Przyznam szybko, bez bólu, bez
bicia i bez zbędnego owijania w bawełnę: jedną z moich
największych pasji jest spanie.
Ludzie są różni. Jedni lubią
bezmyślnie gapić się w telewizor całymi dniami. Inni poświęcają
się uprawianiu sportu, studiom, rodzinie, znajomym. Są też tacy,
którzy pochwalić mogą się zainteresowaniami ciekawszymi,
wykraczającymi poza szeroko pojętą normalność, choć stanowią
zdecydowaną mniejszość w wielobarwnym, głośnym i przerażająco
nijakim motłochu. A ja...
A ja mogę spać w każdych
warunkach. Obojętnie, czy jestem wyspana, czy nie – jeśli ktoś
pokaże mi palcem łóżko i powie „masz, śpij, to rozkaz”, ja
po prostu podziękuję mu na kolanach. I to z płaczem szczęścia i
obiecywaniem wszystkich wspaniałości, jakie tylko można sobie
wyobrazić.
Uwielbiam spać, choć tak cholernie
jednocześnie boję zbyt realistycznych snów, które męczą mnie
każdej nocy...
Rozbudzić się z czegoś, co jest
równie doskonałe i namacalne, jak rzeczywistość, nie jest wcale
najprościej. Przez lata wypracowałam kilka sposobów, które
pozwoliłyby mi oprzytomnieć nieco szybciej, bym nie musiała
notorycznie wszędzie się spóźniać, ale każdego ranka mam ochotę
zamordować siebie samą za tą innowacyjność. Budzika nie muszę
wcale mieć nastawionego głośno, bo wbrew pozorom sen mam dość
czujny. No ale nie mogę mieć go w zasięgu ręki, bo inaczej bym po
prostu wyłączała melodyjkę na wpółprzytomnie i przewracała się
na drugi bok.
No więc ranek – jak większość
jemu podobnych – rozpoczęłam torem przeszkód. Czasem poważnie
się zastanawiam, czy moje życie nie zamienia się przypadkiem w
wyjątkowo czarną komedię...
Gdy tylko rozległa się przesadnie
radosna muzyczka, ja zamieniłam się w zombie.
Zajęczałam, wygrzebałam się z
pościeli, gdy już przypomniałam sobie, jak zmuszało się ciało
do ruchu. Usiadłam na chwilę, próbując okiełznać zawroty głowy,
następnie wstałam, ostrożnie wyminęłam zasieki z ustawionych
stertami książek, odsunęłam od biurka krzesło, odsłoniłam
firankę, niemal włażąc na drewniany blat, i wreszcie złapałam
dzwoniący telefon. Dzięki temu gdy już wyłączyłam melodyjkę,
byłam przytomna na tyle, by spróbować sobie przypomnieć, kim
jestem i czego się ode mnie chce.
– Kurna – zaskamlałam jak
zwykle na widok godziny czwartej dwadzieścia na wyświetlaczu. Tyle
czasu, a mnie nadal boli tak samo... – Nazywasz się Lea. Masz
dwadzieścia dwa lata i właśnie idziesz zapierdzielać. I sama to
sobie zrobiłaś, jeśli chcesz wiedzieć. Brawo, Lea. Ty to umiesz
sobie dogodzić. Było posłuchać mamusi, która chciała cię
utrzymywać, było zachować się jak wszyscy ludzie w twoim wieku i
zająć dokształcaniem na własną rękę, gdy szkołę zamknęli w
cholerę, ale nie! Toż ty chciałaś być dojrzała i w kij
oryginalna... Noż ja pierdzielę! – wydarłam się, gdy wlazłam w
szklankę z wodą. – Kto to tam postawił?!
Odpowiedź wydawała się oczywista,
skoro mieszkałam sama.
Czasem tak zastanawiam się, jak by
się sprawa przedstawiała, gdybym miała nieco więcej sąsiadów.
Podejrzewam, że nie wszystkim pasowałoby to, że już od ponad
dwóch lat lubiłam gadać do siebie. A czasem wręcz krzyczeć.
Jak gadasz do siebie, masz mniej
czasu na to, by skupiać się na tym, co podpowiadają ci twoje
własne demony... Zresztą i tak miałam coraz silniejsze wrażenie,
że jestem jedyną osobą, którą obchodzi, co się ze mną dzieje.
To znaczy... rodzice się tym
interesują. Ale dla nich przecież zawsze będę córcią, która ma
depresję i nie zamierza się jej pozbywać, tylko wręcz wpędza w
nią coraz głębiej.
Nieważne. Dzisiaj trzeba iść do
pracy. Trzeba iść do pracy, żeby nie oszaleć już do reszty...
Potarłam twarz, mając naiwną
nadzieję, że w ten sposób pobudzę krążenie w mięśniach w
okolicy oczu, bo utrzymanie powiek w górze sprawiało mi ogromny
problem. Przeciągnęłam się na całe swoje metr pięćdziesiąt
dziewięć, jęknęłam, gdy coś nieprzyjemnie chrupnęło mi w
kręgosłupie.
– Ja pierniczę, ile ty masz niby
lat, co? Osiemdziesiąt? – Powłócząc nogami skierowałam się do
kuchni. – I może wcale nie jesteś wariatką, tylko typową babcią
z kryzysem egzystencjonalnym? Zestaw startowy w postaci niechęci do
świata i urojeń już masz, więc dlaczego by nie...? – Z impetem
wlazłam w ścianę. Nie do wiary, że zawsze tam była. – A może
już dawno siedzisz w smutnym pokoiku bez klamek i gadasz do gaśnicy,
myśląc, że cię słucha? – Roześmiałam się sucho. – Na to
samo by wyszło.
Złośliwość jest moją jedyną
bronią przed absurdalnością świata. Dosłownie każdy problem
lubię okrasić sporą dawką czarnego humoru, bo w jego szczelnej
otoczce wydaje się znacznie mniejszy, możliwy do pokonania...
stłamszony. Dzięki złośliwości mogę przynajmniej na chwilę
wmówić sobie, że mam jakąkolwiek kontrolę nad tym, co się wokół
mnie dzieje.
Złudna ta kontrola, ale lepsza
taka, niż żadna.
Wreszcie dotarłam jakoś do kuchni.
Dość wąskie, zaskakująco nowoczesne jak na mój gust
pomieszczenie od zawsze stanowi dla mnie największy poranny problem
– bo po prostu rodzice, gdy kupowali meble, źle wszystko
przemyśleli i sprawili, że miejsca brakuje rozpaczliwie. A mały
stoliczek z dwoma krzesłami znajduje się w takim miejscu, że po
prostu niemożliwym jest, bym go wyminęła w tym stanie.
– Nożesz...! – wydarłam się i
zwinęłam z bólu, gdy wbiłam sobie kant żebra w okolicę
wyrostka. – Wypierdzielę cię na śmietnik, przysięgam, i to tym
oknem! – W razie czego pokazałam stolikowi, które okno miałam na
myśli, i przeszłam wreszcie do lodówki.
Może i nie wyglądam, ale zjeść
potrafię niewyobrażalnie dużo. I praktycznie nigdy nie czuję, bym
była najedzona. Lodówka to obowiązkowy przystanek za każdym
razem, gdy przewinę się w okolicy kuchni. A śniadanie jest jedynym
porannym momentem, który naprawdę uwielbiam.
W mojej głowie wręcz kłębiło
się od przerażających, nieraz niezrozumiałych myśli. Niektóre z
nich potrafiłam wyszczególnić, umiałam wyciągnąć je na wierzch
i nazwać. Te myśli nazywałam Oswojonymi. Choć rzadko przyjemne,
były przynajmniej jasne i klarowne... w przeciwieństwie do myśli
Nieoswojonych, których bałam się najmocniej.
Nieoswojonymi były dziesiątki
wrażeń i uczuć, które opanowywały mnie w najmniej sprzyjających
momentach, a które najmocniej ze wszystkiego przypominały echo
dawno zapomnianego snu. Nieoswojoną była odzywająca się gdzieś w
głębi piersi tęsknota za nienazwanym, czasem bolesna i lekko
łaskocząca przy każdym oddechu, jak uporczywie swędzenie gdzieś
tuż pod powierzchnią skóry, którego nijak nie dało się
podrapać.
I Nieoswojone były moje poranki.
Gdy siadałam przy małym stole, rozkładałam się wygodnie na
szerokim ratanowym fotelu, opierałam głową o jego oparcie,
przymykałam oczy i wdychałam dobiegające przez otwarte okno
zapachy świata, wsłuchując w ciszę niemal całkiem opustoszałego
bloku.
Tak blisko Kordonu mieszkać nie
chciał prawie nikt. W trzyklatkowym, czteropiętrowym budynku z płyt
żelbetonowych byłam tylko ja i starsze małżeństwo, które
widywałam tak rzadko, że nieraz zwyczajnie o nim zapominałam.
Siedziałam. Słuchałam ciszy...
Chociaż nie. Słuchałam tysięcy
tych drobnych odgłosów, które uważałam za ciszę. Które
stanowiły nieodłączną część mojego złudnego poczucia
bezpieczeństwa, wraz ze znajomymi ścianami składając się na mój
Azyl...
Słuch mam fenomenalny. Nie mam
bladego pojęcia dlaczego, ale od zawsze tak miałam. A z czasem mam
wrażenie, że staje się coraz wrażliwszy...
Opuszczone ściany trzeszczały
delikatnie, pracując pod naporem lekkiego wiatru. Gdzieś z
niedokręconego kranu kapała woda. W kominie szumiało poruszające
się powietrze. Wiatr gwizdał w oczkach moskitiery w szeroko
otwartym kuchennym oknie. Krzesło skrzypiało pode mną, gdy
poruszałam się pod wpływem oddechu. Miałam wrażenie, że słyszę
nawet to, jak kurz osiada na porzuconych przez właścicieli
przedmiotach za zamkniętymi drzwiami mieszkań...
Wiecie, jaka się w takich momentach
czułam? Niezwyciężona. Potężna. Dlaczego? Komu mogłabym tę
swoją siłę udowodnić, skoro nikogo przecież w pobliżu nie było?
Łączyłam się w jedno z
otaczającym mnie światem i męczącą go chorobą. Stapiałam się
z dziwną atmosferą sennego marzenia i płynącym wraz z wiatrem
zapachem zagrożenia.
Łączyłam się ze wspomnieniem
uczucia, jakie musiało nawiedzić mnie we śnie, którego nie
pamiętałam.
Było duszno. Zaczynało się robić
paskudnie gorąco. Słońce wpełzało na niemal fioletowe od
temperatury niebo, sucha ziemia pękała, prosząc o deszcz, liście
drzew brązowiały i zwijały się, jakby miały nadzieję, że w ten
sposób ochronią się przed parzącymi promieniami.
Było inaczej niż kiedyś. Zupełnie
inaczej. Nawet światło od jakichś trzech lat miało inny kolor.
Było jakieś... cieplejsze.
Nawet ono.
Nie powinnam otwierać okien. Bardzo
źle znosiłam upały. Ale gdy mogłam ratować się klimatyzacją,
przestawałam się przejmować...
Gdy czułam Świat, nie dało się
przejmować.
Trwałam. Czekałam. Czułam.
Chciałam wyjść na dach, chciałam spojrzeć na Kordon – chociaż
na sekundę, na krótką chwilę...
Musiałam korzystać ze wszystkich
swoich pokładów siły i samozaparcia, by nie ulegać tej pokusie.
Byłam sama. Mogłam wreszcie
szczerze się uśmiechnąć. Mogłam powiedzieć, że jest mi...
dobrze. Tak cholernie dobrze...
Właściwie to wiele do szczęścia
mi nie trzeba, jeśli się nad tym lepiej zastanowić. Moje szczęście
zamyka się w ledwie kilku prostych sprawach... lecz coraz częściej
mam wrażenie, że właśnie te najprostsze sprawy najciężej mi
osiągnąć.
Kocham ciszę. Kocham spokój.
Kocham, gdy nie słychać nigdzie ludzi. Kocham, gdy nie słychać
cywilizacji. Kocham być sama... ale jednocześnie kocham poczucie,
że w razie czego mam do kogo się zgłosić.
Bo w tej mojej samotności brakuje
mi jednego, jedynego elementu. Brakuje mi...
No, zabrzmi to jak w przypadku
zdesperowanej nastolatki. Brakuje mi faceta.
Brakuje mi kogoś, do kogo mogłabym
się przytulić. Kto byłby silniejszy ode mnie. Przy kim czułabym
się w pełni akceptowana i kochana nie przez to, że łączą nas
więzy pokrewieństwa. Chciałabym czasem...
Chciałabym czasem złożyć broń i
po prostu schować się w czyichś ramionach, wmawiając sobie, że
nie istnieje nic oprócz ciszy, jedności i miłości.
I jednocześnie niczego nie byłam
nigdy tak pewna, jak tego, że to nie jest mi dane.
Nie wmawiam sobie tego. Ja po prostu
nigdy nie miałam szczęścia do ludzi, i taka jest prawda. Nie wiem,
jak to możliwe, że nie natrafiłam nigdy na nikogo, kogo mogłabym
nazwać przyjacielem i nie zawieść się na nim. Nie wiem, jak to
możliwe, że zawsze pragnę szczęścia wszystkich wokół, a odbywa
się ono kosztem mnie...
Kochałam dwa razy. I za każdym
lądowałam w sytuacji, w której wiedziałam, że na sto procent
mogłabym wygrać, ale i tak nie wykonywałam pierwszego kroku, bo on
był już w związku. Bo tak nie można. Bo kogoś skrzywdzę. Bo tak
się po prostu nie robi, i już... więc krzywdziłam siebie,
przyglądając się temu.
Mam tego dosyć. Mam tak cholernie
dosyć, że czasem ciężko jest mi zaczerpnąć powietrza, gdy o tym
myślę... i jestem przekonana, że tak będzie już zawsze. Mam
wiele przeczuć, zarówno Oswojonych, jak i niekoniecznie, a to jest
właśnie jedno z nich.
Nie wiem. Być może według świata
sobie na to nie zasłużyłam.
Dobrze, świecie. Ale proszę cię,
nie każ mi się przynajmniej temu przyglądać...
Musiałam oderwać się od myśli.
Musiałam się ruszyć, bo inaczej spóźniłabym się do pracy...
Przede mną szykował się w całej
swej okazałości kolejny dzień na dwunastogodzinnej zmianie.
Kolejny dzień hałasu, smaru, gorąca, brudu, ciężkiej fizycznej
harówki... Każdego ranka zadaję sobie pytanie, jak mogło dojść
do tego, że wybrałam się na taką krzywdę dobrowolnie. Może i to
nieco dziwne, ale... kocham ten mój kołchoz. Jestem przerażona,
gdy o nim myślę – takim zdroworozsądkowym przerażeniem, jakie
powinno opanować mnie nieco mocniej i zmusić do podjęcia o wiele
mądrzejszej decyzji – ale nie potrafiłabym bez tego żyć. Bo to
moje największe marzenie. Bo to moja najważniejsza odskocznia. Bo
tam moje demony nie mogą po mnie sięgnąć.
Ubrałam się, pomalowałam, bo bez
tego nie wyszłabym z domu. Zapakowałam do plecaka porcję jedzenia,
która musiała mi wystarczyć do piętnastej – czyli przerwy
obiadowej – i wreszcie mogłam zająć się interesowaniem tym, jak
do tej pracy się dostać, skoro się do niej wybieram. Bo jedną z
wad mieszkania tak blisko Kordonu bez wątpienia jest to, że z
komunikacją miejską są lekkie problemy. Głównie takie, że do
dyspozycji mam aż jeden autobus, który przecież nie może jechać
bezpośrednio w odpowiednie miejsce, a pojawia się raz na dwie
godziny, więc teoretycznie nie można było go przegapić.
Spakowałam się. Wyszłam na klatkę
schodową. Jak zwykle zamknęłam drzwi na klucz, choć podejrzewam,
że i tak nikt by nie wszedł do środka. Wokół jest niemal
zupełnie pusto, a złodzieje w okolicy w razie czego się nie kręcą.
Krążą plotki, że to przynosi pecha.
Wyszłam na zewnątrz, zaciągnęłam
się głęboko przesyconym zapachem upału powietrzem. Przystanęłam
na chwilę, jakaś niezrozumiała siła wbrew mnie samej zmusiła
mnie, bym spojrzała w swoją lewą stronę. To właśnie tam –
przysłonięty bryłą ledwo trzymającego się na krawędzi
bankructwa supermarketu – znajduje się Kordon...
Mam do Kordonu jakieś osiemset
metrów. A on właściwie w każdej chwili może połknąć kolejne
kilometry. Siedziałam na tykającej bombie.
I akurat tego się nie bałam. Ale
przecież odkąd na świecie pojawiły się prawdziwe demony, nic nie
było tak naprawdę normalne.
Można powiedzieć, że wychowałam
się na bajkach o demonach. Pierwsze pokazały się jeszcze na długo
przed moimi urodzinami, a las, z którego zaczęły wychodzić,
szybko stał się światową sensacją. Nie było wiadomości, w
których nie powiedziano by czegoś o demonach, więc dla mnie stały
się codziennością. Smutną, nieco przerażającą, ale jednak
codziennością, która nie budziła we mnie takiego strachu, jak w
starszych, którzy pamiętali jeszcze czasy, w których nie musieli
zastanawiać się nad tym, ile kilometrów pochłonie tak zwana
„strefa wyłączenia”, gdy będą smacznie spali. Widziałam
dobrze, jakie emocje w nich to wywoływało – tę odruchową
protekcjonalność, gdy o sprawie rozmawiali, tę wciąż obecną w
oczach dozę niedowierzania i podszywający się pod wszystko strach,
o którym mało kto chciał mówić głośno... Demony były tym, co
oni przywykli chować do jednej teczki wraz z bajkami. A dla mnie ich
istnienie było oczywiste. Przecież wiadomo, co było tematem zabaw
w czasach, gdy chodziłam do przedszkola. Każdy mały chłopiec
chciał być nieustraszonym Strażnikiem.
I może nadal byłoby tak słodko,
gdyby demony raczyły ograniczać się do tego swojego lasku na
jakimś kompletnym zadupiu.
Nie pamiętam, kiedy dokładnie
postawiono na równe nogi dosłownie cały kraj wiadomością o tym,
że Kordon należy rozszerzyć. Nie pamiętam nawet, jak doszło do
tego, że ktoś podjął taką decyzję. Nie interesowałam się tym
szczególnie – miałam wtedy zbyt wiele zmartwień związanych z
tym, jak źle czułam się w szkole i jak mnie ona wykańczała, żeby
przejmować się czymś, co działo się wiele kilometrów dalej i
nie dotyczyło bezpośrednio mnie. Pamiętam za to jak dzisiaj ten
strach, to niedowierzanie i zaczątki ogarniającej wszystkich
paniki, gdy okazało się, że „strefa wyłączenia” rośnie jak
na drożdżach i obejmuje nowe tereny jak rozlewająca się na mapie
kropla krwi... Cały kraj na krótką chwilę popadł w przysłowiową
rozsypkę – wprowadzono stan wojenny, na hurra zamknięto wszystkie
szkoły, wysiedlono ludzi z miejsc zagrożonych, w oddziały
Strażników wcielono dodatkowo najlepszych żołnierzy i zagoniono
ludzi do bezpiecznych domów, by nie kręcili się zbytnio pod nogami
i nie przeszkadzali w „opanowywaniu sytuacji”, jak to ładnie
wszyscy określali.
Ludzie się bali. Ludzie
przeklinali, gdy tak z dnia na dzień zamknięto im możliwość
wyjścia w świat – o ile podstawówki uruchomiono dość szybko,
bo z dziećmi nie było po prostu co zrobić, tak licea trwały
dumnie zamknięte do dnia dzisiejszego. Przez cztery lata. Wszystko
dopiero po takim czasie zaczynało stawać na nogi, lecz z każdym
dniem robiło to coraz intensywniej. Już było prawie normalnie, o
ile można mówić o jakiejkolwiek normalności w obliczu czegoś
takiego – gdy Kordon uprzejmie puka ci do drzwi i uprzedza, że w
każdej chwili może wejść ubłoconymi buciorami w życie, które z
takim trudem udało ci się reanimować...
A wiecie, co ja wam powiem? Ja
cieszyłam się z tego jak głupia. Bo szkoła była dla mnie
najgorszym koszmarem – czymś, do czego nie wróciłabym za żadne
skarby. Do pracy udało mi się dostać bez matury – jeszcze
niedawno było to niemożliwe, lecz w takiej sytuacji musieli pójść
dla niektórych na ugodę, skoro ludzi potrzebowali od zaraz, a
zdecydowana ich większość wzięła nogi za pas, gdy tylko mogła.
Szkoła nadal mi się śniła. Nadal
śniło mi się to poczucie beznadziei, marnowania czasu... to, jak
wszyscy traktowali mnie jak zawadzający śmieć. To, jak patrzyli na
mnie rówieśnicy...
Wiem, dla was to pewnie nic
strasznego. Mi samej ciężko było powiedzieć, czego konkretnie się
boję. Po prostu wiedziałam, że gdybym musiała wrócić do szkoły,
stałoby się coś strasznego...
Tylko co? Nie wiem. A szkoły
uruchomić mogą lada dzień...
Niby już pracuję. Ale jeśli nagle
uznają, że jednak mam tą maturę zrobić? Nie dam rady. Ja po
prostu...
Zadrżałam, oderwałam wzrok od
posępnego budynku, który przysłaniał mi widok na Kordon. Jeszcze
raz odetchnęłam. Policzyłam do dziesięciu, by się uspokoić,
odwróciłam się zdecydowanie i ruszyłam w stronę przystanku.
– Co niby takiego może się
wydarzyć? – mruknęłam pod nosem. – Świecie, do czego ja ci
jestem potrzebna? Powiedziałbyś dla odmiany coś konkretnego. Widzę
te znaki, ale... nie wiem, jak mam je odczytać. A czasem nie jestem
pewna, czy po prostu ich sobie nie uroiłam...
Świat jak zwykle milczał.
Zresztą czym się przejmować? Może
to ja będę następną, którą dosięgnie demoniczna gorączka?
Tak, to w ten sposób tłumaczyli poszerzanie „strefy wyłączenia”
– że czasem zdarza się przemienić w demona osobom mieszkającym
zbyt blisko Kordonu, co zmusza do objęcia kwarantanną miejsc, w
których mieszkali... Szczerze? Średnio chciało mi się w to
wierzyć. Brzmiało groźnie, ale coś tak czułam, że za tą bajką
mogło kryć się coś o wiele gorszego. Coś, co gdyby wyciekło,
panikę wywołałoby definitywnie. Ale starałam się o tym nie
myśleć.
Mniej wiesz – mniej robisz, jak to
kiedyś powiedział mój instruktor...
Do przystanku miałam całkiem
blisko – dało się tą drogę przejść w trzy minuty, jeśli
bardzo się chciało. Pod niewielki daszek stojący w cieniu
opuszczonej szkoły dotarłam sporo przed czasem. Skrzywiłam się,
gdy po spojrzeniu odruchowo w zwykle ciemne okna budynku zauważyłam,
że ktoś kręcił się w środku i być może sprzątał. Potwornie
się bałam. I naprawdę wolałam unikać sytuacji, w których coś
mogłoby mi o tym moim strachu przypomnieć...
Poważnie, ja już chyba wolałabym
demoniczną gorączkę.
Rozklekotany autobus zechciał
pojawić się z pięciominutowym opóźnieniem, choć nie miałam
bladego pojęcia, co go mogło po drodze zatrzymać, skoro to był
właśnie pierwszy przystanek, a samochody tędy po prostu nie
jeździły, skoro prawie nikt tu nie mieszkał. Nie wnikałam.
Wsiadłam do środka, przejechałam całe trzy przystanki i musiałam
przesiąść się w tramwaj. Przebiegłam przez środek ulicy, mając
nadzieję, że zdążę dobiec do już czekającej maszyny, niemal
zostałam rozjechana przez jej podobną i wreszcie zadekowałam się
w środku. Oczywiście tak zatłoczonym, że kolejnych sześć
przystanków przebyłam niemal przyklejona do szyby. No i kolejna
przesiadka – tym razem do tworu tak eleganckiego, że sama nie
wiedziałam, czy bardziej opłaca mi się w nim modlić, czy jednak
skupić na napisaniu szybkiego testamentu. Wagonik był ciemny,
wyłożony eleganckimi błyszczącymi płytami, które ludziom z
poważną wadą wzroku mogły z daleka wydawać się drewnem,
popisany mniej eleganckimi autografami, gdzie tylko się dało, i tak
stary i trzęsący, że rzygać mi się zachciało na sam widok.
Jedyna jego zaleta była taka, że udało mi się dorwać miejsce
siedzące. Usiadłam na plastikowym krześle, spróbowałam ułożyć
się na nim w miarę wygodnie, by wytrzymać ten ostatni etap z
godnością (tym razem przystanków było, cholera, dwanaście) i
zabrałam się za popijanie kawki, by odzyskać nieco chęci do
życia. Włączyłam sobie na telefonie jakiegoś wyjątkowo
nieudanego bloga do czytania i postanowiłam udawać, że mnie nie
ma...
Dopóki nie usłyszałam nad sobą:
– Lea? O rany, Lea, to naprawdę
ty?
Zgrzytnęłam zębami tak mocno, że
mało brakło, a odprysnęłoby mi szkliwo, i niechętnie podniosłam
wzrok.
Laura. No tak. Ze wszystkich
niechcianych wspomnień z czasów liceum musiałam trafić akurat na
to...
Laura właściwie nie była taka
straszna, tylko nieco zbyt... rozmowna. I zbyt radosna. Uśmiechała
się, nie była dla mnie jakoś szczególnie niemiła, ale rozmowy z
nią kompletnie nigdy mi się nie kleiły. Zbyt często potrafiła w
nich udowodnić, że iloraz inteligencji ma cokolwiek nikczemny. A
poczucie humoru chyba ujemne. No ale na buca nie mogłam wyjść...
– O, cześć! – wykrzyknęłam,
udając wielce uradowaną spotkaniem.
Świecie, jak ja ich wszystkich
nienawidzę...
– Dawno się nie widziałyśmy, co
nie? – Dziewczyna szybko przepchnęła się przez niewielki tłumek
w moją stronę i stanęła obok, złapawszy za uchwyt przy
plastikowym siedzeniu. Dziwnie się poczułam, gdy tak się nade mną
zwiesiła. Zacisnęłam mocno palce na kubku termicznym, próbując
przegnać irytujące uczucie zagrożenia, które nagle niemal ucięło
mi oddech. To nie była najlepsza pora na kolejną Nieoswojoną
myśl...
– Co tam u ciebie? – spytałam
szybko, mając nadzieję, że nie było po mnie widać niczego
dziwnego.
– Od jutra idę do szkoły –
oznajmiła z dumą, uśmiechając się absurdalnie szeroko. – Rany,
myślałam, że już się nie doczekam. Chcę wreszcie iść na te
studia, ale przy tym, co się działo... Niezły szok, co nie?
Kiwnęłam głową bez przekonania.
Miałam coraz mocniejsze wrażenie, że ten głupi tramwaj zaraz się
wykolei. Wrażenie, które właściwie powoli przemieniało się w
coś na kształt nadziei...
– Ja to normalnie nie wierzę –
trajkotała dalej. – Rodzice chcieli się już do innego miasta
wyprowadzać.... No ale ty mów lepiej, co u ciebie słychać. Co
robiłaś przez ten czas? Cieszysz się na szkołę?
Dobra. Raz, dwa, trzy...
– Raczej nie będę wracać. Mam
dobrą pracę, w której chcę zostać na stałe, więc jeśli nikt
nie będzie mnie zmuszał... – Wzruszyłam ramionami, postanawiając
zostawić kwestię w formie niedopowiedzenia.
A więc teraz trzy, dwa, jeden...
– Ojej, a dlaczego? – zmartwiła
się podejrzanie, wydepilowane ewidentnie od szklanki brwi złączyły
się na idealnie gładkim czole. – Boisz się, że nie zdasz
matury? Nie martw się, wszyscy mają teraz zaległości...
– Nie, po prostu nie chcę. Nie
potrzebuję tego do szczęścia, więc jeśli nie będę musiała, to
nie wrócę. Jest ryzyko, że po takiej przerwie już by mnie w
robocie nie chcieli – wyjaśniłam w miarę uprzejmie. Miałam
jakąś cichą nadzieję, że może uzna, że dowiedziała się przez
to wszystkiego, ale lasce chyba coś za bardzo chciało się
rozmawiać.
– To gdzie ty pracujesz, że aż
taką fuchę masz? Gdzieś w centrum?
– Tak, na bocznicy. – No tyle to
już naprawdę mogłoby jej wystarczyć...
– Na bocznicy? A co ty tam niby
robisz? – Aż na chwilę oderwała się od pisania smsa. Trochę
szkoda mi się zrobiło, bo naprawdę byłam ciekawa, co jej z tego
wyjdzie – z tak długimi tipsami miała problemy, by dotknąć
ekranu bez wyginania stawów w kciukach pod odrobinę
nieanatomicznymi kątami. – Tam jest jakaś sensowna praca dla
dziewczyn?
Okej. Skoro nie da się inaczej...
no to jak przy skoku do głębokiej wody. Na główkę, naraz, bez
przeciągania...
Ja pierdzielę, mam hydrofobię.
– Praktycznie od razu, gdy
zamknęli szkołę, zrobiłam uprawienia do kierowania pojazdami
kolejowymi. Normalnie bym musiała mieć do tego maturę, ale mieli
takie braki w ludziach, że zaczęli robić wyjątki i przyjmowali
wszystkich chętnych. Okres nauki też skrócili. Bardzo jestem
zadowolona i...
– I że kim ty niby jesteś? –
przerwała mój słowotok. Telefon prawie wypadł jej z ręki, wzrok
wreszcie skupiła całkowicie na mnie.
– No... maszynistą –
przyznałam.
I po bólu. Prawie.
– E? – wypowiedziała się. –
Że co? Maszynistą...? Boże, nie wierzę. I ty taką dużą
lokomotywą będziesz jeździć?
– Zasadniczo innych nie ma.
Lokomotywa z definicji jest dość duża. Jeżdżę od dwóch lat z
kawałkiem. Za jakieś dwa miesiące będą trzy lata.
– Jezu, ja wiedziałam, że ty...
– Urwała nagle, pokryła się purpurą. – Zawsze miałaś
oryginalne zainteresowania, ale tego się nie spodziewałam...
– Ano. Od zawsze było wiadomo, że
coś odwalę. – Skupiłam się na kawie, by ukryć irytację. –
Wiesz, od pierwszej klasy mówiłam, że chcę zrobić licencję
maszynisty.
– Tak, ale kto by tam wierzył.
Wszyscy myśleli, że tylko tak gadasz – wyznała.
– Aha. Czyli myśleli, że
kłamałam. – Łypnęłam na nią gniewnie. Tym razem złości nie
zdołałam ukryć. Kostki palców zaciśniętych na kubku mi
pobielały, w piersi pojawiła się dławiąca kula wściekłości. –
Nie no, super z was ludzie, nie powiem.
– Nie to miałam... – zaczęła
szybko, ale uniosłam dłoń na znak, że nie chcę tego słuchać.
Być może zrobiłam to nieco zbyt gwałtownie, bo aż się odsunęła
z lekkim strachem w oczach.
– Daj już spokój. Przecież dla
was zawsze każdy, kto miał zainteresowania inne niż reszta, był
nienormalny – warknęłam. – Od początku mnie jak trędowatą
traktowaliście.
– Lea... – Spróbowała mnie
powstrzymać, gdy wstałam i ruszyłam w stronę drzwi.
– Co ja mam niby ci teraz
powiedzieć? – Odwróciłam się jeszcze na krótką chwilę. –
Przepraszam was uniżenie za to, że nie okazałam się tak
zajebiście ambitna, jak wy. Ale naprawdę nie musieliście mi na
każdym kroku udowadniać, co o tym sądzicie. To jest właśnie
przyszłość, jaką sobie wymarzyłam. Nie każda przyszłość
obejmuje studia na najlepszej uczelni w kraju, ale dla was to
przecież kompletna abstrakcja. Dziękuję, odezwę się. –
Wcisnęłam zaskakująco nowoczesny przycisk przy drzwiach.
– Lea, zaczekaj...
– Naprawdę tutaj wysiadam –
powiedziałam jeszcze na do widzenia, wyskoczyłam z pojazdu i
spróbowałam wyminąć największy tłum. I tak byłam już
spóźniona.
Jak ja ich wszystkich nienawidzę.
Jednocześnie tak bardzo pragnę, by wszyscy byli szczęśliwi, i tak
cholernie ich nienawidzę...
Głupcy będą sprawiać innym
cierpienie i śmiać się z tego. Bo są głupcami.
Głupcy będą śmiać się nawet
wtedy, gdy doprowadzą do własnej zagłady...
Głowa mnie bolała. Ludzie,
dlaczego wy jesteście tak obezwładniająco głupi?
Odkąd wszyscy zaczęli się zbierać
po stanie wojennym, ruszyło pełną parą typowe nikomu niepotrzebne
upiększanie miasta. Niemal całą okolicę rozkopano, a żeby dostać
się do swojego miejsca pracy, musiałam przejść wypełnionym
ludźmi chodnikiem, na którego całej powierzchni walały się
sterty rozjeżdżonej kołami potężnych maszyn gliny. Podczas nawet
najlżejszego deszczu zamieniało się to w typową kupę, jakiej nie
szło odkleić od butów nawet siłą. Ząbki też można sobie było
ślicznie wychlastać, bo cholera stawała się okropnie śliska, gdy
nabrała wilgoci. Nade mną zwieszało się kilka nowoczesnych
wieżowców z niebieskawego szkła, odbijającego promienie porannego
słońca. Moje miasto ma w sobie to specyficzne coś, co sprawia, że
w każdym kilometrze wydaje się zupełnie inne i nieraz po prostu...
zaskakujące. Bo choć okolica jest, jaka jest – taka, jak
przystało na nowoczesny środek sporej metropolii – moja bocznica
znajduje się właśnie tutaj. Pojawia się w miejskim krajobrazie
nagle i zaskakująco, jak niepasujący do niczego konkretnego kawałek
wycinanki, który ktoś omylnie rzucił na większą całość.
Przed wprowadzeniem stanu wojennego
mieliśmy na kolei kompletny bałagan. Właściwie każdym bzdetem
zajmowała się inna spółka, a w większość spraw wkraczało to,
co mnie najmocniej odpychało: nowoczesność. Strasznie chciałam
pracować na tym stanowisku, ale wiedziałam, że to i tak nie do
końca będzie to, co sobie wymarzyłam. Bo mi podobała się kolej
stara. Taka – można powiedzieć – dzika, na której można było
się ubrudzić, zmęczyć i kompletnie zniknąć, bo gdy dyżurny
ruchu stracił cię z oczu, nikt już nie wiedział, co się z tobą
dzieje. Nie podobały mi się komputerowe systemy, nowe elektryczne
zespoły trakcyjne, które bardziej niż pociągi przypominały
samoloty, i cały ten chłam, który na pierwszy rzut oka wydawał
się jednorazowy. Ale byłam za bardzo zawzięta, by mimo wszystko
rezygnować, bo chciałam być tą maszynistką, i koniec.
A co się okazało? Stan wojenny i
chaos sprowadziły wszystko do takiego poziomu, jaki istniał przed
kilkudziesięcioma latami.
Ponownie wszystko, co kolejowe,
stało się jednością. Nie trzeba było wybierać, czy woli się
wozić ludzi, czy przedmioty – teraz brało się po prostu to, co
było do wzięcia. A najlepiej sprawdzały się stare lokomotywy
spalinowe, bo tylko one przetrwały próbę czasu i chaos, gdy to
przez krótką chwilę nikt niczego nie pilnował. I na takiej kolei
właśnie chciałam pracować.
I było pięknie. Tak cholernie
pięknie...
I wszystko to mogła zburzyć jedna,
jedyna wiadomość.
Szłam jakieś dziesięć minut,
dopóki nie znalazłam się w miejscu, które wyglądało na o wiele
bardziej dzikie. Miasto zmieniało się na każdym kroku – choć za
plecami miałam biurowce o niemożliwej do zliczenia ilości pięter,
tutaj zaczynały się starsze drzewa, pustka... i nieco rozwalone
tory kolejowe.
Skręciłam w wąską betonową
ulicę, szłam dłuższy czas do widocznego w oddali niewielkiego
budynku. Po swojej lewej stronie miałam tory odstawcze, na których
czekało na zatrudnienie eleganckie stadko lokomotyw – jedne w
lepszym, inne w gorszym stanie. Ciekawa byłam, co przyszykowali dla
mnie tym razem. Pociągi pasażerskie wciąż nie kursowały tak
dobrze, jak wszyscy by sobie tego życzyli, a wszechobecny bałagan
czynił tę pracę całkowicie nieprzewidywalną – nie miałam
przypisanych konkretnych służb, tylko dyżury, i brałam po prostu
wszystko to, co tego dnia było do wzięcia. Zdarzały się dni, że
cała moja praca ograniczała się do wprowadzeniu trzech lokomotyw
do szopy warsztatowej, i takie, gdy zapierniczało się i po
szesnaście godzin, bo nie było nikogo innego, kto by to zrobił. I
wiecie co? Podoba mi się to. Nienawidzę rutyny.
Piętrowy budynek – typowy dość
długi postsocjalistyczny klocek pomalowany poszarzałą przez lata
żółtawą farbą – stał po mojej prawej stronie, chroniąc się
w cieniu drzew. Przy takiej pogodzie każdy skrawek cienia staje się
na wagę złota. Pchnęłam nieco zdezelowane drzwi, weszłam do
środka, niemal wlazłam w innego maszynistę, wymieniłam z nim
kilka uprzejmości. Wśród współpracowników budziłam niemałą
sensację, ale chyba nie ma w tym niczego niezrozumiałego. Jestem
mała, chuda i jestem dziewczyną. Kiedyś podobno zdarzyło się
kilka kobiet na takim stanowisku, ale w obecnych warunkach żadna się
nie utrzymała. Teraz mają z tych ładniejszych pracowników tylko
mnie. I wszyscy się mną na swój sposób opiekują.
– Ależ dzień dobry! –
wykrzyknęłam jak zwykle, gdy skręciwszy w wąski korytarz po
prawej stronie nachyliłam się nad okienkiem dyspozytora. – Coście
tam dla mnie dzisiaj przygotowali? – Wyszczerzyłam się słodko.
Dyspozytorzy mnie nie cierpią. To
znaczy... oni mnie uwielbiają, ale dość dziwnie to okazują.
– Jezu, a ty tu znowu? Ty już nie
masz czego w domu robić? – jęknął mój ulubiony pan Tomek.
– Uprzejmie przypomnę, że to wy
mi grafik układacie – zaznaczyłam. – Ogólnie jest bardzo
śliczny, ale nie obraziłabym się, gdybyście tak zechcieli
wstawiać mi w niego przerwy na obiad.
– Przecież jest przerwa na obiad?
– Mężczyzna na chwilę oderwał się od szukania kartki z
dzisiejszymi służbami, by posłać mi nieco zagubione spojrzenie.
– Jest, ale tylko jedna. Wy chyba
chcecie, żebym wam całkiem zniknęła. – Znacząco wskazałam na
siebie całą. Na całe to swoje metr pięćdziesiąt dziewięć i
czterdzieści trzy kilogramy żywej wagi.
Panu Tomkowi chyba już zaczynało
robić się mnie szkoda, ale pech chciał, że akurat w tym momencie
za moimi plecami pokazał się pan Grzesiek – instruktor, z którym
najwięcej swego czasu jeździłam.
– Nie słuchaj jej, Tomuś –
zawołał ponad moim ramieniem. – Przecież ona i tak cały czas
żre.
– Nie tak znowu cały czas –
zaprotestowałam.
– Nie, wcale. Tylko potem trzeba
nastawnik z masła czyścić. – Wywrócił oczami, potargał mnie
żartobliwie po włosach i zniknął w jednym z pokoi biurowych.
Wnerwiał mnie koleś strasznie, ale od samego początku rozumieliśmy
się na tyle dobrze, że zaczęłam traktować go jak drugiego ojca.
Nawet mówiłam czasem na niego „tatuś”, gdy chciałam go
wkurzyć.
– Dobra, mała, mam dla ciebie
dzisiaj aż jedną propozycję – odezwał się pan Tomek, gdy
dogrzebał się do odpowiedniej kartki.
– Jak to jedną? Niemożliwe! –
jęknęłam z udawanym przerażeniem.
– To znaczy są dwie, ale
podejrzewam, że jedna nie przypadnie ci do gustu. – Postukał w
kartkę długopisem w miejscu, gdzie nie było jeszcze żadnego
podpisu. Jakby miał nadzieję, że z tej odległości zobaczę, co
tam nabazgrano. – Jedna to twoje ulubione przestawianie trupów w
warsztacie.
– Sama przyjemność. – Udałam,
że ziewam. – To była ta gorsza opcja?
– To była lepsza opcja.
Teraz już zdwoiłam czujność.
– To co to, to drugie? – Napiłam
się jeszcze kawy, zaczęłam szukać po plecaku długopisu.
– To drugie to pilny konwój za
Kordon. Wojtek Kowalczyk miał dzisiaj to robić, ale mu się
zachorowało z rana i nie mamy nikogo na zastępstwo. Jesteś tylko
ty, no ale wiesz – ciebie akurat do takiej zabawy nikt nie będzie
zmuszać. – Skrzywił się.
Ja też się skrzywiłam. Bo konwoje
za Kordon wbrew pozorom nigdy nie były niczym przyjemnym. To była
taka cudowna służba, której unikał dosłownie każdy. „Karny
Kordon” – tak na nią mówili, choć i drobne literówki się tu
zdarzały.
Nikt nie chciał jeździć za
Kordon. Bo za Kordonem można było zdechnąć w męczarniach, zanim
się obejrzało. Bo jechało się zupełnie samemu i trzeba było
lokomotywę samodzielnie odpinać od wagonów – czyli wyjść
prosto w odstraszającą atmosferę zagrożenia, odsłonić się, nie
mając kompletnie żadnej broni.
Tak, zdarzało się, że z „Karnego
Kordonu” ktoś nie wrócił. Może nie jakoś nagminnie, ale były
takie przypadki. Starano się nie mówić o nich głośno, ale
wiadomo, jak to jest – maszyniści to straszne plotkary. Zwłaszcza
ci starsi, a głównie tacy zostali.
Nie, za Kordon nie chciałam
jeździć.
– Biorę trupy – westchnęłam
boleśnie. – Co poradzić, jak mi wszystko inne pozabierali. A do
wąchania kwiatków od drugiej strony jeszcze aż tak mi się nie
spieszy. Gdzie mam wstawić autograf?
– A, zaraz! – Zabrał mi kartkę
z podpisami dosłownie sprzed nosa. – Bogusia coś od ciebie
chciała, skocz do piątki na chwilę.
No teraz to mi się zimno zrobiło.
Bo pani Ważna Naczelnik Sekcji nigdy nie chciała od swoich
podwładnych niczego dobrego...
– Kurde, co się stało?
Dowiedziała się o...? – Zamilkłam znacząco.
– Raczej nie. – Dyspozytor
wzruszył ramionami. – Leć do niej, bo za dziesięć minut
warsztat otwierają.
No więc co miałam zrobić?
Odłożyłam plecak na stojącą pod ścianą ławkę i ruszyłam w
miarę raźnym krokiem do pokoju numer pięć.
Dopiero pod jego drzwiami olśniło
mnie, czego może chcieć ode mnie pani Bogusia.
Autentycznie zakręciło mi się w
głowie. Musiałam podeprzeć się dłonią o ścianę, gdy nogi
odmówiły mi posłuszeństwa. Prawie upadłam, jęknęłam chyba –
mało brakowało, a bym tam zemdlała.
– Lea? Ojej, co się stało?! –
Pani Bogusia, jak się okazało, szła właśnie korytarzem z
przeciwnej strony. W ostatniej chwili złapała mnie za ramię i
posadziła na pobliskim krześle. Wszyscy tutaj traktowali mnie jak
swoją córeczkę. – Dobrze się czujesz? Strasznie zbladłaś...
Chciałam się roześmiać i
rozpłakać jednocześnie. Obleciał mnie jakiś zimny pot, chyba
zaczynałam wpadać w histerię.
Proszę, błagam...
– Miałam się do pani zgłosić –
wydukałam po chwili, gdy przypomniałam sobie, jak się oddychało.
– Ale na pewno dobrze się
czujesz? Może poprosić, żeby ktoś odwiózł cię do domu? Nie
możesz w takim stanie...
– Nie, nic mi nie jest, to tak
jakoś... – zaplątałam się.
Chwilę przyglądała mi się z
nieodgadnionym wyrazem twarzy.
– Wczoraj przysłano to z twojej
szkoły. – Wcisnęła mi w ręce białą kopertę. – Wiesz, to
zaproszenie, żebyś wraz z całą swoją klasą ruszyła z nauką od
jutra.
– Mogę go nie przyjąć, prawda?
– spytałam z jakąś idiotyczną nadzieją. Musiałam wyglądać
jak mała dziewczynka, i to taka na krawędzi płaczu. – Bo po co
mi teraz szkoła, skoro tu pracuję i...
– Lea, wiesz, że maszyniście też
potrzebna jest matura.
– Ale przecież...
– Wyjątek zrobiliśmy tylko
dlatego, że musieliśmy. To naprawdę jest ważne. Nie jesteś
jedyną w tej sytuacji. Musisz mieć maturę, żeby pracować na tym
stanowisku.
Boże, czułam się tak, jakbym
miała znowu osiem lat i mama musiała mi tłumaczyć, dlaczego muszę
iść do szkoły.
– Ja nie chcę tracić tej pracy –
wydukałam.
– Nie stracisz. Podpiszesz umowę,
że zaraz po szkole...
– Nie, ja nie mogę tak! –
Zgniotłam kopertę w dłoni, popatrzyłam na nieco przestraszoną
dyrektorkę jak wariatka. Sama się siebie wtedy bałam. – Proszę,
przepiszcie mnie chociaż na pół etatu. Ja jakoś to pogodzę,
jakoś dam radę, tylko proszę... Ja nie mogę inaczej, nie rozumie
pani?
Milczała dłuższą chwilę,
przyglądając mi się z dziwnym błyskiem w oczach. Nie wyglądałam
wtedy na kogoś, kto umiał radzić sobie ze stresem. A tym bardziej
na kogoś zdrowego na umyśle. Nie wyglądałam na tego kogoś, kogo
musiałam udawać, żeby mnie tu w ogóle przyjęli... Maska niemal
całkowicie opadła. Jeszcze długo nie mogłam uwierzyć w to, że
tak łatwo jej na to pozwoliłam. Przecież to nie powinno być
możliwe.
– Dobrze, możemy tak zrobić,
jeśli szkoła się zgodzi – powiedziała wreszcie nieznośnie
powoli. – Ale jesteś pewna, że dobrze się czujesz?
– Tak, ja... Po prostu potrzebuję
chwili. – Pomasowałam pulsujące bólem skronie, zaczęłam
głębiej oddychać, by pozbyć się ciężkiej guli w przełyku.
– Przyjdź do mnie dzisiaj na
koniec zmiany, przygotuję dla ciebie umowę.
Pokiwałam głową, podniosłam się
ostrożnie z krzesła, sztywno ruszyłam znowu pod okienko
dyspozytora.
Nie, nogi miałam jak z waty.
Usiadłam znowu – tym razem tam, gdzie zostawiłam plecak. Dłuższą
chwilę wpatrywałam się w bliżej nieokreślony punkt w
przestrzeni, obracając w palcach pogniecioną kopertę.
Chciałam ją podpalić. Chciałam
obserwować, jak pożera ją ogień, a następnie rozgnieść obcasem
buta to, co z niej pozostanie... Jakby to mogło w czymkolwiek pomóc.
Otworzyłam ją po kilku minutach.
Kilkakrotnie przeczytałam tekst krótkiego listu, nie rozumiejąc
ani słowa, zerknęłam na elegancko wydrukowany plan lekcji.
Oj, biedna, mała Lea. Myślałaś,
złociutka, że koszmar masz już za sobą?
Zgniotłam list, ze złością
wepchnęłam go do plecaka. Zerwałam się z miejsca, podeszłam do
okienka; zdecydowanie energiczniej, niż wypadało, postawiłam swoje
rzeczy na blacie obok niego.
– Coś się...? – zaczął pan
Tomek, ale przerwałam mu wpół słowa:
– Daj mi ten pieprzony Kordon.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz