Kordon. Czujecie to? Wzięłam
pieprzony Karny Kordon z własnej nieprzymuszonej woli.
Może i jestem obłąkana, ale tego
to się po sobie nie spodziewałam. Bo może było, jak było. Bo
może i byłam już od dawna martwa. Ale wbrew pozorom na tych
marnych okruchach życia, jakie jeszcze się we mnie tliły, zależało
mi całkiem mocno...
Nie dostrzegałam logiki we własnych
działaniach. Nie miałam bladego pojęcia, o co mnie samej chodziło.
Bałam się... Najbardziej chyba tego, że wystarczyło coś tak
pozornie głupiego, by całkiem mnie rozsypać.
Bałam się, bo dziwnie
obezwładniające przeczucie, że to przemeblowanie w moim życiu
może mieć tragiczne w skutkach konsekwencje, zagnieździło się
swędzącą, urywającą oddech gulą gdzieś w mojej piersi i nie
chciało za nic odpuścić, obojętnie jak bym sobie tłumaczyła, że
jest kompletnym absurdem.
To był absurd. To musiał być
absurd... No bo niby co innego? Lea wybierze się ponownie do szkoły,
a świat się przez to skończy?
Absurd...
Ale co, jeśli w tym absurdzie było
coś jeszcze, tak samo jak w moich paranojach, które niekoniecznie
musiały okazać się jedynie majakami szalonego umysłu?
Oj, Lea. Przejmujesz się, a równie
dobrze zza Kordonu możesz nie wrócić... Byłaś tam kiedyś? Byłaś
choćby na szkoleniu dla tych, którzy tam jeżdżą? No oczywiście,
że nie. Bo nigdy nie wzięłaś pod uwagę, że możesz się tam
pchać. I to na własne życzenie.
– Ale jesteś pewna? –
Dyspozytor patrzył na mnie niemalże ze strachem w oczach. Międlił
w dłoniach listę, na której powinnam się podpisać, zwlekając z
przesunięciem jej po blacie w moją stronę. – Wyglądasz, jakbyś
zaraz miała...
– Uważam, że wyglądam
zjawiskowo, jak zawsze – ucięłam szybko. Szkoda, że nie udało
mi się zmienić wyrazu twarzy na przystępniejszy, więc wyszło to
z pewnością marnie. – Wezmę Kordon. Podobno to pilne, a godzina
już późna... – Znacząco wskazałam na zegarek.
– Wyglądasz, jakbyś miała zaraz
zemdleć. Co ci Bogusia powiedziała? – Odchylił się na krześle,
gdy bezczelnie spróbowałam mu tą listę odebrać.
– Nic takiego. – Wzruszyłam
ramionami i skrzywiłam się jeszcze bardziej po nieudanej próbie
zmuszenia mięśni twarzy do uśmiechu. Zaczynało robić mi się
trochę niedobrze. – Konwój ma chyba ruszać za dziesięć minut,
już i tak go opóźnię, panie Tomku.
– No niech ci będzie... –
Ostatni raz podejrzliwie na mnie łypnął i w końcu pozwolił, bym
złożyła autograf w odpowiedniej rubryce. Za chwilę dał mi też
zaklejoną kopertę, której szukał nadspodziewanie długo. –
Tutaj masz rozkład jazdy. Znajomości szlaku tam nie masz, prawda?
– Nie mam. Ale chyba i tak mało
kto ma. Mieszkam tuż obok, codziennie tam spaceruję. – Wzruszyłam
ramionami. – Szczególnej filozofii raczej tam nie trzeba.
– Może i nie trzeba, ale
dokumentu nie masz – przypomniał zaskakująco grzecznie jak na
kogoś, kto spotkał się z taką ignorancją ze strony pracownika.
Powinien mnie raczej ochrzanić z góry na dół. – Jedź
maksymalnie dwadzieścia kilometrów na godzinę. Wiesz, jakie są
przepisy.
– Pięćdziesiąt wagonów? –
wykrztusiłam, gdy uporałam się wreszcie z kopertą. – I tak
więcej chyba nie rozwinę. O ile ruszę z miejsca...
– No widzisz? Możesz lecieć.
Gołym okiem można było zauważyć,
jak wiele wysiłku sprawiło mu wypowiedzenie tych kilku słów.
Cholera, wszyscy tam traktowali mnie jak swoją uroczą córeczkę, a
uroczej córeczki w końcu nie posyła się na śmierć ot tak.
Powinni się teraz raczej ze mną żegnać...
Oj, Lea, co się z tobą dzieje?
Bałam się. Tak potwornie się
bałam...
Zebrałam swoje rzeczy, narzuciłam
kamizelkę odblaskową, żeby nie było, i wyszłam na zewnątrz,
udając o wiele pewniejszą siebie, niż się w rzeczywistości
czułam. Nogi miałam jak z waty, sporą trudność sprawiało mi
trzymanie się prosto, gdy przed oczami ciemniało podczas każdego
gwałtowniejszego ruchu, ale przecież nie mogłabym tego po sobie
pokazać. Nie, bo byłabym skończona. Nie, bo to... głupie. Bałam
się tego, ale też tak bardzo wstydziłam...
Kilkukrotnie odetchnęłam świeżym,
pachnącym nagrzaną słońcem zielenią powietrzem, zanim zdobyłam
się na odwagę, by z takimi zawrotami głowy zejść po kilku
pozbawionych poręczy betonowych schodkach.
Bałam się. Wręcz drżałam ze
strachu... I to pierwszy raz od bardzo dawna był strach przed
przeszłością, od której myślałam, że zdołałam się uwolnić.
W szkole nie działo się nic
strasznego. Poważnie. Owszem, nikt mnie nie lubił, nie miałam do
kogo się zwrócić, ale nikt nie robił mi przecież krzywdy. Tylko
że... wiecie, jaka była Lea za czasów szkolnych? Nie? To wam
powiem.
Tamta Lea była kimś o tak
dramatycznie niskim poczuciu własnej wartości, że bała się
choćby uśmiechnąć czy odezwać w towarzystwie, bo martwiło ją
to, że wyjdzie na głupią i wszyscy będą się z niej śmiać.
Tamta Lea była chuda jak patyk, niemal zabiedzona, choć jadła
naprawdę dużo. Wstydziła się swojej niedowagi. Wstydziła się
swoich krzywych zębów, ale bała się reakcji ludzi na to, jakby
pewnego dnia przyszła z założonym aparatem ortodontycznym. Nie
malowała się i wstydziła swojej brzydoty. Wstydziła się
dosłownie wszystkiego – wzrostu, cery, głosu... wstydziła się
całej siebie. I bała własnego cienia. Tamta Lea nieraz płakała
całymi nocami, tak bardzo nie chciała musieć następnego dnia
wstawać z łóżka i wychodzić do tego radosnego tłumu, który to
pewnie ją obgadywał i miał gdzieś to, że cierpiała. Tamta Lea
chodziła przygarbiona i bała się wyrażać swoje zdanie. Bała się
tego, że w głębi ducha jest inna, i coraz mocniej przekonywała
się do tego, że ta inność tak naprawdę jest przekleństwem.
Tamta Lea bała się szkoły i poczucia całkowitego bezsensu, jakie
niosło ze sobą uczenie się większości przedmiotów, ale nie
miała wystarczająco wiele odwagi, by przeciwko temu
zaprotestować...
Tamta Lea była kimś, kogo nie
chciałam znać, a na samą myśl, że może powrócić – że
znajome mury, ludzie i wydarzenia zdołają przywołać ją z tego
najdalszego kąta samoświadomości, w którym ją pogrzebałam tych
kilka lat temu – zaczynałam drżeć ze strachu. I to był właśnie
ten racjonalny powód, dla którego... No, dla którego zachowałam
się tak, jak się zachowałam.
Tamtej Lei już nie ma. I nie chcę,
żeby ktokolwiek o niej pamiętał, nawet ja sama. A w ten sposób
nie zdołam się jej pozbyć...
Zacisnęłam pięści, wbiłam
paznokcie we wnętrze dłoni. Opamiętaj się. Opamiętaj...
Jesteś Lea. Jesteś maszynistką.
Zagrałaś życiu na nosie i pokazałaś wszystkim wokół, gdzie
masz ich wydumane opinie. Pokazałaś, czego jesteś warta. I masz
gdzieś to, co inni o tobie sądzą. Musisz to jakoś przeżyć.
Skoro przeżyłaś szkolenie na maszynistę w takich czasach, to i
pieprzoną szkołę jakoś dźwigniesz. Bo tamtej ciebie już, do
cholery, nie ma.
Tak jest, teraz jesteś twardą, aż
przesadnie zadbaną laską, która idzie przez życie taranem. Przy
tym, co dzieje się w twojej głowie, nie możesz bać się takiej
głupoty, jak jakaś tam szkoła. A przyszłość jest zbyt
przerażająca na to, by marnować czas na budowanie lęku przed
przeszłością.
– Pokażesz im środkowy palec i
pójdziesz taranem. Przecież to twoja specjalność, kobieto –
mruknęłam pod nosem, zanim zdążyłam się powstrzymać.
Rozejrzałam się szybko, ale na szczęście nikogo w pobliżu nie
dostrzegłam. Mimo wszystko wolałam powstrzymać się od dialogów z
sobą samą w miejscach publicznych. Niech jak najdłużej wierzą w
moją maskę.
– A jak się ktoś będzie
czepiał... Bagnet pod żebro i do piachu, przynajmniej świat
odetchnie od idiotów. – Zaśmiałam się bez cienia wesołości,
poprawiłam elegancko wycieniowane włosy, poprawiłam białą
koszulę, w której nieskromnie uważam, że jest mi zajebiście, w
wyświetlaczu smartfona sprawdziłam, czy podczas ataku histerii nie
rozmazałam sobie tuszu do rzęs, i wreszcie ruszyłam w stronę
torów postojowych, dumnie wyprostowana.
Tory postojowe znajdują się tuż
naprzeciwko budynku dyspozytorów. Ciągną się wzdłuż asfaltowej
drogi, którą wchodzi się na teren bocznicy, i straszą wszystkich
przechodniów pordzewiałymi wrakami lokomotyw, których jeszcze
nikomu nie chciało się zezłomować, a które stoją idealnie tak,
by widać je było jak najmocniej i by mogły zasłonić sprzęt
nowszy i bardziej reprezentacyjny. Nie wiem, kto to wymyślił. Wiele
razy już słyszałam rozmowy o tym, by te „trupy” przepchnąć
gdzieś dalej, ale odkąd tu pracuję, nikomu jeszcze nie chciało
się za to zabrać. Czasu nie brakuje, ludzi również, ale chęci
najwyraźniej owszem. Sama się kiedyś deklarowałam, że to zrobię
– nuda tak mnie wykańcza, że kiedyś pokusiłam się nawet o
rozstawianie wagonów kolorami – ale jak na złość ustawiacze
wolą pić w swojej małej kanciapce, zamiast pracować w upale tylko
dlatego, że jakaś blondi skamle im pod drzwiami, że jest
nieestetycznie. Ten, z którym segregowałam wagony, niestety od pół
roku świetnie bawi się na emeryturze.
Tak więc tory postojowe znajdują
się idealnie na widoku, nieco straszą i od przeciwnej strony kończą
się gwałtownie na górce. Górka wyrasta z nizinnej ziemi nagle i
niespodziewanie, porasta ją urokliwy mieszany las i jest moim
miejscem na spanie. W tej robocie grunt, to znaleźć sobie miejsce
na spanie, gdy nie ma już co robić – żeby odpocząć, zająć
się sobą i jednocześnie nie kłuć naczelnika szczególnie mocno w
oczy swoim lenistwem. Naczelnikowi jakoś nigdy nie dało się
wytłumaczyć, że są takie dni, gdy naprawdę choćby się za
przeproszeniem zesrało, to niczego do roboty się nie znajdzie, więc
często trzeba sobie radzić i znikać mu z pola widzenia. Ja
specjalnie w tym celu trzymam u znajomych w hali warsztatowej leżak.
Między drzewami jest przyjemnie chłodno i przepięknie pachnie
naturą. Można się tam schować, oddychać światem, relaksować
się... czytać książkę lub po prostu przysypiać cały dzień.
Oczywiście tylko wtedy, gdy
dostanie się służbę z rodzaju tych, jaką miałam wziąć
dzisiaj, gdyby nie to wszystko. Mogłam się zrelaksować, przemyśleć
wszystko na spokojnie... a ja wolałam wziąć Karny Kordon.
Bo się bałam. Bo nie chciałam
zostać sam na sam z własnymi myślami. Bo nie bałam się demonów
ze strefy wykluczenia, lecz tych, które czaiły się we mnie
samej...
I tak już byłam martwa, więc co
mi zaszkodzi? I tak wątpię, by świat po mnie zapłakał.
Przeszłam na przełaj przez tory,
wyminęłam kilka nowszych lokomotyw i kilka tych, nad którymi
wieczorami zwykło się zastanawiać, jak to możliwe, że jeszcze
jeżdżą. Zatrzymałam się dopiero przy moim ukochanym rumaku –
starej spalinowej SM42 o wdzięcznej nazwie Parkinson.
Oj tak, kiedyś podobno tak było –
miało się lokomotywy niemal na wyłączność. Dla mnie to była
dobra opcja, bo z pewnością dzięki temu bardziej się o nie dbało.
Potem latami wszystkie były wspólne, aż wreszcie teraz... no cóż,
teraz jest w tym całkowity bałagan. Jedni mają swoje sprzęty,
inni korzystają z dobra wspólnego, jeszcze inni mają swoje
sprzęty, ale na nich nie jeżdżą. Różnie to bywa. Przy takim
chaosie właściwie samemu można zadecydować, jak chce się
pracować. Zwykle bywa ciężko z przywłaszczeniem sobie dobrego
sprzętu, ale Parkinson...
No cóż – mówiąc krótko:
Parkinsona jego nazwa definiuje w stu procentach. Stara konstrukcja z
lat sześćdziesiątych trzyma się właściwie całkiem nieźle i
jest niemalże nie do zajeżdżenia – trzeba by było pourywać
koła, żeby to nie chciało ruszyć z miejsca – ale jakość pracy
na tym cudzie jest dość marna. Jest mnóstwo podobnych lokomotyw o
nieco wyższych numerach – nowszych, nieco mniej zniszczonych,
cichszych, mniej trzęsących, mniej dymiących – więc Parkinsonem
nikt nie chciał jeździć. Swego czasu Parkinson miał iść na
złom, i to pomimo tego, że dobrze działa. Tylko ja jestem tak
dziwna, że wybroniłam go w ostatniej chwili...
Pamiętam tamten dzień jak dzisiaj.
Parkinsonem zawsze lubiłam jeździć – raz, że ciągnie mnie do
starego sprzętu, takiego z duszą, a dwa, że przypadek sprawił, iż
na samym początku, gdy uczyłam się pod okiem instruktora, miałam
takie szczęście, że właśnie na to cudeńko trafiałam
najczęściej. No dobra, Parkinson dymi niemal jak parowóz.
Parkinson trzęsie się tak, że jak postawi się kawę na pulpicie,
to nie trzeba jej mieszać. Parkinson jest tak głośny, że w środku
trzeba do siebie krzyczeć, jeśli chce się z kimś porozmawiać. W
Parkinsonie było brudno i brzydko, bo przez pozostałe ubytki
jakościowe nikomu nie chciało się o niego dbać. Tylko że...
Parkinson jest po prostu mój. Od zawsze jestem przesadnie
sentymentalna, więc to normalne, że dopadło mnie też w tej
kwestii. Gdy pewnego pięknego dnia przyszłam do pracy i ustawiłam
się w kolejce pod okienkiem dyspozytora, niechcący usłyszałam
rozmowę pana Tomka z maszynistą, który właśnie się do niego
zgłaszał i który otrzymał zadanie przewiezienia Parkinsona do
warsztatu, gdzie to mieliby wymontować dobre części, a resztę
pociąć i oddać już czekającym smutnym panom ze skupu złomu.
Powiedzieć, że wpadłam wtedy w histerię, to jak nic nie
powiedzieć. Wparowałam na ten początek kolejki, zaczęłam się
drzeć, że ale jak to, że tak nie można, że to przecież dobry
sprzęt, że to tragedia... Wysnułam w pewnym momencie nawet pomysł,
że ja ten bolid wykupię i postawię rodzicom w ogrodzie, byleby go
nie „zabijali”. Choć maszyniści nie mogli pozbierać szczęk z
podłogi, pan Tomek zachował zimną krew i powiedział mi wtedy tak:
„skoro taka jesteś mądra, to proszę bardzo, możesz tego złoma
zaadoptować i jeździć nim codziennie. Zobaczymy, jak długo
wytrzymasz”. Jak można łatwo się domyślić, mi w tej sytuacji
włączyło się coś w rodzaju „ja nie zrobię?! Jeszcze
zobaczycie!”. No i od tego czasu mam swoją planową lokomotywę. I
jakoś jeszcze nie spotkałam się z nikim, kto by chciał mi ją
podebrać.
Parkinson to złom, przyznaję
uczciwie. Ale za to jaki złom... To złom z duszą. I bardzo dobrze
się go prowadzi. Przynajmniej jak dla mnie.
Można powiedzieć, że sama go
wyremontowałam. Pomalowałam w środku to, co trzeba było
pomalować, wyczyściłam, co się dało, dokręciłam to, co zbyt
mocno się telepało, poobtykałam papierem to, czego się już
dokręcić nie dało. Jedynym, czego podczas porządków nie
ruszałam, był właśnie oczojebny napis „Parkinson”, wymalowany
markerem na pulpicie przez jakiegoś anonimowego artystę.
Dopieściłam wszystko... i mam tam swój drugi dom. Cholera, ta
śmierdząca spalinami kupa blachy to chyba jedyna rzecz w moim
życiu, która sprawia mi stuprocentową radość. Nawet naprawiać
ją lubię.
Tak jest, moi przyjaciele z
warsztatu, choć naprawdę żyjemy w bardzo dobrych stosunkach, już
dawno temu zadeklarowali, że tego badziewia naprawiać nie będą,
więc przeglądy robię niemal sama. Sama wjeżdżam do warsztatu na
kanał, dolewam oleju, smaruję zderzaki, wymieniam żarówki i
bezpieczniki... wszystko, co jestem w stanie zrobić bez papierów
mechanika. Bo inaczej prawdopodobnie nie miałabym czym jeździć.
No więc doczłapałam do swojego
ukochanego Parkinsona – jeszcze w granatowo-pomarańczowym
malowaniu z czasów, gdy to kolej podzielona była na miliony spółek.
Obeszłam lokomotywę dookoła, skontrolowałam klocki hamulcowe i
paski kontrolne na kołach, obejrzałam resory, zerknęłam na poziom
paliwa. Wdrapałam się z niejakim trudem do środka, wrzuciłam
swoje rzeczy do kabiny, obejrzałam profilaktycznie silnik ze
wszystkich stron.
– No dobrze, złomku. Dzisiaj
pojedziesz na wycieczkę – mruknęłam. Zaśmiałam się z
bezsilności nad własną głupotą i wróciłam do kabiny.
Jak bardzo trzeba zwariować, by
woleć pchać się w pazury śmierci, niż wrócić do szkoły?
Absurd. Za dużo tu tego absurdu...
Wlazłam do szafy elektrycznej,
włączyłam wszystkie baterie. Choć otworzyła się całkiem
nieźle, zamknąć już jej nie mogłam, zastawiłam więc eleganckim
stołeczkiem, który skombinowałam sobie po tym, gdy już któryś
raz z rzędu przekonałam się, że jestem za niska na to, by
swobodnie korzystać z foteli. Pstryknęłam włącznik pompki
olejowej, po chwili odpaliłam silnik. Stara konstrukcja zakołysała
się jak źle wypoziomowana pralka, buchnęła dymem, jakiego nie
powstydziłby się żaden parowóz, i wreszcie zaczęła trząść
się wraz z miarowym terkotem niskoobrotowego silnika spalinowego.
Tak się już do tego przyzwyczaiłam, że zupełnie przestało mi
przeszkadzać.
Wypakowałam z plecaka kopertę od
pana Tomka, rozłożyłam jeszcze raz. Trzeba było zapoznać się z
wiadomościami – zupełnie w końcu nie wiedziałam, co powinnam
dalej zrobić. No bo pięćdziesiąt wagonów? Szlag, najwięcej, ile
tym cudem się uciągnie, to bodajże trzydzieści. Dokładnie nie
jestem w stanie powiedzieć – do tego musiałabym posiadać choć
szczątkową wiedzę matematyczną – ale z doświadczenia wiem, jak
to wygląda. Jakiś czas temu jechałam z trzydziestoma pasażerskimi
wagonami na myjnię. Ledwo ruszyłam z miejsca, a co dopiero z czymś
takim...
Oj, dobra, zobaczy się. Może
ruszy. W tych czasach kolej polega na testowaniu metodą prób i
błędów kombinacji różnego typu i sprawdzaniu dopiero na gruncie,
czy aby na pewno się nadają.
Przestudiowałam wzrokiem rozkład
jazdy. Za Kordon dało się dostać koleją na kilka sposobów, a
choć pozornie najłatwiejszym z nich była główna kolejowa
magistrala, z niej akurat rzadko korzystano. Zwyczajnie dla Straży
ten obszar był zbyt trudny do obrony i otwieranie stalowych bram na
torach sprawiało im tyle problemu, że wolano korzystać z opcji
drugiej – specjalnie na tę okazję wybudowanej nowej linii
kolejowej, a właściwie smutnej, bardzo marnej jakościowo, ale
wystarczającej do takich celów prowizorycznej bocznicy. Ją znałam
całkiem dobrze. Przecinała moje osiedle, i to tak bezczelnie, że
biegła samym środkiem niegdyś pełnoprawnej uliczki pod moim
blokiem. Właściwie to mogłam uznać, że posiadam znajomość
szlaku – w końcu ile razy tam spacerowałam, to już nie zliczę.
Ale podpisanego papierka nie mam, więc szybko nie pojadę.
A zresztą... co za różnica?
Rozkładowa prędkość na tych byle jakich torach to około
czterdziestki, a i tak weterani opowiadają, że ma się podczas tego
wrażenie, że wszystko się rozpadnie, i w razie czego jeżdżą
wolniej.
Kij z tym.
Czułam się beznadziejnie. Kilka
razy przeleciałam wzrokiem po wypisanych na kartkach danych, lecz
zupełnie nie mogłam zrozumieć, o co w nich chodziło. Głowa
bolała mnie coraz bardziej.
Czułam się tak, jakbym miała
zaraz umrzeć.
Od dziecka miałam taki mechanizm
obronny, że gdy działo się coś złego, gdy czułam się okropnie
i cierpiałam, wyobrażałam sobie, że robię coś wielkiego. Że na
przykład jest wojna, a ja z kimś walczę. Sama, bez stojącego za
plecami oddziału, niebezpieczna... ważna. Budząca respekt, a nie
atak wesołości, gdziekolwiek się obrócę. Wyobrażałam sobie, że
się skradam, że uciekam, że próbuję przetrwać... że czuję
doskonale swoją wartość i wiem, że sobie poradzę. Że jestem
pewna i zdecydowana w tym, co robię. Że ryzykuję życiem i dopiero
wtedy czuję, jak jest ważne. Dopiero wtedy je doceniam... Nie wiem,
dlaczego znajdowałam w tym takie ukojenie, ale najwyraźniej coś mi
z tego niestety zostało. Gdy tylko się zachwiałam, złapałam się
czegoś, dzięki czemu poczuję, że to nie jest sen. Że jestem...
prawdziwa.
Często czuję się tak, jakbym nie
znajdowała się we własnym ciele. Obco, nierzeczywiście... obok.
Może właśnie takie idiotyczne ryzyko jest na to lekarstwem. Bo
tylko gdy dzieje się coś, co całkiem mnie pochłania, jestem w
stanie odegnać myśli na tyle daleko, by stuprocentowo skupić się
na własnym ciele i tym, co muszę mu kazać zrobić.
Nie wiem. Niczego już nie wiem.
Zza Kordonu wielu nie wraca. Demony
mogą czaić się wszędzie. Mogą zrobić z tobą wszystko. Jesteś
sam, nieuzbrojony, a gdy coś stanie się ze składem, musisz
przecież wyjść na zewnątrz i całkiem odsłonić grzbiet na atak.
Demony nie przestraszą się, gdy tupniesz na nie nogą. Może i nie
są zbyt inteligentne, ale z pewnością o wiele silniejsze od
zwykłego człowieka. Jeśli są bardzo zdesperowane, to wydostaną
cię z lokomotywy jak z konserwy.
Konserwa z maszynisty. Parsknęłam
absurdalnym śmiechem. Na mnie i tak szczególnie dużo do zjedzenia
nie ma. Mielonka z takiego kościotrupa byłaby cokolwiek marna.
Nie mogłam się powstrzymać –
wyjęłam z plecaka puszkę mielonki do kanapek. Podrzuciłam ją,
uśmiechając się jak pomylona. Postukałam palcami w wieczko.
Konserwa z maszynisty. Martwy
maszynista. Puk, puk w wieczko. Cholera, gdzieś czytałam coś
bardzo podobnego.
Schowałam puszkę, zamiast niej
wyciągnęłam bagnet od kałasznikowa i przypięłam go do paska.
Ochrona przed demonami to żadna, ale zawsze się człowiek pewniej
czuje.
Odkręciłam hamulec postojowy.
Odwiązałam jego drugą wersję, wykonaną z kawałka szmatki –
jako że nastawnik lubi nie zostawać w pozycji hamowania, już na
samym początku wycięłam w nim szczelinę, o którą zawiązywałam
pasek z niebieskiej tkaniny w różowe kwiatki, który na stałe
przyczepiłam do przewodów prędkościomierza. Rozwiązanie dość
prowizoryczne, ale takie lubię najbardziej.
Zameldowałam się dyżurnemu ruchu.
Gdy tylko pozwolił, ruszyłam w drogę po wagony. Nie miałam
bladego pojęcia, gdzie stoją, ale kolej o tyle jest dobra z tym, że
maszynista nie musi do końca wiedzieć takich rzeczy. Ważne, by
wiedział ten, kto ustawia drogę, a resztą nie trzeba się
szczególnie martwić. Byleby jechało się w dobrą stronę, z
odpowiednią prędkością i w porozumieniu z innymi pracownikami.
Przestawiłam nastawnik na drugą pozycję, jako że mój bolid na
pierwszej wcale nie ruszał, choć powinien, i na spokojnie zajęłam
się pierwszą kanapką i kubkiem termicznym z kawą.
Wagony stały obok warsztatu.
Zwolniłam gwałtownie, dostrzegłszy je właściwie w przysłowiowym
ostatnim momencie. Na znak kręcących się wokół nich pracowników
podjechałam bliżej, by mogli podpiąć je do lokomotywy. Czekałam
chwilę, aż bardzo wiekowa sprężarka poradzi sobie z wyrównaniem
ciśnienia we wszystkich przewodach. Niemal spadłam z fotela, gdy
ktoś niespodziewanie zapukał w ściankę z wręcz niewyobrażalną
mocą. Odsunęłam z wysiłkiem obtłuczone na krawędziach okno.
– Panie mechaniku... – zaczął
mężczyzna w pomarańczowej kamizelce, lecz urwał gwałtownie, gdy
zamiast zwalistego podstarzałego chłopa zobaczył filigranową
blondyneczkę. – O? – wypowiedział się po dłuższej chwili.
– Słucham? – spytałam,
powstrzymując się od ziewnięcia.
– Znaczy się ten... pani córką
jest? – wydukał, gdy już przypomniał sobie, jak używało się
strun głosowych.
– Czyjąś na pewno. –
Odpakowałam jagodziankę na deser i wgryzłam się w nią z
apetytem.
– A... to może pani ojca zawołać?
Bo dokumentację przyniosłem... – Poskrobał się w kask z
wyraźnym frasunkiem.
– A czego pan chce od mojego
tatusia? – Tyle lat mam do czynienia z takimi reakcjami, a jeszcze
mi się nie znudziły. – Tatuś zajęty jest, w pracy siedzi.
Teraz to już naprawdę nie
wiedział, co powiedzieć.
– Znaczy czy mogłabyś zawołać
maszynistę, który będzie to prowadził? – palnął wreszcie,
wyraźnie zaczynając się niecierpliwić.
– Ja jestem maszynistą, który
będzie to prowadził.
Szczęka opadła mu prawie do kolan.
– Pani? Ale przecież pani... Pani
taka malutka jest, to sobie pani poradzi?
Pomimo beznadziejnego humoru
zdołałam się szczerze roześmiać.
– Do prowadzenia lokomotywy nie
potrzeba dwóch metrów wzrostu, proszę pana – uspokoiłam. – To
jest list przewozowy? Mam podpisać?
– Tak. – Stropił się jeszcze
bardziej. – Najlepiej, gdyby pani sprawdziła wagony i pokwitowała
odbiór. Ale jak pani sobie za tym Kordonem...? – Pokręcił głową
ze współczuciem.
Karny Kordon, pamiętajmy. Nikt tam
nie jechał z własnej woli. Wzruszyłam tylko ramionami i jeszcze
raz się uśmiechnęłam, by uprzejmie, aczkolwiek ostatecznie dać
znać, że nie do końca mam ochotę, by o tym rozmawiać.
A jeszcze mniej miałam ochotę na
wyjście z lokomotywy i obejrzenie pięćdziesięciu wagonów.
Niestety w tej kwestii wiele do dyskusji nie miałam. Obwiązałam
nastawnik szmatką w pozycji hamowania i ruszyłam na obchód.
Jak się okazało – wagony były
dość lekkie, a sporą ich część stanowiły puste platformy
kontenerowe. Powinno to jakoś pojechać. A przynajmniej taką miałam
nadzieję – wymiana lokomotywy na inną jakoś mi się nie
uśmiechała. Wprawdzie miałam autoryzację na wszystkie, bo w tych
czasach nie dało się inaczej, ale w Parkinsonie zdążyłam się
już rozpakować i zadomowić, a czułam się zbyt beznadziejnie na
to, by organizować przeprowadzki.
Gdy już wróciłam na miejsce za
nastawnikiem, nogi bolały mnie okropnie. A uszy chyba jeszcze
bardziej – jak zwykle dla znudzonych pracowników stanowiłam coś
na kształt atrakcji miesiąca. Gościowi po prostu za bardzo chciało
się rozmawiać, a że kolegom pewnie już wszystko zdążył
opowiedzieć...
Zamówiłam drogę. Poczekałam
chwilę, aż zapali się białe światło na tarczy manewrowej, i
ostrożnie ruszyłam. Miałam szczęście – nawet nie musiałam
sypać piaskiem, lokomotywa ruszyła gładziutko, nie ślizgając się
na szynach. I niech mi ktoś jeszcze raz powie, że to najgorszy
sprzęt w promieniu stu kilometrów i że nadaje się już tylko na
żyletki.
– Ech, ty głupi złomie, jesteś
chyba jedynym, co w ogóle mnie cieszy – westchnęłam i
pogładziłam pulpit dłonią.
Z Parkinsona olej cieknie litrami, a
paliwo znika niepostrzeżenie. Z Parkinsona mało co widać. W
Parkinsonie ciężko usłyszeć własne myśli, a większość
usterek naprawia się metodą „jak nie działa, to kopnij”. Ale
coś tak czuję, że ta kupa zardzewiałej blachy będzie jedynym, co
nie pozwoli tamtej dawnej Lei wypełznąć na wierzch...
– Nie myśl o tym. Po prostu o tym
nie myśl – syknęłam.
– Tylko jak o tym nie myśleć,
skoro dla mnie to koniec świata? – jęknęłam po dłuższej
chwili. Potrząsnęłabym głową, by pozbyć się natrętnych myśli,
ale w skroniach tak mnie już łupało, że wolałam ograniczyć
gwałtowne ruchy do minimum.
Jak to możliwe, że coś tak
głupiego mogło doprowadzić mnie do takiego stanu?
Ale ja naprawdę czułam się tak,
jakby ta decyzja, ten odgórnie narzucony nakaz cofnięcia się w
czasie do czasów szkolnych mógł doprowadzić do jakiegoś
wielkiego nieszczęścia. Lęk nie opuszczał mnie nawet na sekundę,
obojętnie, jak rozwlekle tłumaczyłam mu, że jest nie na miejscu.
Że za żadne skarby nie powinno go tutaj być. Moja własna tragedia
– mój dawny szkolny lęk nie jest przecież czymś, co może
doprowadzić do końca świata, prawda? Mojego owszem, ale tak na
skalę globalną? A ja właśnie tak się czułam.
A głowa bolała coraz bardziej...
Łyknęłam dwie tabletki ibuprofenu
z pseudoefedryną, zapiłam kilkoma łykami kawy z sześciu łyżek.
Zwykle pomagało mi to odzyskać chęci do życia.
Choć droga zwyczajną linią
kolejową do bocznicy nie była długa, ciągnęła się właściwie
w nieskończoność – konwój za Kordon zawsze jechał jako
ostatni. Zatrzymywali mnie właściwie przy każdym semaforze, by
przepuścić kilka pociągów osobowych i dwa towarowe. Gdyby nie
stawać, drogę z pewnością pokonałoby się maksymalnie w
czterdzieści minut, i to przy prędkości ledwie czterdziestu
kilometrów na godzinę, których skład nijak nie zdołał
przekroczyć. W tych warunkach zajęło mi to niemal trzy godziny.
Jakbym się wybierała na drugi koniec kraju, nie miasta.
Moje osiedle pod względem
społecznym już parę lat temu spisano na straty. Odkąd strefa
wyłączenia zaczęła się raptownie powiększać, ziemie najbliższe
kordonowi przerabiano nieraz niemal całkowicie na koszary, magazyny
lub naturalne miejskie umocnienia w razie konieczności przesunięcia
granicy o kolejne kilometry. Mojego blokowiska wprawdzie nie
przemieniono jeszcze na bazę wojskową, lecz sporo rzeczy zdążono
zmienić – między innymi to, że idąca niemal przez całą jego
długość prosto jak strzelił uliczka posłużyła za podkład na
wybudowanie bocznicy. Pamiętam jak dziś jeżdżące tędy
samochody, parkujących na poboczach mieszkańców, wyklinających na
nich przyjezdnych, dzieci bawiące się na nieco zmasakrowanym
nieustającymi upałami betonie, stukot, jaki wydawały obcasy
damskich butów w zetknięciu z podobnym podłożem, który nieraz
kołysał mnie do snu... Uliczka znajdowała się od strony balkonów
mojego bloku, a więc również od okna mojej sypialni. Nie jakoś
bezpośrednio, bo pomiędzy nimi znalazł się jeszcze około
dziesięciometrowej szerokości pas zieleni, na którym rosną
wysokie jak sam blok drzewa, ale z trzeciego piętra to w końcu
żadna różnica.
Jako dziecko jeździłam tędy na
deskorolce do mieszkającej w drugiej części osiedla przyjaciółki.
Obecnie jadę tędy rozlatującą się lokomotywą z pięćdziesięcioma
wagonami wojskowego wyposażenia dla Straży, przyjaciółka nie
odzywa się do mnie po tym, jak przeprowadziła się do innego
miasta, a blok, w którym mieszkała, już dawno znajduje się w
strefie wyłączenia.
Dziwnie było oglądać własne
osiedle z tej perspektywy. Dziwnie... ale i ciekawie. Fascynowało
mnie to. Obowiązkowy na każdej lokomotywie radiotelefon wyłączyłam,
jak tylko znalazłam się całym składem na bocznicy. I tak tutaj
nie był potrzebny. Nawet w rozkładzie znajdowała się wzmianka o
tym, że jest dozwolone wyciszenie go.
Wsłuchiwałam się w ryk
podchodzącego pod siedemset obrotów na minutę silnika. Toczyłam
się z jakąś nikczemną prędkością, bujałam na naprawdę
kiepskich szynach razem z całym sprzętem. W dwóch momentach
naprawdę myślałam, że coś się wykolei w cholerę.
Jechałam. A głowa bolała mnie tak
bardzo, że ledwo powstrzymywałam się od przeklinania na głos.
Minęłam swój blok. Tęsknie
obejrzałam się na chwilę, zerknęłam w okna swojego mieszkania,
wyobrażając sobie, jak by to przyjemnie było znaleźć się teraz
w łóżku. Byłam już na ostatniej prostej: zabudowania się
kończyły, przede mną rozpościerał się pusty plac, na którym w
dzieciństwie często ganiałam się z tymi nielicznymi znajomymi,
którzy chcieli się ze mną zadawać. Kończyły się wciąż
zamieszkane bloki – te, które znajdowały się po przeciwnej
stronie, stały już za ogrodzeniem Kordonu. Teren opadał
gwałtownie, miałam więc piękny widok na pozornie tandetne
ogrodzenie ze zwykłej siatki zwieńczonej u szczytu spiralami z
drutu żyletkowego.
Znowu coś zakłuło w skroni. Aż
jęknęłam, zakręciło mi się w głowie, mało brakło, a
spadłabym z niewygodnego fotela. Zmrużyłam oczy – słońce w tym
czasie zdążyło niepostrzeżenie przenieść się na zachód i biło
mi idealnie po oczach, dodatkowo wzmagając dolegliwości. Choć
zaciskałam zęby z bólu, uniosłam się na nogach, by się upewnić,
że droga jest gotowa...
I jak nie szarpnęłam kranem
hamulca, widząc zamkniętą bramę.
Parkinson hamuje bardzo dobrze.
Poważnie, nie przesadzam. Szkoda tylko, że jadąc z górki z tyloma
tonami na haku to nawet z prędkości piętnastu kilometrów na
godzinę można było poczuć się jak na sankach...
Klocki zapiszczały przenikliwie,
koła aż przyblokowały się na moment. Od syku powietrza na moment
zatkały mi się uszy. Lokomotywa zwolniła gwałtownie – już
myślałam, że zdołam zatrzymać się na centymetry przed tą
głupią, zupełnie niewidoczną bramą... gdy dogoniły mnie wagony.
Lokomotywa już właściwie stała, ale gdy te luźno skręcone kilka
ton przypierdzieliło w zderzaki, to siłą rzeczy runęło się
jeszcze na kilka metrów do przodu. Brama poszła w drzazgi w pięknym
stylu.
– No i co nie ostrzegałeś? –
rzuciłam z wyrzutem do Parkinsona. Jak zwykle nie odpowiedział. –
Mam swój pierwszy wypadek przez ciebie. – Z trudem zgramoliłam
się z fotela. Złapałam się pulpitu, gdy tak mi się zakręciło w
głowie, że mało brakło, a pomyliłabym górę z dołem. – E, na
co mi jakaś tam znajomość szlaku? Przecież wszędzie tory takie
same – warknęłam jeszcze pod nosem, wzięłam kilka głębokich
oddechów i otworzyłam drzwiczki. Ktoś w końcu musiał teraz wyjść
na zewnątrz i zobaczyć, jak duże są zniszczenia.
Głowa bolała. Wstrzymałam oddech,
schodząc po schodkach. A nawet nie tyle schodkach, co pospawanej
drabince, do której ledwo sięgałam rękami z ziemi. Mięśnie
drżały mi tak bardzo, że istniało ryzyko, iż zwalę się stamtąd
i nie zdołam już podnieść. Na szczęście wszystko zatrzymało
się tak, że mogłam oprzeć się plecami o ramę staranowanej
bramy.
Zeskoczyłam na ziemię i
natychmiast przewróciłam się na kolana, boleśnie obcierając
dłonie. Przed oczami mi pociemniało, głowa zabolała tak, że aż
miałam ochotę się rozpłakać. Zaklęłam szpetnie pod nosem,
dłuższą chwilę nie mogłam zaczerpnąć tchu. Z trudem poszukałam
wokół czegoś, na czym mogłabym się wesprzeć. Stanęłam na
nogi, podciągając się na ogrodzeniu. Jak dobrze, że nie było pod
napięciem...
Rozkaszlałam się paskudnie. Co się
ze mną dzieje? Czułam, że coś cieknie mi z nosa, zaczęłam więc
szukać po kieszeniach chusteczek higienicznych. Akurat to
szczególnie zastanawiające nie było – mam to do siebie, że
jestem uczulona chyba na wszystko, co tylko może pylić, więc do
smarkania w najmniej sprzyjających sytuacjach zdążyłam
przywyknąć...
Wreszcie udało mi się odetchnąć
głęboko. I... zamarłam. Wręcz zbaraniałam.
Powietrze miało dziwny zapach i
jeszcze dziwniejszy smak. Dłuższą chwilę delektowałam się nim,
węsząc jak zwierzę – próbowałam rozpoznać i nazwać wszystkie
nuty, jakie tylko przewinęły się w wyraźnym aromacie. Ból i
wszystkie inne dolegliwości przeszły jak ręką odjął, jakby ktoś
nagle wcisnął przycisk na pilocie.
Szlag. Co to jest?
Profilaktycznie trzymając się
lokomotywy, ruszyłam kilka kroków naprzód. Z chusteczką przy
nosie, w ubrudzonej smarem i kurzem białej koszuli i z obłąkanym
wzrokiem musiałam wyglądać z pewnością ciekawie, lecz w pobliżu
nie dostrzegłam nikogo, kto doceniłby komizm sytuacji...
...a przynajmniej początkowo.
– Kurwa, parkowanie z przytupem –
dobiegło gdzieś z drugiej strony lokomotywy.
Zamarłam, spięłam się cała,
odruchowo sięgnęłam po bagnet. Sama nie wiem, dlaczego tak
zareagowałam – demony przecież nie mówiły – ale coś głęboko
we mnie, jakiś dziwny instynkt, z którego istnienia do tej pory nie
zdawałam sobie sprawy, kazał mi mieć się na baczności. Zupełnie
jakby właściciel dość niskiego męskiego głosu wszedł na moje
terytorium, którego musiałam chronić za wszelką cenę.
Co to było? Niby nie różniło się
jakoś szczególnie od tego, co nakazywało mi kierować wzrok w
stronę Kordonu pogodnymi wieczorami, ale jednak... było ciut inne.
Minimalnie, ale przyzwyczajona do wyłapywania takich różnic, nie
miałam problemu z dostrzeżeniem tej drobnej skazy.
Skazy?
Mój instynkt – tocząca mnie
choroba, jak zwykłam ją nazywać – była mocniejsza. Pełniejsza.
Trochę tak, jakby rozprostowywała kości po zerwaniu się ze
smyczy. Choć trudno powiedzieć, czy nie było to winą adrenaliny,
która wydzieliła się w momencie drobnego wypadku. Przestraszyłam
się, gdy ta nieoznakowana niczym brama pojawiła się tak nagle, nie
powiem. Sama nie wiem dlaczego, ale z jakiegoś powodu przez cały
czas spodziewałam się, że będzie otwarta...
Silnik wciąż pracował, lecz
wyraźnie usłyszałam zbliżające się kroki. Mocniej ścisnęłam
bagnet i cofnęłam nieco lewą – silniejszą – rękę, by
ewentualny napastnik nie zdołał mi go tak łatwo wytrącić.
Spodziewałam się, ale i tak
wydarłam się jak idiotka, gdy facet wreszcie wyszedł zza
lokomotywy. Skoczyłam w tył, potknęłam się i mało brakło, a
znowu leżałabym na ziemi. Przy okazji upuściłam chusteczki i
naprawdę mocno się zdziwiłam, gdy zauważyłam na nich krew.
– O ja pierniczę –
skomentowałam to uczenie. I ponownie fiknęłam w tył.
Facet był wysoki, bardzo dobrze
zbudowany i wyglądał na zarąbiście ciężkiego, ale złapał mnie
błyskawicznie, zanim uderzyłam głową w schodki lokomotywy.
– Dziecko, co ty tu, kurwa,
robisz?! – wydarł się na mnie, gdy już się upewnił, że
przestałam mu się przelewać w rękach.
– Rany, nikt mnie jeszcze nigdy
tak miło nie powitał – odparowałam błyskawicznie. Szybko
poczęstowałam się następną chusteczką, by zakryć nieco krwawą
masakrę.
Długowłosy blondyn z kilkudniową
szczeciną na brodzie wyglądał całkiem uroczo, gdy wybuchłam
dzikim śmiechem. Na widok jego miny zaczęłam rżeć jeszcze
bardziej, aż się niemal dusiłam.
– Czy ty wiesz, gdzie wlazłaś? –
wycedził wreszcie. Uspokoiłam się, gdy zauważyłam, że zrobił
taką minę, jakby chciał pokazać mi zęby i warknąć. Dość
przerażająco to wyglądało.
– Wjechałam – poprawiłam
uprzejmie. – Swoją drogą – brak tarczy D1 na bramie, komisja to
widziała?
– Brak czego? – Teraz to już
chyba go zabiłam. – Nie chciałbym być nieuprzejmy, ale tu nie
wolno, do cholery, wchodzić! – wydarł się na mnie jeszcze raz,
nie czekając na odpowiedź, i wskazał mi palcem kierunek, który w
jego założeniu powinnam obrać. – Więc zapraszam wypierdalać.
Jesteś za Kordonem, mała.
– No nie zorientowałabym się bez
tej grzecznej podpowiedzi. – Wywróciłam oczami. Coś tak czułam,
że zaraz sobie poważnie nagrabię, ale nic nie mogłam poradzić na
to, że sytuacja zaczynała mnie niesamowicie bawić. Kurde, ile to
już lat się tak nie śmiałam. – Wycieczka niczego sobie, ale
przewodnik coś drętwy – palnęłam jeszcze, zanim zdążyłam się
powstrzymać.
Gdy przymknął na chwilę oczy i
zaczął liczyć do dziesięciu, najwyraźniej próbując się
uspokoić na tyle, by nie zrobić ze mną niczego nieprzyjemnego,
miałam sekundę, by dokładniej mu się przyjrzeć. Dopiero teraz,
gdy poświęciłam więcej uwagi jego ubiorowi, zorientowałam się,
że koleś jest ewidentnie Strażnikiem. Niby tego się spodziewałam
– bo kto inny może się tutaj kręcić – ale na widok naszywek z
dystynkcjami dowódcy zmiany nabrałam nieco więcej pokory. Lekka
czarna zbroja poszerzała mu i bez tego całkiem szerokie ramiona, a
sama ilość broni, jaką przy sobie miał, musiała ważyć dwa razy
tyle, co ja. Zauważyłam maczetę przy boku, przewieszony przez
ramię długi łuk myśliwski, sterczące zza pleców kolorowe
brzechwy strzał i pokrowiec z karabinem. Trochę niżej – na
poziomie nerek – miał pochwy z krótkimi szablami. Strażnik jak w
mordę strzelił, że tak powiem. Do tego jeszcze był naprawdę
wielki – wróżyłam mu metr dziewięćdziesiąt co najmniej.
Czułam się przy nim jak karzeł. Może i szafy trzydrzwiowej nie
przypominał, ale zgniótłby mnie jedną ręką, jak babcię kocham.
Nagle ten bagnet śmieszny mi się wydał.
– Widziałaś gdzieś maszynistę?
– spytał, gdy już nieco się uspokoił, kciukiem wskazując
terkoczącą lokomotywę. – A zresztą chuj z tym. Wyjście jest
tam. – Jeszcze raz wskazał mi właściwą stronę.
Ugryzłam się w język, zanim
zachciało mi się mało delikatnie przypomnieć mu o tym, jak
powinien wyrażać się przy kobiecie. Cholera, naprawdę jakoś
przestało mi się podobać drażnienie go – z dowódcami raczej
się nie zadziera, nie? Chcąc zażegnać konflikt, uśmiechnęłam
się znacznie sympatyczniej, podeszłam na kilka kroków i
wyciągnęłam po męsku dłoń.
– No już, dobra, nie złość się
na mnie. Ja jestem maszynistą. Lea.
Zmarszczył brwi, spojrzał na mnie
tak, jakby zobaczył mnie pierwszy raz.
– Jan – powiedział wreszcie,
niepewnie oddając uścisk. Moja rączunia w jego łapie właściwie
zginęła. – Ty przyjechałaś...?
– Tak, ja tym przyjechałam. Sorry
za bramę, parkowanie mi nie wyszło – przyznałam pokornie. –
Ale o tarczach D1 mówiłam poważnie, nie widać tej bramy pod
słońce, a zahamować tym dość trudno...
– Pierwszy raz widzę kobietę
maszynistkę. – Zaśmiał się jakoś sarkastycznie. – Coś ty
zrobiła, że cię za Kordon wysłali?
– Długa historia. – Lekceważąco
machnęłam dłonią. – Mam nadzieję, że wiesz, co z tym
wszystkim zrobić? Tak się złożyło, że pierwszy raz tutaj
jestem. – Pokazałam na wagony. – Raczej ich tak nie zostawię.
Chociaż w sumie bym się nie obraziła, gdybym mogła je zostawić.
Bym sobie w tym czasie na wycieczkę krajoznawczą poszła, te
bloczki wyglądają całkiem obiecująco – paplałam, z zachwytem w
oczach rozglądając się wokół.
Tam było... fascynująco. Coś mnie
do tych opuszczonych budynków ciągnęło. Coś mnie ciągnęło do
samego serca strefy... Dziwna, niezdrowa energia opanowała mnie
całkowicie i nie zamierzała odpuszczać. Wszystkie dolegliwości
poszły się bujać na rzecz euforii. Tak dobrze nie czułam się
chyba jeszcze nigdy. Mogłabym góry przenosić, mogłabym śpiewać
i tańczyć w kółko... Opuszczone budynki od zawsze mnie
fascynowały – lubiłam po nich chodzić, zaglądać we wszystkie
kąty i wyobrażać sobie, jak musiały wyglądać, gdy jeszcze
tętniły życiem, często tak robiłam, że wybierałam się na
wycieczki w te miejsca, które były jako tako dostępne, i
potrafiłam spędzać w nich cały dzień. Ale żeby aż tak? Jak ja
chciałabym czuć się tak już zawsze...
Strefa wyłączenia miała w sobie
niemożliwy do wytłumaczenia magnetyzm. Czułam to już wcześniej –
podczas tych samotnych wieczorów na dachu bloku i zawsze wtedy, gdy
nieopatrznie spojrzałam w jej kierunku i dałam porwać się myślom
– ale teraz było to tak silne, że aż mnie trzęsło. Wiedziałam,
że jeśli zaraz nie pozwolę sobie na poddanie się temu uczuciu,
zwyczajnie mnie rozsadzi.
Szlag, Januś był cholernie
apetyczny, ale nawet na nim nie mogłam się na dłużej skupić.
– Wycieczka krajoznawcza, ja
pierdolę... – Załamał się mną ostatecznie. Zmęczonym gestem
pomasował czoło. – Nie będzie żadnych wycieczek. Musisz nam te
wagony zawieźć dalej. Tyle że i tak sobie poczekasz, bo trzeba
wezwać kogoś do tej bramy, którą tak zajebiście elegancko
otworzyłaś.
– A co, sam tu jesteś? –
Polazłam za nim jak wierny szczeniaczek, gdy ruszył oglądać
zniszczenia. Ciekawiło mnie dosłownie wszystko. – Nie powinno tu
być jakiejś większej obstawy? No wiesz, żeby najpierw tą bramę
otworzyć, a potem zamknąć za pociągiem?
– Maszyniści sami to robią. Ty
tylko jakoś źle zaczęłaś – warknął.
– Jak to sami? – Zatrzymałam
się na chwilę, ale zaraz znowu podreptałam za nim. Nie zamierzał
na mnie czekać. – A demony? Przecież coś ich może zjeść, nie?
Albo wyjść na miasto w czasie, gdy będzie się szło wrota
zamknąć. To niebezpieczne...
– Tak blisko płotu demony kręcą
się sporadycznie.
To się wypowiedział.
– To dlaczego płot nie jest
gdzieś dalej? Gdzie tych demonów jest więcej?
– Strefa bezpieczeństwa ma
kilometr. W niej raczej się demonów nie spotyka.
– Ale po co jakaś tam strefa
bezpieczeństwa? Przecież ludzie mogliby nadal tutaj mieszkać.
– Nie wiem po co. – Pozbierał z
trawy wykrzywione metalowe skrzydło bramy i z łatwością oparł je
o płot. Ja bym go pewnie przeciągnąć po ziemi nawet nie zdołała.
– Jak nie wiesz? Dowódcą jesteś,
to powinieneś wiedzieć – smęciłam.
– Ja pierdolę! – skomentował,
złapał się za głowę. – Nie wiem, bo nie wiem, dobra? Nie ja o
tym decyduję.
– To kto o tym... – Posłał mi
takie spojrzenie, że już wolałam nie kończyć.
– Nie masz może czegoś do
zrobienia? – wycedził.
– Nadal nie wiem, co mam zrobić.
– Wzięłam się pod boki. – Mam wjechać tym składem. I co
dalej? I tak właściwie to ty po co tu jesteś?
– Możesz zacząć od tego, by
zadawać mniej pytań naraz. – Dopiero gdy to powiedział, olśniło
mnie, że w sumie koleś wyglądał na nieco skacowanego. Ale może
to tylko strzępki mojego dziwnego poczucia humoru... Aczkolwiek gdy
w pośpiechu zapalił papierosa, zaczęłam się nad tym ponownie
zastanawiać. – Dzwonili do nas, że skład prowadzi laska.
– To co taki zdziwiony byłeś?
– Myślisz, że ktokolwiek
uwierzył? – Uniósł jedną brew z politowaniem. – W razie czego
się tu pofatygowałem. Zwrotnicy chyba sobie sama nie przełożysz.
– No raczej wątpię –
przyznałam pokornie. – Chociaż...
– Nie będzie czasu, żeby się
bawić w takie pierdoły. Nie jest daleko, kilka kilometrów ledwie,
ale jak nie wie się, gdzie jechać, to można zabłądzić. Więc
tak, uznajmy, że jestem twoim drętwym przewodnikiem. Zadowolona?
– Nie przypuszczałam, że umiesz
powiedzieć tyle naraz – mruknęłam pod nosem, odwracając się w
stronę lokomotywy.
– Słyszałem.
Powoli wjechałam składem za
ogrodzenie – na szczęście wzdłuż toru zakopane były tabliczki
z dokładnym kilometrażem, wiedziałam więc, gdzie powinnam się
zatrzymać, by zmieścić się całością. Samochód ze wsparciem
dla rozwalonej bramy pojawił się stosunkowo szybko, Januś też
jakoś błyskawicznie doczłapał z miejsca wypadku. Wpuściłam go
do lokomotywy, choć chwilę wcześniej zdążyłam zablokować
wszystkie zamki i wątpiłam, by podobny wyczyn udał mi się za
drugim razem.
Jakoś głupio mi się przy nim
zrobiło.
Gdy siedziałam tak w tej
lokomotywie całkiem sama, zaczęłam się trochę jednak bardziej
bać, niż ekscytować.
Ze wszystkich stron obserwowały
mnie martwe okna niegdyś tętniących życiem bloków. Widziałam,
co znajduje się w opuszczonych mieszkaniach – widziałam meble i
przedmioty codziennego użytku porzucone na swoich zwyczajnych
miejscach, zupełnie tak, jakby w każdej chwili ktoś mógł po nie
wrócić. Widziałam znajome osiedlowe uliczki, poprzerastane ozdobne
krzewy, zarośnięte chwastami place zabaw, zmarniałe kwiaty na
balkonach. Widziałam wszystko to, co równie dobrze można było
dostrzec na każdym osiedlu... i jednocześnie czułam nieprzyjemne
dreszcze, gdy uświadamiałam sobie, że nikogo oprócz mnie i kilku
Strażników tutaj nie ma. Zgasiłam na chwilę silnik, otworzyłam
szeroko okno, ignorując mogące czaić się tuż obok
niebezpieczeństwo – wychyliłam się, przymknęłam oczy, jeszcze
raz wciągnęłam trudny do nazwania zapach w płuca do granic
możliwości, do bólu żeber, i... wsłuchałam się. Odcięłam się
od wzroku, a całkowicie skupiłam na słuchu. I...
Słyszałam delikatny syk powietrza
z nieszczelnego przewodu hamulcowego. Słyszałam stukanie w
stygnącym silniku. Słyszałam, jak delikatny wiatr gwiżdże
pomiędzy budynkami i w gałęziach roślin. I tyle.
Nie słyszałam ludzi. Nie słyszałam
zwierząt. Nawet owadów, choć komarów powinna tu być cała masa.
Nie słyszałam niczego z tego, co czyni świat realnym...
Było w tej ciszy coś
przerażającego. Coś ostatecznego, nieprzyjaznego... jednocześnie
odpychającego i coraz mocniej fascynującego. Zamknęłam szybko
okno i zabezpieczyłam tandetną zasuwką.
Gdy Strażnik doczłapał do
lokomotywy i wspiął się do środka, ochota na żartowanie sobie z
niego przeszła mi definitywnie. Nagle nabrałam do niego szacunku.
Ten facet był tu na tyle długo, by mianowali go dowódcą. Żył w
tej przerażającej ciszy, smakował to dziwnie pachnące
powietrze... i walczył z czymś, czego ja nawet nie potrafiłam
sobie do końca wyobrazić. Ten facet wiedział, że w każdej chwili
może umrzeć. I musiał umieć walczyć, skoro dostał takie
stanowisko. Wyglądał na nie więcej niż trzydzieści lat –
chwilami w jego rysach twarzy mogłam dopatrzeć się nieco
chłopięcych cech, łagodzących nawet surowe spojrzenie jasnych
oczu – a już pewnie widział i przeżył więcej, niż zdecydowana
większość ludzi mieszkających poza Kordonem.
No i był przystojny. I to tak, że
najchętniej rzuciłabym się na niego, złapała mocno i wrzeszczała
„wyjdź za mnie”, dopóki nie ożeniłby się ze mną choćby i
dla świętego spokoju. Szlag, gdy tylko sobie to uświadomiłam,
cała moja pewność siebie poszła się najzwyczajniej w świecie
bujać.
– Jedź – warknął bardzo
uprzejmie, gdy zamknął za sobą drzwi.
Przeleciał mnie lodowaty dreszcz,
gdy zauważyłam, że zdejmuje łuk z ramienia i zakłada strzałę
na cięciwę. Jeszcze zanim skład zdążył bujnąć się z miejsca,
zdążył sprawdzić, jak otwierają się drzwi i okna.
A czego się spodziewałaś, co?
– Parkinson? – parsknął,
dostrzegłszy w pewnym momencie napis na pulpicie.
– A jak inaczej byś ten sprzęt
nazwał? – zaśmiałam się nieco na siłę.
– Wibrator...?
– No tak, faceci. – Wzniosłam
oczy do nieba w niemej prośbie o cierpliwość. – Wibratora też
mieliśmy, ale poszedł na żyletki rok temu. O ile to możliwe, był
gorszy od tego.
Uzbrojone po zęby ciasteczko
niestety nie dało wciągnąć się w rozmowę. Takie już mam
szczęście do ciasteczek – albo są zajęte i wrobione w dziecko,
albo zachowują się jak buce i nie chcą ze mną rozmawiać.
Toczyliśmy się z nikczemną
prędkością dziesięciu kilometrów na godzinę. Wyglądałam przez
okno, chłonęłam widoki. Próbowałam wsłuchiwać się w swoje
wnętrze. I było tak całkiem przyjemnie, dopóki Januś wszystkiego
nie popsuł.
Byłam pewna, że zasnął. W prawej
ręce trzymał łuk ze strzałą nałożoną na cięciwę, lewą zaś
opierał na łokciu, częściowo przyklejony do szyby. Rozpierał się
na niewygodnym siedzeniu po drugiej stronie lokomotywy i z mojej
perspektywy miał zamknięte oczy... ale nic z tego. Jak się w
pewnym momencie zerwał, to mało brakło, a dostałabym zawału.
Okno zdołał otworzyć kopnięciem, a strzałę wypuścił tak
szybko, że jak na mój gust nawet nie celował. Z zewnątrz dobiegł
jakiś hałas, coś ciężkiego upadło i przetoczyło się po
metalowej powierzchni. Strażnik splunął pogardliwie i już
spokojnie przymknął okno z powrotem.
– Coraz więcej skurwysynów –
skomentował pod nosem.
Dopiero długo po tym wydarzeniu
uświadomiłam sobie, że przez ryk silnika nie powinnam słyszeć
ani jego słów, ani tym bardziej upadającego ciała.
Miejsce, w którym miałam zostawić
wagony, nie wyróżniało się jakoś szczególnie. To był pusty
plac, na którym ewidentnie jeszcze niedawno musiało coś stać –
być może sklep lub jakiś niewielki magazyn. Wybudowano na nim
więcej torów – na jednym odpięłam wagony od lokomotywy, choć
Januś stał nade mną i pękał ze śmiechu, gdy szarpałam się z
ciężkim sprzęgiem – i mogłam odjechać na inny.
Mogłam, ale... coś mnie trzymało.
Coś mnie przyzywało. Coś mi podpowiadało, że to jeszcze nie jest
to miejsce. Że nie powinnam się tutaj zatrzymywać, tylko brnąć
dalej, do samego serca, bo...
Bo co?
Zawahałam się przed odjazdem, lecz
szybko przegnałam precz natrętne myśli.
– No, Lea, chyba musisz wracać do
życia – westchnęłam. – A jutro musisz iść do szkoły.
Uderzyłam pięścią w ściankę
lokomotywy. Jedyny skutek był taki, że obtarłam sobie kostki
palców – złość pozostała, jeszcze większa niż początkowo.
Zdziwiłam się, gdy Strażnik
władował mi się na lokomotywę tuż przed tym, jak nieco zbyt
gwałtownie ruszyłam z miejsca.
– O? – stwierdziłam uczenie.
– Łażą dzisiaj o wiele bliżej
płotu, niż myślałem – wytłumaczył obszernie. W zasadzie
musiałam się domyślać, o co mu chodziło.
– I będziesz tu na pieszo wracał?
– Udawałam, że bardzo interesowała mnie droga oświetlana przez
mocne reflektory Parkinsona. I tak te lokomotywy mają to do siebie,
że niewiele z nich widać, ale już lepiej było stwarzać pozory,
niż czerwienić się jak gimnazjalistka po spojrzeniu na Jana.
– Martw się o swój tyłek.
– To miło, że zauważyłeś, że
jakikolwiek mam – wycedziłam – ale mamusia nie nauczyła, jak
się z kobietami rozmawia?
Pieprzony buc. Szkoda, że taki
ładny.
Wysiadł pod naprawionym
ogrodzeniem, otworzył bramę i zamknął ją za mną. I zniknął w
szybko zapadającej ciemności, zanim zdążyłam się zorientować,
zostawiając po sobie jakieś dziwne wrażenie pustki, którego za
nic nie potrafiłam przepędzić.
Gdy tylko wyjechałam na otwartą
przestrzeń, ból głowy ponownie zaatakował, jeszcze silniejszy niż
przed paroma godzinami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz