej było odpuścić sobie jakiekolwiek głębsze myśli, w takim stanie nie przyszłoby mi z nich nic dobrego. W taki sposób mogłam nabawić się jedynie bólu głowy.

Dlaczego nie zdziwiłeś się, że zmieniłam się w wilka? – spytałam tylko w pewnym momencie, gdy u wylotu zarośniętej bliżej niezidentyfikowanym zielskiem uliczki pojawiły się dwa terenowe samochody o zakurzonej czarnej karoserii i obłożonych solidną kratą szybach.

Zamyślony Jan okręcił się w moją stronę. W jego oczach znowu błysnęło coś dziwnego... niestety wrażenie kolejny raz okazało się zbyt ulotne, bym mogła się go uchwycić.

Byłem zdziwiony – powiedział wreszcie ostrożnie. Szybko na szczęście zdał sobie sprawę z tego, że zupełnie nie potrafi udawać, bo ponownie zacisnął usta w wąską linię i udał, że za oknem dostrzegł coś niesamowicie intrygującego. – Napatrzyłem się już na wiele dziwniejszych rzeczy.

Naprawdę? – wybuchłam gorzkim śmiechem. – Dziwniejszych niż dziewczyna przemieniająca się w gigantycznego wilka? Wybacz, ale nie kupuję tego.

Twoja sprawa. – Wzruszył ramionami i otworzył drzwi na zewnątrz, zamierzając wyjść Strażnikom naprzeciw.

On coś wiedział... prawda?

Następne wydarzenia właściwie zlały mi się w jedno. Obserwowałam, jak bez mała dwudziestu mężczyzn łomami wpasowało lokomotywę z powrotem w tok szyn, łamiąc przynajmniej trzy narzędzia i klnąc na czym świat stoi. Obejrzałam dokładnie wózek i jego okolicę, sprawdziłam mocowania wszystkich elementów, których stabilność mogłam ocenić, w razie czego odłączyłam parę silników trakcyjnych, nie chcąc testować, czy aby na pewno nie zamierzały powodować żadnych zwarć. Ciężki skład z ledwością ruszył z miejsca, ciągnięty lokomotywą pozbawioną ponad połowy mocy, a ślimacze tempo, na które się zdecydowałam, bojąc się sprawdzać, ile przeciążona stal może wytrzymać, sprawiło, że droga dłużyła mi się w nieskończoność.

Dzień był za długi. A obecność Jana odzywała nieprzyjemnym bólem w okolicy serca, nie dając o sobie zapomnieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz