Nie wiem, co mnie zgubiło.
To znaczy... mogę się domyślać.
Mogę wskazać wiele składowych, które ostatecznie doprowadziły
mnie do tego wyjątkowo pechowego punktu, w którym się znalazłem.
Mogę powiedzieć, która z nich była większa, poważniejsza, a
która słabsza, niemal niedostrzegalna i mało istotna. Ale nie mam
pojęcia, która z nich przeważyła.
Nie wiem. Po prostu nie wiem.
Wiecie, w gruncie rzeczy zawsze
uważałem siebie za porządnego faceta. Mam wrażenie – a nawet
nie tyle wrażenie, co stuprocentową pewność, która mało mnie
jednak obchodzi – że byłem w tej opinii nieco osamotniony, ale
nie zamierzałem jej zmieniać. Nie słuchałem innych. Oni przecież
mnie nie znali. Oni widzieli tylko to, co sam chciałem im pokazać,
cała reszta była dla nich tajemnicą. Dlaczego więc miałbym
liczyć się z tak niekompletnym zdaniem? Przecież to nonsens.
Nie piłem zbyt często. Nie paliłem
szczególnie dużo. Nie chadzałem na dziewczyny, wierzyłem w stałe
związki, uprzejmie witałem się z sąsiadami, pomagałem, jeśli
się mnie o to poprosiło. Myślę, że w takim wypadku można mi
całą resztę wybaczyć. Przecież nie byłem złym człowiekiem.
Dziwnie mówi się o swoim
człowieczeństwie w czasie przeszłym...
Rodzice jakoś szczególnie za mną
nie przepadali. I to ze wzajemnością. Czym się przejmować? Po
prostu całkowicie minęliśmy się z planami odnośnie mojej własnej
przyszłości. Oni mieli jedne – bardzo szczegółowe, idealne,
pełne nauki, sławy, z przysłowiowym domem z białym płotem,
piękną młodą żoną, gromadką dzieci i życiowym spełnieniem. I
to nie były złe plany. Nie były złe, tylko że nie były dla
mnie. Nie czułem tego. Nie chciałem. Odrzucało mnie. Sam nie wiem
dlaczego. Tak się działo, i tyle. Ja plany miałem inne. I myślę,
że to nic dziwnego, że ostatecznie one właśnie dominowały nad
tymi rodzicielskimi. Miałem do tego pełne prawo. Jako dorosły
człowiek mogłem sam decydować o swoim życiu, a skoro nikogo tym
nie krzywdziłem...
Matka uważała, że krzywdzę
samego siebie. Być może. Tak, jak się głębiej zastanowić, to to
jest całkiem prawdopodobne. Do końca przecież sam nie byłem
pewien, czy moje plany tak naprawdę są dla mnie dobre i czy to
właśnie jest to, czego szukam w nudnym życiu. Ale innych planów
nie miałem.
Zawsze byłem inny. Jak tak teraz
się zastanawiam, to właśnie ta inność mogła okazać się moją
zgubą. Inność i chciwość. I być może zwyczajna ludzka
ciekawość...
Nie, jednak nie wiem. Proszę, nie
każcie mi nad tym myśleć.
No więc zawsze byłem inny.
Dojrzalszy od rówieśników, zamknięty w sobie, wiecznie spokojny i
trzeźwo myślący. Pamiętam, że dzieci się mnie bały. Rzadko
zdarzało się, by któreś zapraszało mnie do zabawy, a gdy już
się tak działo, zwykle odmawiałem. Nie interesowało mnie to.
Śmieszyło. Budziło w sercu dziwne uczucie, którego nie potrafiłem
wtedy nazwać, a które zdołałem określić wiele lat później,
gdy poznałem więcej słów. To była pogarda. Gardziłem
dzieciakami bawiącymi się w berka, kreującymi wyimaginowane
światy, toczącymi między sobą niezrozumiałe konflikty. Nie
rozumiałem, po co one to robią? Naśladują świat? Przecież świat
nie jest taki.
Patrzyłem, obserwowałem z boku. I
to była moja ulubiona rozrywka. Od razu po uciekaniu z domu i
zaszywaniu się gdzieś samotnie na wiele godzin.
Od małego wierzyłem, że będę
walczył z demonami. Gdy tylko usłyszałem, że one naprawdę
istnieją, powtarzałem to jak jakąś mantrę. Kasia będzie
księżniczką. Ola będzie pielęgniarką. Wojtek będzie
strażakiem. Jan będzie walczył z demonami.
Zabawne. Kto daje dziecku na imię
Jan? Nie Janek. Nic z tych rzeczy. Tak właśnie zawsze na mnie
mówili – Jan. I tak zostało. Nie lubiłem, gdy rozciągało się
te trzy krótkie litery.
Chcieli, żebym się uczył. Uczyłem
się. Byłem w tym dobry – błyskawicznie zapamiętywałem,
myślałem szybko i logicznie, nie miałem z tym najmniejszych
problemów. Wyprzedzałem rówieśników pod każdym względem.
Uczyłem się grzecznie. I ćwiczyłem
w samotności, gdy myślałem, że nikt nie patrzy.
Po szkole poszło już z górki.
Pełnoletność dala mi wielkie pole manewru – wreszcie mogłem
powiedzieć „dość”, wreszcie mogłem postawić sprawę jasno,
wreszcie mogłem otwarcie przekreślić rodzicielskie plany i
pogrzebać je z mściwym śmiechem. A śmiałem się rzadko. Już
szczery uśmiech był u mnie rzadkością.
Poszedłem na studia. Tak, głównie
dlatego, że miałem kryzys samego siebie – zawahałem się w
ostatniej chwili, stchórzyłem, przestraszyłem, że potrzebuję
więcej czasu. Że umiem jeszcze zbyt mało, by przeżyć. No więc
dałem sobie ten czas, zapisując na kierunek, który kompletnie mnie
nie interesował, ale wydawał się najznośniejszą opcją z
możliwych. To była informatyka. Co mnie do tego podkusiło? Zdałem
z najwyższym wynikiem w historii uczelni, nie ucząc się w domu
przez dłużej niż parę minut w miesiącu. Odbębniłem wszystko w
trzy semestry.
Rodzice się cieszyli. Myśleli, że
zmądrzałem. Nic z tego.
Od razu, gdy odebrałem dyplom,
dopiąłem swego. Nie dałem sobie czasu na strach i zwątpienie.
Strażnicy przyjęli mnie z otwartymi ramionami – byłem młody i
wysoki, byłem silny i dobrze zbudowany, byłem zwinny, strzelałem
jak urodzony z bronią w ręku i kompletnie nie przejmowałem się
stresem. Byłem Strażnikiem doskonałym.
Tylko że był jeszcze jeden
problem. Tym problemem byłem ja sam.
Było dokładnie tak, jak to sobie
marzyłem przez calutkie życie. Lekka czarna zbroja z kevlaru,
poszerzająca i bez tego szerokie ramiona. Okute metalem rękawice.
Ciężar karabinu na plecach. Noże, sztylety, nawet coś, co
wyglądało jak bliźniacze szable do walki dwiema rękami
jednocześnie. Długi łuk bloczkowy o przerażającej mocy i komplet
strzał z fosforyzującymi w ciemności czubkami brzechw –
zielonymi i pomarańczowymi, by łatwo można było rozróżnić,
które z nich są zatrute. Czarny, przypominający wojskowy hełm z
osłoną na oczy, w którą wbudowano noktowizor. No, było pięknie.
To było to. To było moje marzenie. To było to, do czego czułem,
że jestem stworzony.
Tylko dlaczego i tak wciąż miałem
wrażenie, że tam nie pasuję? Że jest jeszcze coś, a świadomość
tego zatruwała mi serce powoli, skutecznie i boleśnie...
Nie pokazywałem tego. Przecież ja
nigdy nie pokazywałem emocji. W moim wnętrzu mogła szaleć
najpotężniejsza burza, a ja i tak uśmiechałbym się kpiąco i ze
spokojem setny raz sprawdzał lotki strzał, powtarzając panikującej
reszcie, by nie panikowała.
W wieku dwudziestu trzech lat
zostałem Strażnikiem i od tego czasu walczyłem z demonami. I tylko
zadawanie śmierci sprawiało, że czułem, że żyję.
Demony tak naprawdę wcale nie były
demonami. Były ludźmi. Innymi, lepszymi, lecz powstającymi z tych
zupełnie normalnych. Większość wierzyła, że świadomość wciąż
gdzieś tam w nich jest, głęboko uśpiona. Ja nie wierzyłem. Ja
nie chciałem nawet ratować przed nimi świata. Mi po prostu
sprawiało przyjemność, gdy widziałem, jak wystrzelona z łuku
strzała przebija ich czaszki. Celowałem zawsze w prawe oko. Nigdy
nie chybiałem. To było dla mnie jak zabawa. Jak rozrywka, ale też
najpotężniejszy narkotyk.
Nikt nie wiedział, skąd demony się
wzięły, ani dlaczego pojawiły akurat tutaj, w miejscu tak boleśnie
zwyczajnym, że aż właściwie niedostrzegalnym. Rosły domysły,
spekulacje, powtarzane i udziwniane podczas nocnych służb, ale nie
interesowały mnie szczególnie. Trzymałem się z boku. Kpiąco
przyglądałem całej reszcie. Słuchałem, raz na jakiś czas
wtrącałem coś od siebie, ale nie było tego wiele. Ogólnie mało
mówiłem. Być może dlatego, że mieli mnie za emocjonalnie
upośledzonego, dość szybko mianowali mnie dowódcą zmiany.
No cóż. Może też dlatego, że
jako jedyny byłem stuprocentowo skuteczny. Potrzebna jest gwarancja,
że wyjątkowo brudna robota zostanie wykonana co do joty? Wyślijcie
Jana! Wśród Strażników byli jedynie ochotnicy, ale chyba tylko ja
tak naprawdę to lubiłem.
Tak, to były czasy, gdy demony
ograniczały się jedynie do tego jednego lasu.
Miejsce, choć objęte Kordonem,
było zaskakująco łatwo dostępne dla postronnych. Musiało, w
końcu w obrębie Kordonu nadal mieszkali ludzie i nie można było
tak całkowicie odciąć ich od świata. Przyjeżdżali do nich
goście, oni również na pewnych warunkach mogli opuszczać wieś –
na określony czas i z nakazem powrotu przed zapadnięciem zmroku,
ale to zawsze coś. Mogło być o wiele gorzej. I tak daleko nie
chodzili. To były drżące ze strachu, oszalałe pragnieniem
przetrwania zwierzęta, a nie ludzie.
Okolica była tak zwyczajna, jak to
tylko możliwe. Samym środkiem biegła bardzo ruchliwa, choć wąska
droga – obrośnięta wysokimi, starymi drzewami z obu stron, dość
kręta i aż prosząca się o remont koleinami głębokimi na kilka
centymetrów. Dziennie przetaczało się tędy tyle ciężarówek, że
nie ma co się temu dziwić. Po obu stronach drogi znajdowały się
pola uprawne, za którymi rozciągały się lasy. Pod lasem po prawej
stronie, jeśli patrzyło się w kierunku południa, znajdowała się
ta właśnie wieś.
Ale co to z niej za wieś? Ot kilka
domów rozsypanych wzdłuż granicy na oko zupełnie zwyczajnego
iglastego lasu. Nawet dojazd był tam kiepski – pylista droga
podczas każdego mocniejszego deszczu zamieniała się w błotniste
koryto sprawiające trudność nawet opancerzonym land roverom
Strażników. Dowódcy zawsze byli przy okazji kierowcami, więc
wiem, co mówię. Jeździło się po tym okropnie, nieraz trzeba było
posyłać chłopaków z łopatami, by pomogli grzęznącym po osie
kołom. Zakopać można było się kilka razy, a do wioski i granicy
lasu od głównej drogi nie było więcej niż osiemset metrów.
Wieś była stosunkowo nowa. Mało
który dom został wykończony, większość wciąż straszyła
czerwienią przygotowanych pod tynk cegieł. Działki tu zaczynano
sprzedawać dość niedawno – bodajże trzy lata przed moimi
urodzinami. Szybko zyskały popularność, wykupione zostały
wszystkie w kilka dni i rozpoczął się szał budowań.
Cóż. A trzy lata później z lasu
wyszły demony.
Wyglądały jak ludzie. Ludzie z
pionowymi źrenicami i mocniej zaostrzonymi kłami, ale trudno było
rozpoznać to z daleka. Na szczęście decyzję o oddaniu strzału
ułatwiało to, że zachowywały się zupełnie inaczej, bo jak
krwiożercze zwierzęta. Gryzły, drapały, zabijały. Zjadały
ludzkie mięso. Potrafiły sprawić, że wyrastały im pazury, były
nienaturalnie szybkie i silne, cholernie wytrzymałe i żywotne.
Każdy strzał, który nie mógł zabić na miejscu, tylko je
złościł. Chodziły słuchy, że potrafiły przemieniać się w
zwierzęta – wielkie wilki kolorem futra przypominające nieco psy
dingo – ale uważałem to za bajki. Kompletna głupota. Demony to
jedno, ale jakieś cholerne wilkołaki wykraczały poza ten limit
fantastyczności, jaki mógł przyjąć mój mózg.
Mój ludzki mózg, należy
zaznaczyć.
Demony wychodziły nocą. O
regularnych porach wynurzały się z lasu – zwykle pojedynczo, choć
zdarzały się grupy – i szukały jedzenia. Szukały, co mogłyby
zabić lub zniszczyć. Teoretycznie wystarczało nie ruszać się z
domu, by człowieka nie dorwały, ale jeśli nie miało się
wzmacnianych okien i drzwi... bez problemu dostawały się do środka,
jeśli tylko chciały. Dlatego właśnie potrzebni byli Strażnicy.
Obojętnie, ile demonów się
zabiło, wciąż pojawiały się nowe. Ich liczba wtedy nie rosła.
Była wciąż taka sama. Absurd, prawda? Jaka szkoda, że tak nie
pozostało...
Strażnicy też się bali. Wiele
razy dochodziło do walk w zwarciu. Nie było nas wielu – czterech
na warcie w dzień, ośmiu w nocy – i przynajmniej raz w tygodniu
zdarzały się tragedie. Ugryziony, jeśli nie umierał krótko po
tym, zamieniał się w demona. I to budziło największy lęk.
Ja się nie bałem. Mnie demon nigdy
nawet nie zadrapał. Mogłem na palcach policzyć sytuacje, w których
byłem zmuszony do walki w zwarciu. Często sam na nią pozwalałem
dla samej adrenaliny, by poczuć, że żyję, jednak zawsze, ale to
zawsze miałem wystarczająco wiele czasu, by je wszystkie zawczasu
wystrzelać. Strzelałem diabelnie szybko. Strzelałem jak demon –
tak mówili. Wyjątkowo nietrafione porównanie.
Nietrafione? Ech, nieważne. O tym
później.
Ludzie z malutkiej wsi zachowywali
się jak obłąkani. Nie dziwiłem się im – lata życia w ciągłym
strachu nie wpłynęły na nich dobrze. Mnożyli się jak króliki,
co nie było tak uciążliwe, jeśli mieszkali w dużych domach (na
szczęście większość z domów była duża), i wierzyli, że
demony zostały zesłane na ziemię przez siły wyższe, aby ukarać
ich za grzechy. Próbowali do demonów się modlić, próbowali je
przebłagać, rzucali im dary. Nie przeszkadzaliśmy im. Dopóki nie
utrudniali nam roboty, nie było po co się mieszać.
A rzucanie darów było całkiem
zabawne.
Robili to każdej nocy po trzy razy
– po zapadnięciu zmroku, w połowie drogi między zmierzchem a
świtem i gdy niebo na wschodzie zaczynało jaśnieć. Rzucali jeden
dar za każdego członka rodziny. Rodziny liczyły i ponad
dwadzieścia osób, więc ogrody – co do jednego pozbawione płotu
w tylnej części, sam nie wiem dlaczego, przez co demony miały do
nich swobodny dostęp, wchodząc bezpośrednio z przylegającego do
terenu lasu – po dwudziestu czterech latach wyglądały już
groteskowo. Całe trawniki zaścielały przedmioty. Darem mogło być
cokolwiek – mała zabawka, zeszyt, książka, biżuteria, różaniec.
Byleby nie było zniszczone. Rzuconego daru nie można było podnieść
pod żadnym pozorem.
Możecie sobie wyobrazić, jakie
używanie mieli Strażnicy.
W ogrodach brodziło się po kostki
w rzeczach. Śmieszyło mnie to. I fascynowało. Jak każdy młody
facet, który niekoniecznie radził sobie z życiem i całkowicie
poświęcał się walce z demonami, byłem biedny jak mysz kościelna.
Praca Strażnika nie była dobrze płatna, a ja nie miałem czasu na
nic innego, bo brałem po kilka zmian pod rząd. Bo to lubiłem. Bo
nie widziałem siebie na innym miejscu. A z ogrodów z darami można
było wygrzebać sporo rzeczy, gdy ich właściciele spali.
A może nie tyle spali, co kulili
się gdzieś w domach za zasłoniętymi szczelnie roletami, bojąc
się wyjrzeć przez okno.
Wśród darów większość
stanowiły śmieci. Ale prawie każdej nocy udawało się wygrzebać
z nich jakąś perłę... Zabytkową biżuterię, zabytkową zastawę,
zabytkowe artefakty religijne... książki. Książki kochałem. To
było chyba jedyne, co sprawiało mi stuprocentową radość –
zagłębić się w dobrą fantastyczną powieść i mieć gdzieś
wszystko, co dzieje się dookoła.
A więc tej nocy, gdy znowu z
kilkoma kolegami grzebałem wśród darów, nieco przesadziłem.
Było pogodnie. Zapowiadało się,
że to ostatnia taka letnia noc – powietrze było ciepłe, parne,
nieco duszne i delikatne, pod zbroją pociło się niemożliwie. Nie
było wiatru, na pobliskiej drodze panował nienaturalny spokój,
ludzie gorączkowo modlili się w domach. Tym właśnie w większości
zajmowali się przez całe noce – modleniem się. Błaganiem, by
udało się przeżyć do rana. A nasza była w tym głowa, by te
błagania się spełniały. Wypadki z cywilami zdarzały się bardzo
rzadko. I nie na mojej służbie.
Tej nocy grzebaliśmy w ogrodzie
pierwszego z domów – tuż przy idącej do głównej drogi wsi
błotnistej grobli, na której zaparkowaliśmy samochód. To było
dobre miejsce na żer – dom był wielki, miał parter, dwa piętra
i strych, zbudowany z nowej czerwonej cegły, wysoki i zapowiadający
się całkiem elegancko. Może kiczowato przez podcienie nad drzwiami
i na północnej ścianie, gdzie znajdowała się wiata na samochód,
ale elegancko. Mieszkająca w nim rodzina swego czasu była bardzo
bogata, z tradycjami, inteligentna, stąd wśród ich darów dało
się wygrzebać sporo pereł. Mieli dwunastkę dzieci, więc darów
było sporo.
Demony zwykle pokazują się koło
północy. W dzień trafiają się pojedyncze, które nie atakują,
to północ jest najgorsza. Północ i następujące po niej godziny,
podczas których ataki stają się coraz zacieklejsze. Dary zbieramy
do północy. Później byłoby to po prostu samobójstwem.
Tego dnia mnie to nie obchodziło.
Sam się teraz zastanawiam, jak wiele razy przekroczyłem cienką
granicę dzielącą odwagę i głupotę. Pewnie wiele. O jeden za
dużo, jak widać.
– Chłopie, daj już spokój,
późno jest! – Byłem na patrolu z Piotrkiem. Piotrek był wielki,
ciągle jadł i najwięcej histeryzował. Denerwował mnie, ale na
swój sposób go lubiłem. Był mi całkowicie wierny, jak dobrze
wytresowany retriever. Tylko właśnie czasem okazywał się moim
jedynym głosem rozsądku. – One zaraz wylezą, wiesz przecież...!
Stał niemal pod samą bramą, gotów
w każdej chwili się wycofać. Trzymał już łuk, tłuste palce
naciągały lekko cięciwę z łatwością kontrastującą z posturą
grubego niezdary. On zawsze wyglądał jak gruby niezdara, dlatego
tym większym szokiem było, gdy zaczynał walczyć.
– Czekaj – warknąłem. Tej nocy
głosu rozsądku nie słuchałem. – Wiesz, że chłopaki puścili
wczoraj plotkę, że ludzie wyrzucili tu jako dar zabytkowy różaniec?
To cacko na oko było warte parę groszy. Przydałoby się. A i
książki nowe tu widzę... – Podszedłem do góry książek.
Czytali naprawdę dużo, lecz żadnej z nich nie zostawiali w domu,
wszystkie szły na dar. Nie powiem, żebym szczególnie cierpiał z
tego powodu.
– Nikt ci ich przecież nie weźmie
do rana – wściekał się Piotrek. – Masz przecież też poranny
patrol, co nie? Chłopaki niczego ci nie zwiną sprzed nosa. A jak
zwiną, to zaraz oddadzą. Sam wiesz.
– Zaczekaj, już kończę.
I dalej miałem go w dupie.
Książek było cholernie dużo.
Cieszyłem się jak głupi – niemal sama fantastyka. Jak ja to
wszystko wezmę? Zacząłem segregować je na kupki – te biorę na
pewno, po tamte może później wrócę, te raczej zostawiam, niech
inni obejrzą.
– Jan!
Ostrzegawcza nuta w głosie
Strażnika podpowiedziała, że chyba naprawdę powinienem podnieść
wzrok. Żaden problem.
Był tam. Niewielki, wcześniej
prawdopodobnie była to maksymalnie trzynastoletnia dziewczynka. Ruch
wykonałem tak błyskawicznie, że właściwie nie zdążyła nawet
spojrzeć w moją stronę – w prawej dłoni trzymałem łuk z
nałożoną na cięciwę strzałą, wystarczyło więc unieść go,
naciągnąć lewą i puścić. Tak, byłem leworęczny. Jako jedyny
wśród Strażników. Podobno leworęczni strzelają lepiej.
Demon padł. Prawe oko.
Perfekcyjnie. Strzała z pomarańczową brzechwą weszła niemal po
lotki – łuk miał ogromną moc, nikt bez ćwiczeń nie byłby w
stanie naciągnąć go choćby do połowy. I był długi, tak, by nie
trzeba było używać spustu, który krępowałby ruchy podczas walki
wręcz.
Dalej przeglądałem książki.
Między drzewami lasu zbierało się
trochę mgły. To powinno zwiększyć moją czujność – mgła
zawsze utrudniała celowanie i nie można było być pewnym, ile
demonów się widziało. Nieraz jeden mógł zachowywać się tak, by
udawać całą sforę, czasem cała sfora chowała się idealnie,
wyskakując w ostatnim momencie. Las nie był gęsty – w większości
stanowiły go sosny o smukłych pniach, rosnące na białym,
piaszczystym gruncie. Kilka młodszych i tych, które znajdowały się
w luźniejszych miejscach, przybierało fantastyczne kształty –
wykręcały się, wiły, stawały bardziej przysadziste, dziwne, jak
nie z tego świata. Ciekaw byłem, czy była to wina tego samego, co
stworzyło demony. Nie było jak tego sprawdzić – nikt nie
zapuszczał się do lasu. Nawet Strażnicy.
Las miał w sobie coś pięknego.
Ale nie na tyle, by się tam pchać i robić zdjęcia.
– Jan, ja mówię poważnie.
Zabierajmy się stąd – smęcił Piotr.
– Już kończę – powtórzyłem
cierpliwie.
Z książkami zrobiłem mniej więcej
porządek. Nie wiedziałem, jak się zabiorę – wywalili ich tej
nocy z kilkadziesiąt – ale teraz powinienem skupić się na
zabytkowym różańcu. Oprócz zapasu literatury, potrzebowałem też
kasy. I to pilnie.
Brodziłem w morzu przedmiotów,
rozgarniając je wojskowymi buciorami. Nie chciałem ich niszczyć –
z jakiegoś idiotycznego szacunku dla ludzi, którzy faktycznie
wierzyli, że one zapewniają im ochronę – ale nie mogłem się
też pochylić. Nie mogłem, bo nie wyprostowałbym się na tyle
szybko, by zastrzelić demona. One cholernie daleko i szybko skakały.
A ja przecież nie zawodziłem.
Różańców znalazłem kilka. Każdy
podnosiłem, oglądałem z każdej strony – wszystkie wyglądały
oryginalnie, aż się zastanawiałem, skąd je brali. Były dłuższe,
potężniejsze, jak wykonane dla olbrzyma. Może robiła je jedna
osoba, członek rodziny? Nie wiem. Przekładałem paciorki –
szklane, przezroczyste, plastikowe, kolorowe, bezbarwne, kamienne –
i szukałem jakiegoś znaku świadczącego o tym, że są stare.
Kilka wepchnąłem do kieszeni ciasnych spodni, by dokładnie
przyjrzeć im się później.
– Uważaj!
Kolejny demon padł, zanim Piotr
skończył krzyczeć. Znowu nie użyłem trującej strzały. Ufałem
swoim umiejętnościom. Za bardzo.
A to co? Ciekawie uniosłem do oczu
dziwaczny przedmiot. To też musiało być coś religijnego. Serce
wielkości dłoni, sklejone z dwóch cienkich metalowych płytek
wycinanych w kształt misternej koronki. Pośrodku znajdował się
wizerunek jakiegoś świętego, prawdopodobnie ze srebra. Tandetna
ozdoba, czy coś wartościowego? Widziałem jeszcze kilka takich.
Postanowiłem wziąć jedno na próbę, najwyżej wrócę później
po pozostałe.
Tym razem demony były dwa. Jednego
zastrzeliłem jeszcze zanim odbił się od ziemi, drugi był o wiele
sprytniejszy – musiał siedzieć na drzewie, bo pojawił się
przede mną w ułamku sekundy, zamachując się pazurami. Tego
rozpłatałem niemal na pół długą maczetą. Czarna krew trysnęła
szeroką strugą.
– Kurwa – skomentowałem,
widząc, że część posoki trysnęła na książki. Co najmniej
dwie do wyrzucenia, niech to szlag.
– Jan, błagam cię, chodź stąd!
Coś jest nie tak!
Tym razem obejrzałem się na
Piotra. Patrzył gdzieś ponad mną, lecz gdy odwróciłem się w
tamtą stronę, nie dostrzegłem niczego konkretnego. Tylko mgłę.
Strażnik trzymał karabin – co aż tak go wystraszyło, by złamać
zasadę używania broni palnej jedynie w szczególnych przypadkach?
To też powinno mnie zaalarmować. I
to też miałem w dupie.
Doszedłem już niemal na sam skraj
ogrodu, granicę lasu miałem właściwie na wyciągnięcie dłoni.
Widziałem tam coś obiecującego. Ten różaniec był inny –
wyglądał jak wykonany z lekko pożółkłych kości. Ciekawe.
Owinąłem go sobie wokół nadgarstka, nie znalazłszy miejsca w
kieszeni.
– Piotruś, to teraz chodź no tu
i pomóż mi się z tym wszystkim zabrać – zawołałem, odwracając
się.
Karabinowa kula świsnęła mi tuż
koło ucha. Zakląłem, rzuciłem się w bok, przewróciłem.
– Kurwa, co ty wyprawiasz?! –
wydarłem się na podwładnego, lecz jeszcze zanim moje słowa
zdążyły przebrzmieć, coś skoczyło mi na plecy.
Ach. Więc myślałem, że to
kolejny z tych kilku przypadków, gdy zostałem zmuszony do walki w
zwarciu. Cholera, teraz liczba na jednej dłoni się już nie
zmieści.
I to zasadniczo było moje
największe zmartwienie.
Podnosiłem się już, lecz czując
ciężar, ponownie runąłem na plecy. Demon zawył z bólu – już
sam z siebie ważyłem sporo, a w pełnym uzbrojeniu mogłem czymś
takim połamać mu żebra. Zerwałem się szybko, gdy tylko uścisk
szponów na płytkach pancerza osłabł. Demon również wstał,
spróbował ode mnie odskoczyć – od kiedy one uciekają? Od kiedy
robią uniki? – lecz nie zdążył, maczeta tylko świsnęła.
Zanim jeszcze upadające ciało
dotknęło zasłanej przedmiotami ziemi, pojawił się następny.
Jego również załatwiłem szybko, kolejnego zdjął celny strzał
Piotra.
A potem wyskoczyły trzy. Każdy z
innej strony.
Ciąłem, kopnąłem, wypuściłem
łuk, uderzyłem ciężką metalową rękawicą. Słabo widziałem –
włosy wyrwały się z ciasnego węzła i oblepiły zbryzganą krwią
twarz. Wielokrotnie najwyżsi dowódcy prosili mnie, bym wreszcie je
skrócił lub przynajmniej nauczył się paradowania w hełmie... nic
z tego. Jan miał długie kłaki. Długie kłaki w kolorze ślicznego
jasnego blondu, którego zazdrościć mu mogła każda mała
dziewczynka. Lubiłem je. Fajnie kontrastowały z całą resztą. Nie
goliłem się też szczególnie często, przez co młodzi nazywali
mnie Metalem. Głupie. Ale sam sobie zasłużyłem.
Na to, co stało się chwilę
później, też sobie zasłużyłem.
Demonów było więcej, lecz z
kłakami na twarzy nie miałem szans ich zobaczyć. Otrzeźwił mnie
dopiero ból. Cholerny ból cholernych demonicznych szponów
wbijających się pod płytki pancerza, sięgając aż do żywego
ciała. Koszula musiała mi się podwinąć. Tym razem tryskająca
krew była czerwona.
Piotr krzyknął coś
niezrozumiałego, rozbrzmiał kolejny wystrzał. W pobliskim domu
ktoś pisnął. Demon, który mnie zranił, upadł z rozrąbanym
prawie na pół łbem. Kolejny niestety już mnie miał – ludzkie
dłonie zacisnęły się na gardle, zwisł na mnie całym ciężarem.
Musiał być dość sporym mężczyzną – przeważył mnie bez
żadnego trudu. Upadłem. Piotr nie mógł strzelić – gdyby trafił
demona, kula przeszłaby na wylot i zabiła mnie.
Wreszcie udało mi się zebrać
włosy. Kopnąłem kolejnego, który zbliżał się do mnie z
wyszczerzonymi kłami. Ile ich było?!
One myślały. Nie były takie jak
poprzednie. Piotr miał rację – coś było nie tak. I to kurewsko
nie tak...
Demon, który mnie przewrócił,
założył mi perfekcyjny chwyt na szyję. Zakrztusiłem się, nie
mogłem wydostać przez kilka sekund – dlaczego tamten idiota z
karabinem ciągle sterczy pod bramą, zamiast tu przyjść?! – i
minęła dłuższa chwila, zanim zdołałem sięgnąć i chwycić go
za głowę. Szarpnąłem, wykorzystałem jego własną siłę
przeciwko niemu i skręciłem mu kark. Poderwałem się, trzy kolejne
odskoczyły, wystraszone nagłym ruchem.
Szable. Teraz pora na szable.
Z metrowym ostrzem w każdej dłoni
mogłem zdziałać więcej niż z samą maczetą, którą gdzieś już
zgubiłem.
Cięcie, unik, kopnięcie, znowu
cięcie. Uderzenie w ludzką głowę metalową rękojeścią,
zasłona.
I demon z ciężkim metalowym
prętem.
Że co?
Demony nigdy nie używały narzędzi.
Potrafiły w nas rzucać kamieniami, patykami i darami, lecz nic
więcej. Ten za to ewidentnie posługiwał się przysłowiowym
kawałkiem gazrurki celowo.
A ja zauważyłem go zbyt późno. I
chyba po prostu miałem pecha.
Unosiłem akurat słabszą prawą
rękę do zadania ciosu rannemu potworowi u moich stóp. Zamach
musiałem wziąć porządny – szablą ciężej zadawało się
śmiertelne ciosy niż maczetą – no i... Cóż, zbroja musiała
być maksymalnie lekka i jak najmniej krępująca ruchy. A więc była
dość krótka. Gdy uniosłem rękę, praktycznie odsłoniłem kilka
ostatnich żeber. A gdy dostałem w nie prawie dwumetrową metalową
rurą z półobrotu, zobaczyłem chyba wszystkie gwiazdy.
Zawyłem z bólu, runąłem na
ziemię. Nie mogłem oddychać. Kilka demonów tylko na to czekało –
skoczyły na mnie wszystkie jednocześnie.
Piotr krzyczał. Nie wiedziałem, co
takiego. Nie minęła chwila, gdy byłem w takim stanie, że mało
mnie to obchodziło.
Piotr pobiegł po wsparcie. Nie
przyszło mu do głowy, by pomóc samemu. Być może za bardzo się
bał.
Piotr ze wsparciem nie zdążył.
Mnie tam już nie było.
Piotr i cała nocna zmiana straciła
dowódcę.
A Jan został demonem.
No cóż. Ale nie do końca było
tak, jak się tego spodziewałem.
Byłem tylko częściowo świadomy
tego, co się działo. W mojej głowie pojawiały się przebłyski, w
których widziałem, jak zabijam, jak atakuję, jak walczę z innymi
demonami o ludzkie mięso. Widziałem ich stado w głębi lasu,
widziałem... Widziałem zwierzęcy strach w ich oczach, gdy patrzyły
w moją stronę.
Mieszkały w małej kotlinie, w
czymś, co prawdopodobnie było starym lejem po bombie. Zawsze
zalegała tam mgła, lecz było dość ciepło. Kuliły się
wspólnie, ogrzewając nawzajem. Walczyły ze sobą. Ale żaden nie
próbował mnie choćby tknąć. Bardzo dbały o higienę – dwa
razy dziennie gromadziły się przy pobliskiej rzece i myły z
przesadną dokładnością w lodowatej wodzie. To było jak jakiś
wręcz religijny rytuał – wszystkie wtedy milczały, uspokajały
się. Ale ode mnie się odsuwały, starając się nie patrzeć w
oczy.
I tylko tyle z tego zapamiętałem.
Nie wiem, może byłem ich przywódcą? Funkcjonowały trochę jak
wilcza sfora. Władcą zostawał najsilniejszy.
Nie wiem.
Wiem, że pewnego dnia się
obudziłem, choć było to niemożliwe.
Wiem, że musiało minąć kilka
miesięcy. Była końcówka jesieni. Ciepłej, ale jednak jesieni.
Leżałem w ogrodzie, w którym
wszystko to się zaczęło. Był wczesny ranek, miałem na sobie z
pół wiadra ludzkiej krwi i ni cholery nie wiedziałem, co się
stało.
Pamiętałem noc, której mnie
zaatakowały. I nic później. Więc co mogłem uznać? Że Piotr
mnie tak zostawił do samego rana, spisał na straty i teraz gdzieś
tam trzęsie się razem z resztą patrolu. Drań.
Ciężko mi się ruszało. Ledwo
wstałem, kręciło mi się w głowie. Wszystko mnie bolało. Było
za jasno, za głośno, zapachy aż kłuły w śluzówkę nosa.
Suchość w ustach, zimny pot.
O rany. To był najgorszy kac, jaki
miałem w niespełna dwudziestopięcioletni wtedy życiu.
Dowlokłem się jakoś do
zapuszczonej huśtawki ogrodowej, opierając się o wszystko po
kolei. Coś okropnie bolało mnie w boku – przyciskałem do niego
kurczowo prawe ramię, jakby to mogło w czymkolwiek pomóc. Usiadłem
ciężko. Rozkaszlałem się po próbie wzięcia głębszego oddechu.
Coś tam zaczynało mi świtać w głowie, lecz wciąż niewyraźne i
mętne, jak na wpół zapomniany senny koszmar. Wyjątkowo absurdalny
i beznadziejny senny koszmar. Ha ha, jakie ty zabawne wizje
wymyślasz, mózgu. Nie rób tego więcej. Tylko dlaczego Piotr mnie
nie ratował? Bał się nawet podejść do mojego ciała, gdy demony
uciekły? Musiały mnie w pewnym momencie zostawić w spokoju, skoro
tutaj się obudziłem.
Żebra. Połamały mi żebra. Z
trudem zerknąłem na bolący prawy bok, ostrożnie zbadałem palcami
ciało. Ciekawe – nie wyglądały na połamane, tylko na kiepsko
zrośnięte. Jak to możliwe? A ta krew? Do diabła, przecież nie
jest moja – na twarzy nic nie...
Jakoś tak sam przed oczy wcisnął
mi się kilkumetrowy klon, zasadzony w ogrodzie w czasach, gdy
jeszcze był używany do czegoś więcej niż rzucanie darów i pole
walki.
Klon nie miał liści. Kilka, które
zostały na gałęziach, były żółte, suche i szeleściły na
wietrze, grożąc, że zaraz się oderwą i spadną.
Ten debilny sen.
Rozpłakałem się. Głośno,
histerycznie, jak małe dziecko. Ale co ja mogłem zrobić?
Musiałem wrócić do Strażników.
Musiałem, bo przecież nie mogłem tutaj zostać. Tylko co ja im
powiem? Na Boga, przecież oni mnie zastrzelą, gdy tylko mnie
rozpoznają. Przecież oni myślą, że nie żyję od... ilu? Trzech
miesięcy, tak na oko?
Boże, nigdy nie byłem religijny,
ale jeśli gdzieś tam jesteś, chętnie dowiedziałbym się, czy już
spisałeś mnie na straty...
Pewnie tak.
Jak ich przekonać? Zaczekać do
wieczora, złapać jednego z nich gdy będzie sam, obezwładnić i
puścić dopiero, gdy dam radę mu wszystko wytłumaczyć? Z tymi
żebrami nie nadawałem się do obezwładniania ludzi, ale niech
będzie. Może się udać. Cokolwiek innego mogło skończyć się
tylko strzałą w gardle.
Wśród darów coś błyszczało.
Małe, tanie lusterko. Plastikowe, tandetne, pęknięte w rogu, ale
musiało wystarczyć. Z tą krwią na ryju w ogóle nie mogłem się
pokazać. Skąd ona się tu wzięła? Ja naprawdę żyłem tyle czasu
z demonami? Nie mogłem w to uwierzyć. Jak mi się to udało?
Dlaczego mnie nie zabiły, skoro byłem inny niż one? Musiały to
czuć, nawet jeśli zachowywałem się podobnie. Nawet jeśli mi
odbiło na tyle, by jeść...
Uniosłem lusterko do twarzy.
Zakrwawiony, zmizerniały,
potargany, zarośnięty (o dziwo nie kompletnie, co wydawało się
dość ciekawe – czyżby broda rosła mi tylko na kilka
centymetrów? Żałosne) i z błyskającym w oczach przerażeniem,
ale to byłem ja. To nie pozostawiało wątpliwości. Tylko że... No
właśnie, oczy. Miałem pionowe źrenice. Wśród naturalnego
błękitu wyglądało to jak neonowy znak ostrzegawczy.
Nadal, po tylu latach pamiętam, co
poczułem, gdy to zobaczyłem.
Odrzuciłem lusterko, złapałem się
za głowę w geście paniki. Nie wiedziałem. Nic nie wiedziałem. I
pierwszy raz w życiu tak potwornie się bałem.
Miałem ostre kły. Już jeśli oczy
mogły mi się przywidzieć, tak tego, co czułem czubkiem języka,
nie byłbym w stanie zmyślić.
I co? Jestem demonem? Demonem ze
świadomością? Fantastykę chętnie, ale tylko w książkach, za
resztę podziękuję.
Ta, oszukujmy się. To z pewnością
pomoże.
A teraz co? Plan poszedł w
przysłowiowe pizdu. Obojętnie, czy złapany znajomek uwierzyłby w
cokolwiek, co powiem, i tak widziałby przecież, że coś jest nie
tak. Kurde, czy ja w ogóle nadal umiałem mówić?
– Jestem Jan – spróbowałem
cicho. – Jestem Strażnikiem. Nie jestem żadnym pieprzonym
demonem.
Niewyraźnie. Ale ujdzie. I co z
tego? Z odległości strzału z potężnego łuku nie słychać zbyt
wyraźnie słów. A i tak mogłem tylko chrypieć.
Co robić? Uciekać. Choć umysł
miałem w tamtych dniach kompletnie zamroczony, ta jedna myśl jawiła
się przed oczami zaskakująco wręcz jasno.
Siedziałem tak jakiś czas.
Znalazłem w porzuconej doniczce nieco świeżej deszczówki, domyłem
twarz z krwi. Niestety zbroję nadal miałem podartą w słabszych
punktach, a posoki z włosów nijak nie dało się wypłukać taką
odrobiną. Nie oszukujmy się – wyglądałem jak typowy demon
powstały ze Strażnika. Do takich strzelano ze stu metrów. Taka
była tradycja. Po jaką cholerę? Nie wiem. Też kiedyś dokonałem
paru takich wyroków. Sto metrów, ani jednego mniej, ani jednego
więcej.
Sto metrów to cholernie dużo, gdy
chce się negocjować.
Znaleźć gdzieś jakąś białą
szmatę i machać nią, aż postanowią się do mnie zbliżyć? Nie,
i tak strzelą. Demony zaczęły używać narzędzi. Jeśli tamten z
rurką to nie był jedyny taki przypadek, za nic mi nie zaufają. Nie
mam szans.
Siedziałem tam dość długo,
zastanawiając się nad możliwymi wyjściami z sytuacji. Od jakiej
strony na to nie spojrzałem, widziałem tylko jedno: musiałem stąd
spieprzać. I to w podskokach. Tylko jak? Do lasu za diabła nie
wejdę. Muszę go obejść. Tylko że gdy spróbuję go obejść,
wyjdę prosto na posterunek przy błotnistej drodze.
Szlag. Gdy wyjdę na posterunek,
będę musiał zabić. Zanim oni zabiją mnie.
Jak ja mam zabić moich braci?
Facetów, z którymi spędziłem najlepsze lata swojego życia, z
którymi jadłem, spałem, z którymi narażałem życie?
A czy moje życie przypadkiem już
się nie skończyło? Dostałem jeszcze jedno. Ten argument do nich
nie przemówi. Czyli albo ja, albo oni. Nie ma co się oszukiwać –
dla mnie odpowiedź na to pytanie była jasna i oczywista. Jedna.
Jedyna.
Oczywiście, że zginą oni. Bo jak
już dostałem tą drugą szansę, tak strasznie chciałem się jej
uczepić...
Uciec. Okraść kogoś, przebrać
się po drodze, pojawić w mieście daleko stąd, tam zacząć żyć.
Tam może uwierzą, że mam jakąś rzadką chorobę oczu i urodę
nieco ciekawą pod względem dentystycznym. Demony są bardzo podobne
do ludzi, tego nie widać aż tak bardzo, by nie dało się owinąć
we wzruszającą historyjkę.
Coraz mocniej czułem się tak,
jakbym znalazł się na kartach powieści, którymi tak się
zaczytywałem.
Ktoś gwizdnął moje książki –
nie było ich tam, gdzie je zostawiłem.
A broń? Nigdy nie zabierało się
broni Strażnika zabitego przez demony. To przynosiło pecha.
Zerwałem się z miejsca, skuliłem
z bólu. Coś trzeba będzie zrobić z tymi żebrami. Dam radę tak
walczyć z grupą uzbrojonych facetów w pełni sił? Znali mój
styl, znali mnie. Nie mam czym ich zaskoczyć.
Muszę na nich zapolować. To było
ohydne. Ale tak cholernie się bałem, że nie byłem w stanie czekać
z tym dłużej.
Kulałem, zdołałem jednak
przeszukać dary w okolicy, w której demony się na mnie rzuciły.
Przy wojskowym pasie miałem wciąż nóż bojowy z ząbkowanym
ostrzem, kołczan znalazłem dość szybko. Niewiele strzał nadawało
się do użytku – brzechwy z włókna węglowego są dość odporne
na pogodę, lecz syntetyczne lotki łatwo się odklejają, a
żyletkowe groty rdzewieją, jeśli dostaną trochę wilgoci.
Musiałem wyrzucić wszystkie zatrute, z pozostałych nadawało się
do czegoś osiem. I tak nie byłem tego stuprocentowo pewien.
Osiem strzał na czterech
Strażników. To może się udać.
Łuk leżał nieopodal. Nie wyglądał
na zniszczony. Naciągnąłem go na próbę, cięciwa wytrzymała. W
plecach coś mi strzyknęło, żebra zakłuły, pod powiekami
wybuchły miliony słońc.
Okej. W takim stanie to osiem strzał
na czterech Strażników może okazać się wyzwaniem. A i tak nie
wiadomo przecież, co dalej – łuk mógł nie wyglądać źle, a
pęknąć mi w dłoniach w najmniej odpowiednim momencie. Cięciwa
mogła strzelić. Mógł stać się zupełnie niecelny. Wprawdzie to
bardzo solidna wojskowa robota, przystosowana do kontaktu z wilgocią
i mrozem... ale to nadal były jakieś trzy miesiące leżenia pod
gołym niebem bez używania.
Szable zardzewiały. Wziąłem je,
nie oglądając szczególnie – na plecach miałem nadal puste
pochwy, a korozję może dało się jeszcze jakoś doczyścić?
Maczeta miała się idealnie.
Karabin przepadł. Wypadałoby jakiś zdobyć, gdy będę się stąd
zwijał. Naboje z pasa wyrzuciłem – wolałem nie ryzykować.
Będzie karabin, to będą i naboje.
A więc. Ruszaj, nowy Janie.
Nogi wciąż nieco nie chciały mnie
słuchać. Cały czułem się obolały, zdrętwiały, jak po
śpiączce, jakbym nie ruszał się przez tych kilka miesięcy. To
było niemożliwe. Przecież miałem przebłyski tego, co robiłem.
Wolałem się nad tym nie zastanawiać, ale to, że unikałem
wspomnień, wcale nie znaczyło, że one znikały, stawały się
mniej realne.
Wciąż mam dreszcze, gdy wrócę do
tego pamięcią.
Dobrze, nowy Janie. Teraz pójdziesz
tam i będziesz zabijał swoich. Bo chcesz żyć. Bo tak bardzo się
boisz...
Ja i strach? Jakie to dziwne.
Nałożyłem strzałę na cięciwę.
Ruch był dziwny, jakby obcy. Doskonale go pamiętałem, wykonałem
perfekcyjnie i automatycznie, ale wrażenie obcości mnie nie
opuszczało. Ten nowy Jan jeszcze tego nie robił. To był element
dawnego, starego życia, które definitywnie musiałem zakończyć.
Ono już się zakończyło. A
przynajmniej tego byłem wtedy bardziej niż pewien.
Podszedłem do bramy na tyle szybko,
na ile tylko pozwalało zdrewniałe ciało. Gdzie ta demoniczna siła?
Nie czułem, bym miał jej więcej. Krótką drogę zarośniętym
chodnikiem pokonałem przygarbiony, kuląc się przed wyimaginowanym
atakiem – jako rozgrzewkę. Wiedziałem, że i tak nie jestem na
siłach na takie akcje.
Na płocie wisiał stary baner. Nie
wiem, co na nim było – wyblakł od słońca i deszczu wiele lat
temu. Ale był gruby i nieprześwitujący. Ochronę przed strzałem z
łuku stanowił dość marną, ale lepsze to niż nic. Lepsze
złudzenie, niż całkowicie odsłonięty grzbiet. Przykucnąłem,
przygotowałem się. Odetchnąłem kilka razy głęboko.
I wychyliłem się delikatnie.
Byli cholernie czujni. Czarny land
rover stał kilka metrów dalej – na skrzyżowaniu, od którego
odchodziła droga, przy której stały domy, a główna grobla
stawała się dziksza i zanurzała prosto w las. Miałem pecha, bo
musieli akurat patrzeć w tę stronę. Przez chwilę miałem plan, by
minąć auto jak najszybciej i pójść spokojnie groblą – ciężko
byłoby odwrócić się do nich tyłem, ale przecież z takiej
perspektywy i dużej odległości wyglądałbym jak zwyczajny
Strażnik i nie szedłbym już w pobliżu lasu. A tak... Niech to
jasna cholera.
Strzała świsnęła mi tuż koło
ucha, dobrze, że miałem na tyle oleju w głowie, by się cofnąć z
powrotem za baner. Któryś ze Strażników krzyknął, być może
chciał zawołać tych z drugiego samochodu.
Zawołać? Z tej odległości nie da
się wołać. Słyszałem głos powtarzany do krótkofalówki? Może
jednak z moimi zmysłami było coś nie tak?
Dłoń w okutej metalem rękawicy
zaczęła się pocić. Jak dobrze, że jestem leworęczny – gdybym
nie był, musiałbym wychylić się teraz cały.
Wysunąłem się na chwilę zza
baneru. Błyskawicznie oceniłem, gdzie się znajdują, wypuściłem
strzałę. Schowałem się. Dwie kolejne uderzyły w materiał na
mojej wysokości. Nie mogłem uwierzyć – nie przebiły go? Co to
było, skoro nie dał temu rady stufuntowy łuk bloczkowy?
Ktoś jeszcze raz krzyknął,
zacharczał. Trafiłem? Jeśli tak, to w gardło. Oj, Jan, gardło a
oko to trochę jest różnica. Zdrewniałeś przez tą przerwę od
życia.
Kolejna strzała uderzyła w słupek
od ogrodzenia, jeszcze następna rozerwała wreszcie materiał i
otarła się o moje ramię. Zapiekło, poczułem słodki zapach
własnej krwi. Była czarna.
Wychyliłem się jeszcze raz.
Strzeliłem. Tym razem nie wcelowałem.
Nie wierzę. Ja? Nie wcelowałem?
Kurwa.
Zostało sześć strzał. Ostrożnie.
Wychyliłem się z kolejną. Tym
razem strzał był perfekcyjny... tylko problem w tym, że Strażnik
zdążył przerzucić się na karabin. Jęknąłem, gdy kula wbiła
się z impetem w okolicę połamanych żeber, lecz zobaczyłem
wyraźnie, że mężczyzna okręcił się i padł. Lotki aż świeciły
na tle czarnego lakieru samochodowego.
A może ukraść samochód? Szlag.
Tak mi się kręciło w głowie, że to nie mogłoby się dobrze
skończyć.
Drugi patrol jechał lasem. Zwykle
tam się nie zapuszczali – wprawdzie to była granica terytorium
demonów i nie było tam niebezpiecznie, spokojnie dało się nawet
iść na grzyby, jeśli pogoda sprzyjała, ale bliskość
niewytłumaczalnych zjawisk skutecznie odstraszała spacerowiczów.
Nie mogłem iść tamtędy i się na nich nadziać. Muszę obejść
dom z drugiej strony...
A tam jest jakaś ścieżka? Nie
lepiej zawrócić?
Nie wiedziałem. Krew płynęła
wolno, ale nieubłaganie. Wraz z nią traciłem chyba resztki
zdrowego rozsądku.
Skoczyłem w prawo, obiegłem
działkę, rzuciłem się wzdłuż płotu. Musiałem być idealnie
widoczny.
Było tu sporo wolnej przestrzeni.
Terenu tuż obok nikt nie kupił, swego czasu służył więc jako
pole uprawne. Obecnie wyglądał jak kadr z filmu
postapokaliptycznego, porośnięty chwastami i krzewinkami w burym
kolorze. Ziemia była tu grząska i zdradliwa, nieodpowiednia dla
nóg, które próbowały się spieszyć, lecz niekoniecznie dawały
sobie radę nawet ze spokojnym krokiem.
Był tam. Ktoś stał na tylnym rogu
działki, czekając na mnie. Wydawał się znajomy...
Jęknąłem, poleciałem na twarz,
gdy coś wbiło mi się w plecy. Za chwilę kolejny pocisk przeszył
moje lewe ramię, wywołując falę ognistego bólu. Zakląłem pod
nosem, szybko spróbowałem się poderwać.
Łucznik. Skąd on się...?
Brzechwy strzał były zielone.
Powinienem wtedy położyć się
pokornie na ziemi i zaczekać, aż śmierć uczynnie sama po mnie
przyjdzie. Powinienem zamrzeć w bezruchu, by trucizna jak najwolniej
rozprzestrzeniała się po ciele, mając nadzieję, że gdy ktoś do
mnie podejdzie, uda mi się z nim porozmawiać. I co wtedy?
Powiedziałbym, że jednak ich lubię i chciałbym w sumie nadal
walczyć z demonami, choć było mi do nich nieco bliżej, niż się
spodziewałem? „Cześć, przyjaciele, to ja, wasz zdechły przed
miesiącami dowódca, chciałbym przeprosić za tamtych dwóch ze
strzałami w gardłach i jednocześnie zaznaczyć, że całkiem
fajnie by było, gdybyście zabrali mnie do szpitala. Nie, nie mam
pojęcia, jak wyleczyć demona z trucizny, ale chętnie popatrzę,
jak nad tym główkujecie, możecie uznać to za darmową praktykę”.
Nie no, brzmiało pięknie. Szkoda,
że lewa strona ciała coraz mocniej mi drętwiała.
Nie mogłem wstać. Chciałem,
przekonywałem własne ciało, by zdobyło się na ten ostatni
wysiłek... ale nie mogłem.
Łucznik podszedł do mnie od tyłu.
Nie słyszałem go – słuch również mi szwankował, poza tym zbyt
mocno skupiałem się na tym, który zbliżał się niespiesznie z
drugiej strony. Krwawiłem, walczyłem o oddech, walczyłem o
życie... ale wyczułem człowieka jakimś bliżej niezdefiniowanym
szóstym zmysłem w chwili, gdy znalazł się w zasięgu ręki.
Odwróciłem się powoli, na tyle, na ile pozwalały rany...
To był Piotr. To był cholerny
Piotr.
Schudł. Spotężniał. Spoważniał.
Już nie widziałem tego czającego się w oku wahania. Zrobili z
niego ludzi, nie ma co. I może bym się cieszył – to w końcu
była jedyna osoba, którą mogłem w jakiś tam pokrętny sposób
uznać za przyjaciela...
Ale to był Piotr, który stał
wtedy przy bramie. Który bał się podejść, gdy stado demonów się
na mnie rzuciło i obaliło mnie na ziemię. Który nie chciał mnie
ratować, bo zbyt mocno przejmował się własnym tyłkiem. A tak się
w Straży nie robiło.
– Pomóż! – wychrypiałem.
Oplułem się krwią, głos okazał się też znacznie bardziej
zachrypnięty, obcy. Trudno było go z siebie wydobyć, a jeszcze
ciężej złożyć w konkretne słowa.
– Jan? – Zamrugał oczami,
zmarszczył brwi. – To ty? – Podszedł odruchowo jeszcze bliżej.
– Bracie, pomóż...! –
Zakrztusiłem się w końcu.
– Jan... ale... – Zauważył
pionowe źrenice. Zauważył ostre zęby. Na jednej ręce się
opierałem, żeby nie upaść twarzą w ziemię, a drugą
majstrowałem przy pasie, więc nie mogłem zasłonić ust. Zatrzymał
się, wahanie z twarzy zniknęło. Pojawiła się troska, może nieco
poczucia winy, ale przede wszystkim miażdżąca stanowczość. –
Nie, przecież to nie jesteś już ty – powiedział sobie
zdecydowanie, potrząsnął głową. Spuścił na chwilę wzrok, by
zrzucić z ramienia karabin i sięgnąć po magazynek przypięty do
pasa.
A wtedy ja wyskoczyłem zwinnie i
poderżnąłem mu gardło płynnym ruchem.
Na widok czerwonej krwi na dłoniach
i ostrzu noża bojowego poczułem coś dziwnego w głębi siebie.
Jakiś instynkt, jakąś część własnej osobowości, z której
istnienia nie zdawałem sobie wcześniej sprawy. Być może kiedyś
jej tam nie było... Nie wiem. Wtedy wysunęła się na wierzch,
przeciągnęła leniwe, uniosła łeb, zawęszyła z ciekawością.
Czekała na to, co zrobię...
Chciałem coś zrobić. Najbardziej
w świecie pragnąłem tą krew zlizać. Pragnąłem się jej napić,
poczuć jej rozkoszną słodycz na języku... ale zdołałem się
powstrzymać. Instynkt zachowywał się jak wirus, jak siedząca we
mnie obca istota. Łatwo było tupnąć nogą, skląć go siarczyście
i zapędzić do mentalnej klatki. Nie był szczególnie potężny.
Byłem silny. Ciekawe, ale
wychodziło na to, że nasza ulubiona trucizna wcale nie zabija
demonów, a jedynie na jakiś czas je paraliżuje. Czułem –
wiedziałem – że moje nowe ciało zaczynało się już
regenerować. Wciąż bolało i miałem świadomość, że to nie
przejdzie szybko, ale już nie chciało mi się umierać. Chciałem
żyć. Chciałem chwycić się tego odzyskanego życia pazurami i za
nic go nie wypuszczać...
Odkrywałem nowe zalety sytuacji.
Podtrzymałem Piotra bez żadnego trudu przez dłuższą chwilę,
zasłaniając własnym ciałem, tak, że Strażnik idący w naszą
stronę nie mógł wiedzieć, co się stało.
– Hej, co jest? Dlaczego nie
strzelasz?! – denerwował się. Przyspieszył. Teraz już do nas
wręcz biegł.
Puściłem bezwładne ciało,
pozwoliłem opaść mu na ziemię. Odwróciłem się. Rzuciłem
nożem.
Rzucanie nożami to żaden sposób
na zabijanie. Od zawsze wpajano mi, że to jedynie dobry patent na
cieszenie obserwującego cię tłumu – wygląda widowiskowo, ale
jest beznadziejne w zastosowaniu. Jak wielkim trzeba być idiotą, by
pozbawić się broni? Nożem i tak ciężko jest zabić jednym
ciosem, więc tylko kompletny kretyn wypuszczałby go z ręki. Ale
tak bardzo chciałem spróbować...
Demoniczne mięśnie zrobiły swoje.
Ostrze świsnęło w powietrzu z niewiarygodną prędkością i wbiło
się w ludzkie ciało po rękojeść. Idealnie, w środek prawego
oka.
Strażnik umarł na miejscu.
Nie zamierzałem czekać, aż pojawi
się ktoś jeszcze. Musiałem stąd spadać. Spadać i już na zawsze
porzucić to, kim byłem.
Nie będzie już Jana Strażnika.
Trzeba sobie wymyślić nową historię.
Ta, jaka szkoda, że Strażnikiem
zostawało się na całe życie... Dobrze, że przynajmniej zdążyłem
ochłonąć, zanim to sobie uświadomiłem.
Zabrałem ubranie bezimiennemu
mężczyźnie z nożem w oku. Był mniej więcej mojej postury i nie
zdążył się ubrudzić, nie zamierzałem więc wybrzydzać. Wziąłem
też oba karabiny, wszystkie naboje, jeden z łuków – znacznie
słabszy od tego, do którego przywykłem, ale może się nadać –
i więcej strzał. I nowe szable przede wszystkim. Moje noże wciąż
były w dość dobrym stanie, a nie miałem miejsca na więcej.
Zaciągnąłem to wszystko do lasu.
Przebrałem się. I ruszyłem drogą, która oddzielała las demonów
od tego zwyczajnego, niczym nieróżniącego się od lasów, do
których ludzie w sobotnie poranki chodzą na grzyby. Bo przecież
nie wszystkie lasy są nawiedzone. Nie miałem pojęcia, do którego
z nich mi bliżej.
Szedłem piaszczystą drogą. Wciąż
czułem się słabo, a niezasklepione rany szczypały i ciągnęły,
lecz było coraz lepiej. Na ramieniu ciążyły dwa karabiny, których
niesienie nie sprawiało mi żadnego problemu. Dziwne, były wielkie
i ciężkie, jako zwyczajny człowiek szybko bym się nimi
zdenerwował i jeden wyrzucił w cholerę.
Na nadgarstku prawej ręki wciąż
zawiązany miałem różaniec z kości. Zastanawiające, że nie
przeszkadzał mi do tej pory.
Szedłem, przed sobą miałem nowe
życie, a za sobą stare, w którym nieźle nabałaganiłem.
Tak, i może byłoby wszystko
dobrze, tylko że musiałem jeszcze przejść przez las.
A zresztą... czym się przejmować?
Przecież byłem jednym z nich. Wtedy myślałem, że jestem jednym z
nich...
Nazywam się Jan i jestem demonem. I
wiem, że komuś tę historię trzeba opowiedzieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz