Wiem, że dzieje się ze mną coś
niedobrego.
Wiem, że to coś, co siedzi w mojej
głowie. Coś mrocznego, przerażającego, coś toczącego mnie jak
śmiertelna choroba, cicho, nieubłaganie... skutecznie, brutalnie.
Wiem, co z tego będzie. Doskonale
to widzę.
Jestem martwa. Umarłam za życia.
Umarłam tak, jak żyłam, jak kochałam i jak się urodziłam.
Umarłam w samotności, tonąc we własnym cierpieniu i szaleństwie,
zatykając uszy i krzycząc, by nie słyszeć, jak głupcy się ze
mnie śmieją.
Umarłam. Lecz wciąż muszę żyć.
I nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak mnie to boli.
Zawsze uważałam się za całkiem
twardą. Uparcie dążyłam do swoich celów, kochałam swoje pasje,
kochałam swoją inność – wręcz chełpiłam się nią jak
największym skarbem. Ta odrobina szaleństwa siedziała we mnie od
zawsze, a ja dbałam o nią, karmiłam, patrzyłam, jak rośnie,
ciekawa, jaki ostatecznie zyska kształt... kochałam ją, bo właśnie
ona sprawiała, że byłam sobą. To ona definiowała mnie jako
osobę, to ona kształtowała przede mną wszystkie ścieżki, to
przez jej pryzmat patrzyłam na swoją przyszłość i wszystko
wokół. Moje szaleństwo było mną... a ja ostatecznie w nim
utonęłam. Trochę to ironiczne, nie uważacie?
We wszystkim, co widzę, są jedynie
cierpienie i zło. Widzę słabość, widzę żłobiące blizny w
ciałach łzy, widzę ludzką rozpacz i nieszczęście... Tak, mojej
duszy nie ruszą skały i kamienie. Moją duszę ruszą łzy.
I ruszyły. Na tyle, by całkowicie
mnie złamać.
A głupcy śmieją się, szydzą,
głupcy siedzą w mojej głowie.
Wierzę w to, że możecie być
lepsi. Ja mam przed sobą konkretną drogę, którą chcę podążyć.
A wy? Czy jest w was cokolwiek więcej prócz okrucieństwa, egoizmu,
bezmyślności i czystej głupoty? Jak wiele musi się stać,
żebyście przejrzeli na oczy?
Wierzę, że gdybyście ujrzeli krew
między tymi słowami, stalibyście się lepsi. Lecz żeby ją
ujrzeć, musielibyście przestać udawać ślepców...
Gdybyście stali się lepsi, wasze
nienarodzone dzieci być może miałyby szansę na to, by bawić się
kiedyś beztrosko, bez obawy, że za ich plecami może czaić się
śmierć. Bez wrażenia, że to może być ostatni raz, gdy śmieją
się tak szczerze...
Ignorujcie ślepotę...
Brzmię na szaloną, prawda?
Obojętnie, czego nie zrobię, wy i tak będziecie się z tego śmiać.
Będziecie śmiać się nawet wtedy, gdy ogień zeżre wasze resztki.
Głupcy śmieją się nawet gdy umierają.
A ja... Ja się boję. Jest tak
wiele rzeczy, na myśl o których odczuwam panikę, że aż sama
zaczynam się zastanawiać, czy te emocje nie są jedynie wytworem
mojego chorego umysłu.
Boję się przyszłości. Boję się
tego, że już nigdy nie będzie dobrze. Boję się, że nigdy nie
spotkam kogoś, kto czułby to samo, co ja. Boję się, że świat
zmieni się w plastikową zabawkę, której każda część zaczyna
się od przedrostka „smart”. Boję się, że prawdziwe zagrożenie
zostanie zignorowane na rzecz obezwładniającej głupoty. Boję się,
bo mam niezrozumiałe, niemożliwe do opisania przeczucie, że
powinnam wam wszystkim pomóc, ale zupełnie nie wiem jak...
Boję się własnych myśli. Boję
się tego, jak właściwie sama wpędzam się w szaleństwo. Boję
się swoich zbyt realistycznych snów. Boję się ideałów, które
obracałam w palcach wyobraźni tak wiele razy, że ich brak stał
się zbyt bolesny i niemożliwy do zignorowania. Boję się, że
pozwoliłam się tym ideałom tak oślepić, że teraz nie jestem w
stanie bez nich żyć. Boję się tego, że nikt nie dostrzega, co
dzieje się w mojej głowie. Boję się samotności. Boję się samej
siebie. Boję się dziwnej nostalgii, która ogarnia mnie za każdym
razem, gdy spoglądam w stronę Kordonu...
Boję się. Ba! Jestem wręcz
przerażona. Tyle pozornie życzliwych osób wokół, a ja wciąż
nie mam komu tego wykrzyczeć...
Boję się maski normalności, jaką
muszę przywdziewać na co dzień. Boję się tych chwil, gdy udaje
mi się własne szaleństwo przegnać do kąta i stłamsić, bo wiem,
że nie będą trwać w nieskończoność. Boję się samej siebie...
bo nie jestem pewna, czy to jedynie kwestia tego, że powoli wariuję,
czy może jednak faktycznie kryje się za tym coś więcej.
Boję się przeciętności. Boję
się, że zostanę sama i zapomniana. Boję się tak wielu pozornie
zwyczajnych rzeczy, że nie jestem w stanie ich nawet zliczyć...
Boję się tego, że nigdy nie będę
szczęśliwa.
Boję się. Bogowie, jeśli
jacykolwiek istniejecie, pomóżcie przegnać mi ten strach...
pozwólcie mi być po prostu szczęśliwą...
Dlaczego według was nie zasłużyłam
sobie na to? Do czego ja wam jestem potrzebna?
Boję się, że faktycznie wiem coś
więcej...
Świat nigdy nie rozumiał mnie,
choć ja świat rozumiałam doskonale. Rodzice krzyczeli na mnie,
mama rwała sobie włosy z głowy, zarzucała mi, że na siłę
doszukuję się powodów do depresji, że unieszczęśliwiam się, że
cuduję, że przesadzam, bo przecież nie dzieje się nic takiego...
A ja po prostu wiem, że się
dzieje.
I boję się, że głupcy będą się
śmiać nawet wtedy, gdy sami się zabiją...
Myślę o tym wręcz natrętnie.
Zastanawiam się, planuję, choć wiem, że i tak nic mi z tego nie
wyjdzie. Pogrążam się w swoich marzeniach, w których jest mi o
wiele lepiej, niż w rzeczywistości. Bo tam przynajmniej wszystko
idzie po mojej myśli. Tam przynajmniej mogę czuć się ważna,
doceniona... kochana. Mogę mieć poczucie, że cokolwiek ode mnie
zależy. Że jednak trochę bardziej, niż śmieszna, jestem jednak
potrzebna.
Ale obojętnie, czego nie zrobię,
myśli prędzej czy później uciekają mi w stronę Kordonu.
Często zastanawiam się nad tym,
jak by to było, gdybym potrafiła się upić. Nie wiem, jak to jest
możliwe, ale alkohol zwyczajnie na mnie nie działa – prędzej
stanę się pełna, niż choćby zaszumi mi lekko w głowie.
Podejrzewam, że gdybym mogła choć raz się prawdziwie upić,
znalazłabym w tym przynajmniej chwilową, złudną ulgę. Nigdy nie
miałam szacunku dla rozpijających się kobiet, ale często sama po
prostu tak bardzo nie mogę ze sobą wytrzymać...
Były dni, gdy mogłam jedynie
siedzieć w jakimś miejscu, z którego widziałabym dobrze Kordon,
pić ciemne, gorzkie piwo, obracać w palcach długopis nad pustą
kartką w notatniku i chłonąć niezdrowe gorące powietrze.
Pozwalać, by pomarańczowe słońce lizało moją bladą skórę.
Wciągać w płuca zapach nienazwanego, zapach choroby toczącej
świat...
Czasem musiałam tak po prostu
siedzieć i patrzeć, bo inaczej bym oszalała.
Rodzice wielokrotnie prosili mnie,
żebym przeprowadziła się wraz z nimi w „bezpieczniejsze
miejsce”. Odkąd zaczęło dziać się naprawdę źle, odkąd
demonom przestał wystarczać mały las daleko za miastem, żyliśmy
w ciągłym niepokoju – strefa objęta Kordonem powiększała się
błyskawicznie i nieubłaganie zbliżała w stronę granicy miasta,
na której znajdowało się nasze osiedle. Mama już lata temu
zaczęła budować elegancki dom na przedmieściach, mając dosyć
mieszkania w bloku, i właśnie tam rodzice ostatecznie się
przenieśli. Zdecydowana większość ludzi z okolicy poszła w ich
ślady... lecz ja zostałam. Nie byłam w stanie opuścić
mieszkania, w którego każdym kącie czaiły się moje wspomnienia.
Szczęśliwe wspomnienia z czasów, w których nie byłam szalona aż
tak bardzo...
Byłam tu sama. Jedna z nielicznych
na osiedlu, a jedyna, która nie odczuwała lęku na myśl o tym, jak
blisko Kordonu mieszka. Siedziałam właściwie na tykającej bombie,
bo strefa mogła w każdej chwili połknąć kolejne kilometry,
ale... nie bałam się. Być może w głębi ducha naiwnie wierzyłam,
że akurat mnie nie jest to w stanie dosięgnąć. Idiotyczne
poczucie nieśmiertelności, które opuści mnie pewnie jak ręką
odjął, gdy faktycznie coś się wydarzy.
A więc niemal cały wolny czas
spędzam na dachu bloku. Plując na lęk wysokości, siedzę na
rozgrzanej papie, obracam w palcach bagnet od kałasznikowa, piję
gorzkie ciemne piwo i patrzę w Kordon...
Patrzę i walczę z przedziwną
tęsknotą, jaka ogarnia mnie za każdym razem, gdy wyczuję choćby
smak płynącego stamtąd wiatru, a która rośnie do niemożliwego
do zniesienia bólu w piersi, gdy odważam się zerknąć przez
lornetkę w ciemne okna opuszczonych bloków.
Kordon przedziela moje osiedle na
pół. I w każdej chwili może odebrać mi wszystko to, co
kiedykolwiek się dla mnie liczyło.
Potrafię jednocześnie płakać,
śmiać się i zaciskać pięści z determinacji, gdy kolejny raz
ogarnia mnie ta tęsknota. Tęsknota niemożliwa do pokonania,
niemożliwa do ugaszenia, bo dobrze wiem, że jej źródło jest
właśnie gdzieś tam...
Proszę, ludzie, bądźcie dobrzy,
bo ja już nie mogę.
Są dni, gdy nie mogę wytrzymać
sama ze sobą. I pomyśleć, że nikt nie powiedziałby, że jest ze
mną aż tak źle...
Nie, nikt nie ma mnie za tak całkiem
normalną. Jak w końcu mogłabym być normalna, skoro wybrałam
sobie taką przyszłość? Ale dla nich jestem jedynie małą Leą.
Tą chudą, niziutką blondynką o urodzie ostro wymalowanej, ale
jednak słodkiej małej dziewczynki. Tą delikatną, czasem
przesadnie dziewczęcą laską o kolczastym poczuciu humoru,
złośliwości przekraczającej ramy zdrowego rozsądku, kilku
dziwnych zainteresowaniach i przesadnej miłości do starego hard
rocka. Tą małą, często roztrzepaną dziewczynką, którą
fascynuje wszystko to, co innych zwyczajnie odrzuca. Tymi
czterdziestoma trzema kilogramami słodkiego wdzięku, który zjeść
potrafi jak przysłowiowy chłop od pługa, zgasić ciętą ripostą
dosłownie każdego i powstrzymać się od wulgaryzmów w każdej
sytuacji, uparcie uważając, że kobietom to nie przystoi.
Nikt nie wie – nikt nawet się nie
domyśla! – co może się za tym kryć. Bo nie chcę, żeby ludzie
wiedzieli. Moje szaleństwo bywa czymś na tyle osobistym, bym za
wszelką cenę broniła go przed ciekawskimi spojrzeniami.
Jednocześnie lubię to, jaka ta
moja maska jest skuteczna, i cierpię przez to, że tak naprawdę
jestem z tym wszystkim całkiem sama. Bo nikt nie jest ze mną
szczerze, skoro tak naprawdę nie ma pojęcia, że w rzeczywistości
jestem potrawką z jadowitego węża.
Ktoś kiedyś mi powiedział, że
jestem twardą laską. Że uważa mnie za osobę szczęśliwą,
zdecydowaną, pewną siebie, która dosłownie taranem idzie przez
życie i nic jej nie powstrzyma...
Bo nic mnie nie powstrzyma. Oprócz
prywatnego koszmaru rozgrywającego się w mojej głowie.
Uśmiecham się. Wiecznie się
uśmiecham, rozmawiając z ludźmi. Śmieję się, rzucam żartami...
bo naprawdę mam takie usposobienie. Naprawdę jestem kimś, kto jest
– a przynajmniej powinien być – radosny. Gdyby wszystko poszło
dobrze, przecież cały czas bym na taką wyglądała.
A wiecie, czego pragnę najbardziej
na świecie? Co jest dla mnie tak ważne, że aż nie mogę spać, co
sprawia, że moje szaleństwo niemal mnie obezwładnia?
Pragnę miłości. Pragnę znaleźć
kogoś, przy kim nie musiałabym być silna. Pragnę znaleźć kogoś,
w kogo cieniu mogłabym się schować i przynajmniej na chwilę
wmówić sobie, że to nie ode mnie wszystko zależy. Że to nie w
mojej głowie się tyle dzieje...
Świecie, dlaczego tego nie widzisz?
Przecież to chyba normalne, że młoda dziewczyna potrzebuje takich
rzeczy. Dlaczego odmawiasz mi czegoś, co jest dla wszystkich wokół
więcej niż oczywiste?
A świat nie odpowiada. Nigdy.
A ja muszę żyć, choć w
rzeczywistości mam wrażenie, że jestem martwa już od dawna.
Muszę żyć... muszę pracować...
bo ta praca to jedyne miejsce, w którym czuję się po prostu
dobrze. W którym czuję, że jestem na swoim miejscu.
Muszę pracować, bo jak nie
pracuję, jestem bezsilna wobec swoich demonów.
A tak naprawdę płaczę. Umieram...
I wciąż mam naiwną nadzieję, że
jednak się zmienicie.
Świecie, spraw, żeby oni w końcu
przejrzeli na oczy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz