– Dobra, Lea. Uspokój się,
wczoraj wieczorem tańczyłaś z demonami, to i degradację do czasów
szkolnych jakoś dźwigniesz – warknęłam pod nosem, zaciskając
dłonie w pięści. Niestety nie pomogło – nadal sterczałam na
chodniku jak upośledzona i mierzyłam budynek nieco odrapanej
tysiąclatki spojrzeniem zaszczutego królika.
Nie, to nie była moja szkoła. To
był budynek, który widziałam do tej pory jedynie z zewnątrz, co
już samo w sobie napawało mnie dziecinnym lękiem z czasów, gdy
nie byłam jeszcze tą Leą, którą jestem teraz – że po prostu
się zgubię. Nie będę wiedziała, gdzie powinnam iść, gdzie jest
moja klasa, że zrobię tym z siebie kompletną idiotkę, bo wszyscy
inni będą przecież świetnie poinformowani...
– Cholera, a nawet jeśli, to co?
Jesteś tu tylko dlatego, że musisz – syknęłam na siebie,
ignorując, że zasłużyłam tym sobie na kilka ciekawskich
spojrzeń. Odwdzięczyłam się im takim, które obiecywało śmierć
w najbardziej wymyślnych męczarniach, z gracją odrzuciłam włosy
na plecy i o wiele odważniej ruszyłam przez formujący się tłum w
kierunku szeroko otwartych drzwi, nucąc fałszywie „Dancing Queen”
Abby.
Tańcząca z demonami. Ha ha, jakie
śmieszne. Nawet żadnego na oczy nie widziałam, a co tu dopiero
mówić o tańczeniu... Wstyd przyznać, ale ten cały Kordon
pozostawił mi w sercu dziwny... niedosyt. Bo to nie było to, czego
się spodziewałam. Gdzie zagrożenie życia? Gdzie ta czająca się
za każdym rogiem śmierć? Owszem, podobało mi się tam – wciąż
nie mogłam przestać myśleć o tym dziwnym wrażeniu przyciągania
i jedności z opuszczoną połową miasta, jaka opanowała mnie od
razu po tym, jak przekroczyłam cienką granicę z tandetnego
ogrodzenia – ale... było mi jakoś za mało. Krótko mówiąc:
spodziewałam się fajerwerków, których nie otrzymałam.
A teraz... Teraz czekały na mnie
lekcje w szkole. Rany, a taką miałam nadzieję, że z tego
wyrosłam...
Miasto miało bardzo duży problem w
związku z ulokowaniem na nowo rzeszy głodnych wiedzy uczniów. W
czasie, gdy w panice opuszczano Strefę Wyłączenia, szkoły w
zdecydowanej większości posłużyły za schronienie dla tysięcy
ludzi, którzy nagle znaleźli się bez dachu nad głową. No bo
czemu nie? Edukację i tak szlag chwilowo trafił, a pustych mieszkań
nie było przecież aż tyle, by nimi dało się uratować sytuację.
Gdyby nie przeznaczenie na ten cel pustych szkół, trzeba by było
bezdomne rodzinki dokwaterowywać tym, którzy mieli to szczęście i
nigdzie nie musieli się przenosić, a to obudziło oczywistą falę
protestów. Szkoły i tak stały opuszczone, a obszerne pomieszczenia
klasowe dość łatwo można przerobić na prowizoryczne mieszkania,
nawet kilkupokojowe. Moje liceum spotkał właśnie ten los, dlatego
z oczywistych powodów przynajmniej na razie nie mogliśmy do niego
wrócić. No i... przydzielono nas tutaj.
Wiecie, co lubiłam w moim liceum?
To, że było bardzo stare. Zabytkowa kamienica z ponad
czterechsetletnią tradycją miała w sobie to coś – magię
zaklętą w murach, w wyślizganych tysiącami stóp stopniach, w
starych meblach i przedmiotach, których dotykało kilka pokoleń.
Miała w sobie historię – duszę, która przyciągała mnie jak
magnes. I tajemnicę – bo nietrudno było odkryć, że nie
wszystkie z pomieszczeń są dostępne dla uczniów. Jak to ja –
ciekawska i wiecznie lubiąca mieć wszystko pod kontrolą – za
swoją jedyną szkolną rozrywkę (oprócz spania w opuszczonej auli)
obrałam znalezienie sposobu na to, jak dostać się do tych
wszystkich pomieszczeń. A przede wszystkim do ogromnej piwnicy, o
której wiadomo było, że ma sześć poziomów, a do której nikt
nie wiedział, jak wejść. No i miałam jakąś taką cichutką
nadzieję, że i teraz będzie to moim sposobem na umilenie smutnej
szkolnej egzystencji – zdecydowanie odważniejsza, miałam większą
szansę na to, by dostać się w dziury, w które niegdyś bałam się
dostawać – a tu...
Nie, odrapana tysiąclatka za wiele
tajemnic z pewnością w sobie nie kryła. Chociaż cholera ją tam
wie – dość duża była jak na tysiąclatkę, więc może...? Ale
co w takim klocu może być ciekawego? To chyba już nie czasy
schronów atomowych w piwnicach.
Szkoła znajdowała się w kwadracie
wolnej przestrzeni pomiędzy monumentalnymi wieżowcami –
odrapanymi, brudnymi, stojącymi bliżej siebie, niż by wypadało –
i za moich czasów stanowiła coś, co określało się mianem
„szkoły dla plebsu”. Kiedyś to było gimnazjum – gimnazjum,
do którego chodziło się raczej za karę. Bo dzielnica nieciekawa,
bo miało najniższy poziom, bo całkiem niedaleko stąd było do
poprawczaka... powodów było wiele. Odrapany, szary, wyjątkowo
zaniedbany klocek z żelazobetonu straszył tak, że niegdyś nawet
wolałam nie kręcić się w jego okolicy, bojąc się, że natrafię
na jakąś szukającą ofiary grupkę i niechcący zbyt mocno wcisnę
jej się na oczy. A teraz miałam tu chodzić.
Gdyby nie to, że byłam od rana
kompletnie załamana, to pewnie śmiałabym się w głos.
Przez lata opuszczenia ze szkółką
działo się jeszcze gorzej, niż kiedyś. Gdy stanęłam na kilku
niewysokich stopniach prowadzących do wejścia, zorientowałam się,
że okrywająca je betonowa zaprawa kruszy się, jeśli tylko nieco
mocniej ją kopnąć, pozwalając wypełznąć na zewnątrz kryjącym
się pod jej warstwą dziwnie szpitalnym białym kafelkom. Tynk na
ścianach łuszczył się całymi płatami, z oświetlenia nad
drzwiami pozostał jedynie smętny kabel. Trochę to już jakby
przesada – ja wiem, że czasy mamy takie, jakie mamy, no ale chyba
mogliby to jakoś posprzątać, skoro wiedzieli, że zaraz budynek
wraca do używania. Wiadomość przecież nie wypłynęła tak znowu
z dnia na dzień. No ale niech im będzie, wygląda to dość
śmiesznie. Może choć minimalnie mi się humor poprawi...
Chwilę zawahałam się w ciasnym
przedsionku, wreszcie jednak poszłam tam, gdzie po prostu szli
wszyscy: po stromych stopniach z żelbetonu do prawdopodobnie szatni.
Ludzi było tylu, że nie miałam nawet chwili na to, by się
rozejrzeć i jakkolwiek otoczenie ocenić. Nie wiem, ile nas tutaj
przywiało, ale wyglądało to na wymieszaną ludność przynajmniej
dwóch szkół. Może właśnie tak było – moje liceum zmieszali z
tutejszymi i wyszło coś takiego... Jeśli dobrze przyjrzeć się
mijanym twarzyczkom, faktycznie spora ich część przywodziła
niezbyt sympatyczne skojarzenia. Skrzywiłam się mało dyskretnie na
widok dresów z paskami, wykolczykowanych dziewczyn w pośpiechu
gaszących papierosy i kulących się ze strachu kilku
normalniejszych osób.
Szatnia okazała się zaskakująco
duża i przestronna. W wielu miejscach wyglądała na świeżo
wyremontowaną – świeżego tynku nie zbezczeszczono jeszcze farbą
i mało estetycznymi napisami wychwalającymi lub obrażającymi
kluby sportowe, oświetlenie wciąż w większości składało się z
prowizorycznych żarówek-baniek, a siatka oddzielająca boksy
jeszcze lśniła nowością. No to wiemy przynajmniej, dlaczego
elewacja tak straszy – bo cała kasa poszła na przerobienie
normalnej piwnicy na dalszą część szatni, by każda ze zbyt wielu
klas miała szansę na swój kawałek podłogi... Całkiem nieźle to
wyszło, tłum zdołał rozparcelować się tak, że niemal dało się
odetchnąć, ale przy tym, jak wygląda tutaj spora część
„młodzieży” łatwo wywnioskować, że ze swoim szczęściem
zaraz sobie nagrabię...
No i masz. Wlazłam w kogoś. Jak
babcię kocham – ledwo zdążyłam się rozejrzeć, a już
zaliczyłam kraksę z jakąś dość solidnie zbudowaną laską z
kolorowymi włosami. Ja niemal się przewróciłam, w ostatniej
chwili uratowałam ściskany kurczowo kubek termiczny z kawą przed
upadkiem, dziewczynie zaś wyleciało z rąk wszystko, co do tej pory
w nich niosła: kilka podniszczonych podręczników, zeszyt i pączek
w wyjątkowo nieapetycznej podartej torebce śniadaniowej.
– O rany, przepraszam! –
zawołałam szybko. – Nic ci się nie stało?
Dziewczyna obrzuciła mnie groźnym
spojrzeniem (zauważyłam, że do jednego oka wsadziła czerwoną
soczewkę) i warknęła coś bliżej niezrozumiałego. W razie czego
przeprosiłam jeszcze raz i ruszyłam do boksu, na którym widziałam
numer mojej klasy, gdy...
– Ej, dziunia, a kto to pozbiera?
Zatrzymałam się. Przez chwilę nie
wiedziałam nawet, że to było do mnie.
No okej, z jednej strony nie
dziwiłam się temu, jak tu zdecydowana większość wygląda. To
byli ludzie żyjący w ciągłym strachu. Ludzie, którzy nie mieli
gwarancji, że gdy obudzą się następnego dnia rano, nie zapuka im
do drzwi Strażnik z nakazem szybkiej wyprowadzki. Ludzie, którzy
kilka lat wcześniej stracili swoją szansę na normalne życie –
na studia, na dobrą pracę, na realizowanie swoich przyziemnych
marzeń. Coś takiego zniszczyć może każdego, więc nic dziwnego,
że patologia rozszerzyła się jak rozlana na papierze plama
atramentu. Tylko w takim wydaniu ci ludzie wydawali się sobie
nawzajem wystarczająco twardzi, by rzeczywistość jakoś wytrzymać.
Musieli być twardzi, bo mieszkali znowu nie tak daleko od Kordonu.
Musieli, bo inaczej zwyczajnie nie mieliby jak żyć – bezrobocie w
końcu szaleje, a dla niektórych jedyną szansą na zdobycie
czegokolwiek jest... ukradnięcie tego. Nie wszyscy mają w tym
wszystkim swoją prywatną bajkę. W gruncie rzeczy można uznać, że
mi się wręcz poszczęściło – nie załamałam się, wzięłam
się za siebie... i tak jak moi rodzice znalazłam sobie pracę, jaka
w tych czasach była potrzebna. I dzięki temu żyłam. Nie wszyscy
mieli takiego farta, więc to normalne, że...
Okej, w porządku, normalne. Ale i
tak po prostu do mnie się tak nie odzywa.
Zmierzyłam dziewczynę spokojnym
wzrokiem. Wyglądała mi na typową dresiarę – lekko zaniedbana,
ubrana przesadnie wyzywająco, z wyjątkowo mało profesjonalnym
tatuażem okrywającym całą szyję i część prawego
przedramienia. Żuła gumę, patrząc na mnie z pogardą. Kilka
metrów za nią zaczaiły się kolejne trzy – tak od siebie różne,
a jednak w niewyjaśniony bliżej sposób podobne jak dwie krople
wody.
Czyli ma obstawę. Cudownie.
– Głucha jesteś? – warknęła.
– Pozbieraj to, lala.
Kilka wyglądających normalnie osób
szybko zwinęło się z miejsca zdarzenia, udając, że patrzą w
inną stronę. Dziewczyny chyba były w okolicy dość znane, bo
spora część kuliła ramiona, udając, że nic takiego się nie
dzieje. Nikt nie wyglądał na chętnego, by mi pomóc, nawet
chłopaki mieli to gdzieś. Kilku dresików przyglądało nam się
tylko z dziwnymi uśmiechami z daleka.
Słabo to wygląda, nie powiem.
– Nazywam się Lea –
powiedziałam uprzejmie.
– Że co? – Dziewczyna na chwilę
się stropiła.
– Powiedziałam, że nazywam się
Lea. To tak w razie czego, bo widzę, że masz problem z tym, jak
mnie określić.
Jakiś dresiarz gwizdnął,
dziewczyna dosłownie się zapowietrzyła.
– Gówno mnie obchodzi, jak ci
starzy nadali. Zbieraj to! – Palcem wskazała na swoje rzeczy. –
I rekompensatę proszsz. Dycha się należy. Ale już, bo cię
rodzona mamuśka nie pozna, dziewczynko.
Stałam. Czekałam. Dziwny ogień w
głębi piersi płonął coraz jaśniej, ręce zaczynały mi drżeć.
– Ty jesteś jakaś głupia,
dziecko? – Zbliżyła się do mnie niebezpiecznie. Jeszcze chwila,
a prawdopodobnie dostanie mi się za to bezczelne zachowanie, i to
tak, że aż nakryję się nogami. – Powiedziałam: zbieraj to,
mała cipko!
Dobrze. Jeszcze jeden krok. No,
chodź tutaj...!
Nieoswojona myśl błysnęła w
mojej głowie, zamieniając się w palące pragnienie. Uśmiechnęłam
się, nie zdoławszy tego powstrzymać.
– Masz wpierdol, Barbie –
wycedziła dziewczyna i wreszcie skoczyła w moją stronę.
Jakiś dresiarz zawył, kilku innych
zaczęło bić brawo.
Czułam się tak, jakbym była w
stanie z ogromnym wyprzedzeniem przewidzieć każdy jej ruch.
Wszystko zwolniło – poruszała się jak na kiepskim filmie, jak
pod wodą, jak w gęstym budyniu. Wyszczerzyła absurdalnie zęby,
zamachnęła się, prawdopodobnie zamierzając dać mi w twarz
opancerzoną kilkoma pierścionkami pięścią, drugą dłoń już
szykowała, żeby złapać mnie za włosy, przygiąć do ziemi i
sprzedać kolanem porządnego kopniaka w splot słoneczny.
Żałosne. Powolne.
Nieoswojona myśl zalśniła jak
płomień polany benzyną.
Moja lewa dłoń wystrzeliła
błyskawicznie, twarda rękojeść ukrytego w rękawie skórzanej
kurtki bagnetu od kałasznikowa perfekcyjnie trafiła w kartoflowaty
noc ozdobiony kilkoma niepasującymi do siebie kolczykami. Trysnęła
zaskakująco jasna krew, dziewczyna zakwiczała i poleciała w tył,
koleżanki złapały ją odruchowo. Ja nawet się nie zachwiałam.
Cholera, nawet nie wiedziałam, że
tak potrafię. Wyszczerzyłam się szeroko w samozachwycie, nie
zauważając tego, że wokół zapanowała niemal idealna cisza.
– Cześć, jestem Lea. –
Wyciągnęłam w stronę nieskutecznie hamującej krwotok dziewczyny
prawą dłoń. – Trochę łatwo się denerwuję, ale w gruncie
rzeczy fajna ze mnie laska.
– Wypierdalaj! – zaskrzeczała
bezradnie, pozwalając, by koleżanki z pewnym trudem postawiły ją
na nogi.
Wzruszyłam ramionami, posłałam
jej ostatni uśmiech w stylu „sorry, ja chciałam dobrze” i
poszłam w swoją stronę, ignorując, że kilkoro widzów zawyło z
uciechy i zaczęło gwizdać na potęgę.
Ajć, ale teraz będę mieć
przerąbane. Chyba trzeba będzie poruszać się po mieście
taksówkami, bo jak to się na mnie gdzieś zaczai, to podejrzewam,
że jedyne, co będę mogła zrobić, to zwinąć się w kulkę i
uważać, by nie dostać zbyt wiele razy w głowę...
Weszłam wreszcie do właściwego
boksu, nie zdążyłam jednak nawet zdjąć torebki z ramienia, gdy
dosłownie obskoczył mnie tłumek znajomych twarzy. Spróbowałam
się uśmiechnąć, choć na widok każdej z nich przechodziły mnie
dreszcze. Demony przeszłości nieproszone pukały do mych drzwi, a
mi coraz większy wysiłek sprawiało odegnanie ich przynajmniej na
tyle, by zacząć w miarę skutecznie udawać, że wszystko jest w
porządku. Nieoswojone uczucie wciąż czaiło się gdzieś w głębi
mnie, sprawiając, że mięśnie miałam napięte niemal do bólu i
niczego nie pragnęłam tak bardzo, jak tego, by wyjść na zewnątrz,
odetchnąć głęboko nienaturalnie gorącym powietrzem i...
I zawyć. Skąd we mnie tak
idiotyczne pragnienie?
– Ojej, nic ci nie jest?! – Z
zamyślenia wyrwało mnie wypowiedziane ze strachem pytanie.
Otrząsnęłam się nieco i powiodłam po wszystkich wzrokiem. –
Nic ci nie zrobiła?
– Widziałam, jak cię zaczepiła.
Ja się czujesz? Chcesz usiąść? – Olga złapała mnie za dłoń
i przysunęła się tak blisko, jakby faktycznie bała się, że
zaraz upadnę. Wszystkie miały dokładnie takie miny.
– Widziałaś? I nie zareagowałaś?
– Uśmiech błyskawicznie spełzł mi z twarzy. – Wy to wszystko
widziałyście, ale wolałyście siedzieć tutaj? – Z
niedowierzaniem rozejrzałam się po całej grupce. – A jakby
faktycznie coś mi zrobiła? Też byście udawały, że nic się nie
dzieje?
– Jej wszyscy się boją –
zaczęła cicho Natalia, lecz przerwałam jej ze wściekłością:
– A nawet jeśli? Was jest więcej,
do cholery! – Wyrwałam się z uścisku zdezorientowanej Olgi.
Rany, one naprawdę nie rozumiały, o co mi chodziło? – Gdyby
zaczęła mnie bić, to też byście tu stały jak idiotki i się
martwiły, zamiast mi pomóc? Zajebiste z was przyjaciółki, nie ma
co – burknęłam pod nosem.
– A jakby się potem na nas
mściła?
Nie wiem, która to powiedziała.
Grunt, że sprawiło, że nagle wybuchłam dzikim śmiechem, aż
zataczając się na ściankę działową ze sztywnej siatki. Mało mi
łzy nie poleciały. Nie pamiętam, kiedy śmiałam się tak
szczerze.
Z jakiegoś powodu nagła wesołość
naszła mnie, gdy wyobraziłam sobie podobną sytuację z udziałem
Strażników. Jakoś nie chciało mi się wierzyć, że gdy jednego z
nich osaczą demony, reszta oddziału stoi tylko w bezpiecznym
miejscu i się przygląda, bardzo nieszczęśnikowi współczując.
Chyba nie byłoby już wtedy ani jednego Strażnika.
– Naprawdę dobrze się czujesz? –
Natalia zaczynała się już niecierpliwić. Pamiętałam doskonale,
że kiedyś miałam wrażenie, że zdołam się z nią zaprzyjaźnić,
lecz zrezygnowałam, gdy okazało się, że jej największą pasją
jest szkoła i marnowanie czasu na naukę tysiąca bezsensownych
rzeczy, przez które nie miała czasu nawet na wzięcie porządnego
prysznica, co mi nie mieściło się w głowie. No bo chęć dostania
się na dobre studia to jedno, ale jakieś życie oprócz tego też
trzeba mieć, prawda? Zainteresowania, znajomych, pasje? To chyba też
ważne, ważniejsze, niż stuprocentowa frekwencja i biało-czerwony
pasek na świstku papieru, który i tak do niczego ci się nie
przyda?
Zawsze miałam dość luźne
podejście do nauki. Może nawet zbyt luźne, skoro od zawsze
wiedziałam, że matura potrzebna mi jest jedynie do tego, by ją
zdać, a nikogo na kolei nie obejdzie, na ile procent to zrobiłam.
Nijak nie potrafiłam zrozumieć, jak można całe swoje życie
ograniczyć do piątki z na przykład chemii, gdy chce się studiować
historię. Nie potrafiłam zrozumieć, bo to zawsze było dla mnie po
prostu marnowaniem czasu. Szkołę postrzegałam jako coś, co
zaśmiecało mi głowę milionem niepotrzebnych rzeczy, na co
marnowałam zdrowie, nerwy i czas, który mogłabym poświęcić
czemuś innemu. Ćwiczeniu pisania, które było od zawsze moją
pasją, pracy... Piątką z kartkówki się nie najem. Nie zbawię
dzięki niej świata. Nie stanę się od niej lepszym człowiekiem.
Nie rozwinę się, nie zdobędę nowych doświadczeń. Więc po co mi
ona? Zwłaszcza w klasie humanistycznej?
Ale do diabła z tym. Tylko mogę
się niepotrzebnie zdenerwować. Najlepiej mieć ich po prostu tak
bardzo gdzieś, jak to tylko możliwe, i przeżyć. Pokazywać się w
szkole najrzadziej, jak to możliwe, uczyć na tyle, by zdać, i
koniec. Potrzebna mi matura, a nie doktorat.
– Słyszysz? Dobrze się czujesz?
– Dziewczyna bardziej stanowczo szarpnęła mnie za ramię.
– Uspokójcie się, nic mi nie
jest – prychnęłam. – Laska trafiła na mój gorszy dzień.
– To znaczy? – Naraz znowu
wszystkie nadstawiły ucha.
– Możecie sobie same zobaczyć.
Możliwe, że nadal zbiera zęby z podłogi. – Wzruszyłam
ramionami, wzięłam torebkę, schowałam do niej bagnet, gdy nikt
nie widział, i wyszłam z boksu, kierując się ku schodom.
Trzepnięciem rozłożyłam już wymiętoszony plan zajęć i
wczytałam się w niego, próbując jednocześnie nie spaść ze
schodów.
Prześledziłam wzrokiem wydrukowane
elegancko litery. Wyglądało na to, że pierwszą miałam matematykę
w sali numer osiem. A gdzie konkretnie jest sala osiem, nikt już nie
zamierzał dodać. Westchnęłam ze zniecierpliwieniem, wywróciłam
oczami, ponownie zwinęłam kartkę w nieregularną kulkę i
wcisnęłam do bocznej kieszonki torebki. Powiodłam dookoła
wzrokiem, mając nadzieję, że natrafię na jakąś podpowiedź. Nie
obraziłabym się, gdyby ktoś się pofatygował i w jakimś
widocznym miejscu przykleił plan budynku.
Korytarz był dość szeroki i
wysoki. Dzięki wielkim oknom było w nim dość widno, jednak –
jak to zwykle w szkołach bywa – dla niektórych niewystarczająco.
Łyse jarzeniówki na popękanym suficie brzęczały tak głośno, że
całkiem nieźle mogły konkurować z hałasem dziesiątek
rozmawiających z podekscytowaniem osób, a każda z nich obowiązkowo
świeciła na inny kolor. Nie wiem, jak wielkim wysiłkiem jest
kupienie kilku takich samych żarówek, ale niemal się już
przyzwyczaiłam, że w szkołach jest to raczej niemożliwe.
Nienawidzę jarzeniówek.
Tak, wiem, to głupie, ale być może
nawet się ich trochę boję. Od lat obowiązkowo wpisują się w
większość moich koszmarów sennych, więc nie widzę nic dziwnego
w tym, że tak się przez to uwarunkowałam. Kiedyś śmiałam się,
że lampa jarzeniowa mogłaby być doskonały straszakiem na mnie.
Jak zamontujesz coś takiego w pokoju, to masz mnie z głowy, bo do
takiego pomieszczenia nie wejdę...
Te jarzeniówki dodatkowo migały.
Nie wiem, czego to była kwestia – może beznadziejnego napięcia w
sieci elektrycznej, co zdarza się bardzo często, odkąd objęto
Kordonem starą elektrownię i w jej zastępstwo wzniesiono w
ogromnym pośpiechu nową. Nie zawsze działała, jak należy, często
przez kilka dni naprawiano liczne usterki, można więc powiedzieć,
że przywykłam. Tylko, cholera, nie tutaj. Nie przy jarzeniówkach.
Ale kto by się tam moimi antypatiami przejmował, prawda?
Jarzeniówki migały, brzęczały, i koniec. Co z tego, że Leę
doprowadza to niemalże do przysłowiowego pierdolca. Co z tego, że
przy takim czymś choćby się chciało, to i tak nie zdołałoby się
zbyt długo czytać, bo oczy i bez tego bolały. Tak, zapowiada się
świetnie...
Szkoła wyglądała jak coś żywcem
wyciągniętego z filmów o PRL-u, jakie kiedyś lubiłam oglądać z
rodzicami. Ściany korytarza do połowy obito boazerią z kiepskiej
imitacji drewna, którą ktoś o szczątkowej ilości gustu pomalował
farbą o wysokim połysku na ciemny kolor. Wyżej to śliczne cudo
ustępowało miejsca poszarzałej ze starości białej farbie i kilku
korkowym tablicom na ogłoszenia, obecnie pustym. Podłogę pokrywało
linoleum w wyjątkowo nieapetycznym kolorze, który mi kojarzył się
jedynie z surowym mięsem. W żeberkowych grzejnikach pod oknami
zalęgło się tyle kurzu, że nawet z kilku metrów go widziałam.
No dobrze, całkiem tu ślicznie,
ale gdzie jest sala numer osiem?
Popatrzyłam po pomalowanych olejną
farbą drzwiach. Jak na parter, numeracja była dość ciekawa –
zaczynała się od dwudziestu pięciu i szła w górę, co niejako
uznałam za znak, że sala numer osiem musi być na piętrze. Dłuższą
chwilę zajęło mi przedarcie się przez tłum i dopchanie do klatki
schodowej. W niej architekci ponownie się popisali – stopnie z
wyślizganego lastriko idealnie wprost komponowały się ze
zniszczoną farbą na ścianach, która na parterze była zielonkawa,
a wyżej... malinowa. Taką głęboką malinowością, od której aż
napływała do ust ślina, bo prawie czuło się jej zapach. Nie, nie
wiem, do czego to miało pasować. Na pewno nie do kolejnych
jarzeniówek, pod którymi jak głupia kuliłam ramiona.
Na piętrze klasy miały numery
powyżej dziesięciu. Przeszłam korytarz w tę i z powrotem,
przeklinając pod nosem, wreszcie wzięłam się za szukanie
przejścia do dalszej części szkoły – oczywiście okazało się,
że istnieje tylko jedno, na półpiętrze kolejnej klatki schodowej.
Ciekawe, czy gdy to budowali, znali coś takiego, jak przepisy
przeciwpożarowe. Przeszłam kolejnym wąskim korytarzem – a
właściwie dziwnym łącznikiem, w którym nie było pomieszczeń –
znalazłam się w następnej połowie szkoły. Tym razem salę numer
osiem odszukałam bez problemu. Drzwi były otwarte, weszłam więc
do środka, usiadłam w ostatniej ławce pod oknem, z którego miałam
doskonały widok na mieszczące się w sercu szkoły paskudne boisko
wylane popękanym, powybrzuszanym przez lata asfaltem, i zaczęłam
się rozpakowywać.
Nie, nie wzięłam podręczników. Z
moim kręgosłupem i tak bywało nie najlepiej, miałam je więc
tylko w formie elektronicznej w smartfonie. Żywiłam się nadzieją,
że nikt się nie przyczepi również do zeszytu, który zamierzałam
wykorzystywać do wszystkich pozostałych przedmiotów.
Ławki zapełniały się powoli.
Pogratulowałam sobie w myślach, gdy zauważyłam, że wybrałam
taką, z której z biurka będę właściwie niewidoczna. Sam mój
wzrost wystarczy, żeby wszyscy pozostali skutecznie mnie
zakamuflowali. No proszę, jakaż ja jestem przewidująca. Zabrałam
się za popijanie kawą pierwszego dzisiaj pączka i przyglądanie
się wchodzącym osobom. Szukałam wśród nich obcych twarzy,
szukałam zmian w tych znajomych... oceniałam. Właściwie sama nie
wiedziałam po co. Być może dlatego, że nigdy jeszcze nie
patrzyłam na moich dawnych szkolnych znajomych wzrokiem nowej Lei.
Nowej Lei, która się ich nie bała, która...
Wstyd przyznać, ale chyba czułam
do nich coś na kształt pogardy. Tak, gardziłam nimi, tak puści i
nijacy mi się wydawali.
Gardziłam nimi, bo nie wiedzieli
tego, co ja...
Skrzywiłam się, jęknęłam cicho,
gdy gdzieś za oczami odezwał się już znajomy ból. Pomasowałam
skronie, na chwilę zaciskając powieki.
– Lea, nie chcę być nudna, ale
naprawdę nie wyglądasz najlepiej.
Uniosłam szybko wzrok, co
przypłaciłam kolejną falą bólu. Natalia przysiadła na krześle
obok, w jej oczach widziałam prawdziwe zmartwienie.
– Od wczoraj boli mnie głowa, to
nic takiego – zbagatelizowałam szybko. Prawdopodobnie zabrzmiałam
wyjątkowo słabo, bo zdecydowanie nie wyglądała tak, jakbym
zdołała ją przekonać.
– Mogę z tobą usiąść? –
spytała tylko.
– Jasne, siadaj. – Nie wiem,
skąd się we mnie wzięła ta serdeczność. Zgarnęłam swój
bałagan na połowę ławki od strony okna i przesunęłam się
nieco, dając jej więcej miejsca.
Nie wiem. Cholera, nie wiem, ale...
Bałam się. Bałam się tego, co
oznaczały te bóle. Bałam się tego, co się ze mną działo, co
pojawiało się w mojej głowie, tego, co we mnie siedziało... i
chyba ponad wszystko nie chciałam zostawać z tym sama. Tylko
dlaczego natychmiast, gdy myślałam o samotności, stawał mi przed
oczami obraz Jana?
Gburowaty Strażnik miał w sobie
coś takiego, co sprawiało, że myślałam o nim stanowczo za dużo.
I z jakiegoś powodu ściskało mnie boleśnie w piersi, gdy tak się
działo. No dobra, był przystojny – i to jak marzenie, a
przynajmniej dla mnie, bo zawsze miałam słabość do długowłosych
– ale w głębi czułam, że to nie do końca o to właśnie
chodzi... Tylko o co?
Wreszcie zadzwonił dzwonek,
wybijając mnie brutalnie z zamyślenia. Rozmowy ucichły, do klasy
weszła wysoka i chuda jak tyczka kobieta koło pięćdziesiątki.
Nie wyglądała na taką, którą zachwycałaby perspektywa
prowadzenia jakichkolwiek lekcji, a już zwłaszcza matematyki w
klasie humanistycznej, która wiadomo, że jej przedmiot oleje...
No, chyba żeby brać pod uwagę
Natalię i kilka osób jej pokroju. Wbrew pozorom było ich tu
całkiem sporo, a żadna z nich się przez lata nie wykruszyła.
Przysypiałam. Po pierwszej
adrenalinie, która wydzieliła mi się w trakcie sprawdzania listy
obecności, całe napięcie zeszło ze mnie błyskawicznie, a
zmęczenie zakradło się cicho i niepostrzeżenie. Ściskałam mocno
w dłoniach kubek z kawą i próbowałam ze wszystkich sił słuchać
tego, co kobieta nam mówiła wyjątkowo cichym głosem, ale nic nie
potrafiłam poradzić na to, że chwilami dosłownie odpływałam.
Odpływałam i jednocześnie zastanawiałam się nad tym, jak to
możliwe, że tyle lat minęło, a ja znowu jestem traktowana jak
sprawiająca problemy młodzież. Młodzież, która stoi dopiero u
progu życia, która dopiero ma wybierać, czym się w tym życiu
zająć...
Litości, wszyscy na sali byli
pełnoletni. W wieku dwudziestu dwóch lat każdy z nas z pewnością
już jakieś swoje życie miał. I naprawdę nie zasługiwał na to,
by traktowano go jak dzieciaka, jak na przykład siedzącego w
pierwszej ławce Konrada, któremu oberwało się za to, że zamiast
słuchać w skupieniu, zamalowywał kratki w zeszycie. Jakieś
niesprawiedliwe mi się to wydawało. Nie byliśmy już dziećmi.
Ja nie byłam już dzieckiem. Myślę,
że zasługuję na przynajmniej ułamek szacunku, jakim obdarza się
osoby dorosłe. Myślę, że mam prawo do wyrażania własnego
zdania. Myślę, że można zwracać się do mnie jak do kogoś
dorosłego, bo jestem nauczycielowi w tej chwili równa. Mogę
oczekiwać zwracania się do mnie per „pani”, tak samo jak
oczekuje się, że ja będę tak robić, prawda? Uważam się za
osobę dorosłą i jako taka chcę być traktowana. Mam pracę, mam
swoje życie...
Szlag, jak ja właściwie zdołam
się z tym swoim życiem utrzymać, skoro chcąc nie chcąc przeszłam
na pół etatu?
– Czy mogłabym prosić o uwagę
szanowną panią z ostatniej ławki?
Ostry jak sztylet, wręcz ociekający
sarkazmem głos rozciął ciszę jak dobrze naostrzony sztylet. Choć
zupełnie już nie rejestrowałam tego, co się wokół mnie działo,
teraz dosłownie podskoczyłam na krześle. Zaklęłam wyjątkowo
paskudnie, polawszy swój nowy zeszyt do wszystkiego kawą z
odkręconego kubka termicznego, i stropiłam się szybko, próbując
zatuszować nietakt głupawym śmiechem. Za dużo czasu spędzam z
twardymi facetami, którym kultura osobista nie zawsze wychodzi tak,
jak powinna...
– Tak, o panią mi chodzi. – Do
tej pory nijaka twarz nauczycielki wykrzywiła się w pozornie
słodkim uśmiechu. – Jak pani ma na imię?
– Lea – wydukałam. Całą moją
legendarną pewność siebie nagle gdzieś wcięło.
– A więc, Lea, czy mogłabyś,
proszę, powtórzyć, o czym mówiłam przed chwilą?
Milczałam. No bo co miałam
powiedzieć?
– Przepraszam, zamyśliłam się –
wyznałam wreszcie z pokornym uśmiechem. Starałam się być jak
najmilsza – no bo wymaganie szacunku swoją drogą, ale to jest
matematyka, przedmiot, z którego do tej pory zdawałam jedynie
dlatego, że udawało mi się zaprzyjaźniać z nauczycielami, bo
chyba nigdy w swojej karierze nie dostałam z niej oceny innej niż
solidne jeden. Odkąd wyszłam poza etap kolorowania cyferek,
matematyka była moim największym przekleństwem.
– Ach, a o czym takim to szanowna
Lea myślała, że okazało się tak ważne, by przeszkodzić nam w
lekcji? – Założyła kościste ramiona na piersi. Napięcie w
klasie panowało już takie, że można było spokojnie porąbać je
siekierą.
A ja zaczynałam się denerwować.
Już chciałam coś powiedzieć, lecz okazało się, że kobitka
jeszcze nie skończyła.
– Dziewczyno, czy ty zdajesz sobie
sprawę z tego, że teraz powinnaś myśleć tylko o szkole? –
zaczęła o wiele mniej sympatycznym tonem. – Zobacz, jaką szansę
otrzymałaś. Szkoła jest teraz najważniejsza, nie możesz sobie
tak myśleć o niebieskich migdałach i innych głupotach, tylko się
skupić na...
Lea odpaliła kamuflowanego od rana
pierdolca.
– Myślałam o mojej karierze
zawodowej, którą to szkoła mi przerwała – oznajmiłam głośno
i wyraźnie. – I o tym, jakie problemy z utrzymaniem się będę
miała, skoro musiałam przejść przez to wszystko na pół etatu.
To chyba dość istotne zmartwienie. – Ugryzłam się w język,
zanim dodałam cokolwiek więcej, co obrażałoby mój znienawidzony
przedmiot sam w sobie.
Cisza zgęstniała jeszcze bardziej,
o ile to możliwe. Kobieta patrzyła na mnie dłuższą chwilę z
ogniem w oczach, zapowietrzywszy się własną złością. Otrząsnęła
się stosunkowo szybko, złapała okruch kredy z podstawki pod
tablicą i wyciągnęła go w moją stronę jak wyzwanie.
– Proszę. Chodź. Popiszesz się,
skoro jesteś taka mądra.
– Ale ja... – Nagle zaczęłam
się jąkać. Pierdolec zniknął jak ręką odjął. – Ja bardzo
przepraszam, po prostu jestem taka tym wszystkim zdenerwowana...
Postaram się już uważać, naprawdę...
– Będziesz uważać przy tablicy.
Zapraszam.
Całe życie mignęło mi przed
oczami. Powoli podniosłam się z niewygodnego krzesełka, poprawiłam
niewidoczne zagniecenia na bluzce, rozejrzałam się po wszystkich,
szukając ratunku. Na co właściwie liczyłam? Patrzyli z
ciekawością, rozbawieniem, w niektórych przypadkach z dezaprobatą,
lecz nikt nie wyglądał na chętnego, by rzucić się na pożarcie
królowej nauk za mnie. Bardzo powoli ruszyłam do tablicy, wzięłam
w dłoń kredę, napisałam podyktowane równanie... i tak zostałam.
– No? – poganiała kobieta z
triumfem malującym się na twarzy. – Nie wiesz, jakie jest
rozwiązanie?
Pokręciłam bezradnie głową. Już
miałam zacząć się tłumaczyć, gdy... w ciszy rozbrzmiał
nieznośnie głośny dzwonek.
– No, masz szczęście. –
Kobieta zmrużyła gniewnie oczy i machnęła lekceważąco dłonią,
dając mi odejść. – Ale widzimy się w tym miejscu następnym
razem.
Pokiwałam grzecznie głową i
spierniczyłam do ławki, jakby mnie stu diabłów goniło. Jednym
ruchem zgarnęłam wszystkie swoje rzeczy do torebki i wręcz
wybiegłam na korytarz.
– Ty naprawdę tego nie umiałaś?
– Natalia, choć o wiele ode mnie wyższa, a więc i posiadająca
dłuższe nogi, miała spore problemy, żeby nadążyć. – Przecież
to wzór skróconego mnożenia.
– Z niewiadomymi – jęknęłam.
– W kwestii mojej znajomości nauk ścisłych naprawdę nic się
nie zmieniło przez te lata. – Przytuliłam kubek z kawą jak
tarczę. – Co teraz mamy? – zmieniłam szybko temat.
– Angielski w sali numer
dwadzieścia pięć. Wiesz, gdzie to jest? – Dłuższą chwilę
przyglądała się planowi lekcji.
– Tuż obok wyjścia z szatni.
Chodźmy już. – Nie wiem, dlaczego tak zależało mi na tym, żeby
ze mną szła, ale poczekałam, aż spakowała idealnie złożoną
kartkę do teczki.
Już pod odpowiednią klasą zdałam
sobie sprawę z kolejnej sprawy. Mianowicie takiej, że podręczniki
do angielskiego, choć je kupiłam, z pewnością zostały na stole w
kuchni.
– Nosz ja pierdzielę! –
produkowałam się, grzebiąc w torebce w próżnej nadziei, że
książki magicznie się w niej zjawią, jeśli odpowiednio ładnie
je o to poproszę. – No i co teraz? Jeśli tego angielskiego uczy
raszpla choć trochę podobna do tamtej, to mam przerąbane jak stąd
do Częstochowy...
– Jak to? Nie masz książek? Już
pierwszego dnia? – Dla niej musiało to być po prostu niepojęte,
bo patrzyła na mnie jak na chorą psychicznie. – No, to ładnie
się przygotowałaś...
– Jestem pewna, że je brałam –
skłamałam. W ostatnim akcie rozpaczy obróciłam torebkę do góry
nogami i wytrząsnęłam całą jej zawartość na parapet z
lastriko. Jak się okazało, rzeczy miałam w niej całkiem sporo,
ale żadna podręcznika nie przypominała.
Kurna, a czy ja szkolnych rzeczy
przypadkiem do plecaka nie pakowałam...? Mądrze, Lea, mądrze.
Ciekawe, że o robocie nigdy nie zapominałaś. Bezradnie jeszcze raz
przegrzebałam utworzony bałagan, lecz książek w zielonych
okładkach nie było dokładnie tak samo, jak przed chwilą.
– Co to jest? – Natalia ciekawie
podniosła do oczu jeden z zeszytów z kolejowym wykazem ostrzeżeń
stałych. Miałam ich przy sobie sześć. Sześć zeszytów, plik
wykazów pracy, osiem rolek zapasowej taśmy rejestrującej do
prędkościomierza, bloczek rozkazu pisemnego „S”, który wczoraj
miałam zostawić na Parkinsonie, i ani pół pieprzonego
podręcznika.
– To? – Obejrzałam się na
koleżankę, gdy już przestałam się załamywać. – A, taka
głupota do pracy. W sumie większość tutaj to głupoty do pracy.
Pomyliłam torby. Chyba. – Chyba, bo zeszyt do wszystkiego przecież
miałam, podobnie jak zapas żarcia, które normalnemu człowiekowi
wystarczyłoby przynajmniej na tydzień. I piórniczek w kształcie
kota z puchatym ogonkiem, któremu nie byłam w stanie się oprzeć,
gdy zobaczyłam go w sklepie. Ale piórniczkiem się raczej nie
uratuję... podobnie jak bagnetem, który jak najszybciej schowałam
z powrotem.
– Głupoty do pracy? To gdzie ty
pracujesz? Coś tam mówiłaś o jakiejś karierze... – Z bardzo
niepewną miną przejrzała bloczek z rozkazami i zaczęła oglądać
zafoliowaną rolkę taśmy. W tej postaci w sumie do niczego nie była
podobna, więc nic dziwnego, że się nią zainteresowała.
– A no bo ten – wypowiedziałam
się. – Pracuję na kolei. Prowadzę lokomotywy.
Szczęka dosłownie jej opadła.
– O rany – wydukała wreszcie. –
To jesteś tą... maszynistką?
– Tak to się ogólnie zwykło
nazywać. – Jęknęłam bezradnie, gdy zadzwonił dzwonek. –
Zajebiście. Trzymaj za mnie kciuki. – Odebrałam jej szybko taśmę,
przez chwilę rozważając, czy by się może na niej nie powiesić.
Dobra, Lea, po co ta histeria?
Przecież to tylko szkoła...
Weszłam pewnym siebie krokiem do
klasy, ponownie zajęłam miejsce w ostatniej ławce przy oknie,
rozpakowałam się, naszykowałam zeszyt do wszystkiego. Szybko
przesunęłam na środek ławki podręcznik Natalii z przepraszającym
uśmiechem.
– Będziemy robić zadania na
zmianę – powiedziałam słodko.
Lekcja minęła stosunkowo szybko.
Gdy z takim wysiłkiem usiłowałam pobudzić szare komórki do
przypomnienia sobie dawno nieużywanego języka, przestałam zwracać
uwagę na cokolwiek innego. Angielski w sumie jako tako jeszcze mi
się w życiu może przydać, więc nie ma co się na niego na dobre
obrażać.
Tak, a następna była geografia.
Nie wiem, jak to możliwe, ale zawsze miałam pecha do nauczycieli
geografii. Przedmiot jako taki powinnam lubić – na swój sposób
fascynowała mnie geologia: wody gruntowe, powstawanie skał,
kratery, wulkany i cała reszta – tylko że nigdy jeszcze nie
natrafiłam na ciało pedagogiczne, które chciałoby mi pomóc w
rozwinięciu tej pasji. Więc jej nie rozwijałam. I tak przez inne
pasje miałam na nią stosunkowo mało czasu.
A więc geografia. Ponownie
zastosowałam swoją taktykę z wyborem ławki. Przemknęłam przez
klasę, zajęłam miejsce, rozpakowałam się szybko, mając
nadzieję, że nie wzbudzę swoją osobą zbędnej uwagi, i grzecznie
poczekałam, aż zacznie się lekcja...
A przynajmniej w założeniu miało
to tak wyglądać.
Chciałam iść do tej cholernej
ostatniej ławki przy oknie, lecz zostałam w wyjątkowo bezczelny
sposób zatrzymana przez nauczycielkę. Nauczycielkę, która może i
nie wyglądała aż tak źle jak inne piewczynie tego przedmiotu, z
jakimi miałam do czynienia wcześniej, ale miała w sobie coś
takiego, co kazało mi się mieć na baczności.
– Zaraz, zaraz, mogłabyś podejść
tu na chwilkę? – zawołała za mną, gdy przemykałam się obok
staromodnego biurka z szybą na pomalowanym błyszczącym lakierem
blacie.
Pomodliłam się w myślach o dobrą
passę i posłusznie podeszłam bliżej, ignorując kolejną partię
zaciekawionych spojrzeń. Dopiero trzecia lekcja, a ja już
zamieniłam się dla całej klasy w sensację. Ciekawa odmiana, parę
lat temu byłam dla nich zupełnie niedostrzegalna.
Zanim zdążyłam cokolwiek
powiedzieć, kobieta dosłownie załamała nade mną ręce.
– Dziecko, jak ty wyglądasz, ja
się pytam? Kto pozwolił ci się tak malować do szkoły?!
Oniemiałam. Po prostu stanęłam
jak wryta, niepewna, czy właśnie nie padłam ofiarą jakiegoś
wyjątkowo głupiego dowcipu.
– Słucham? – wydukałam
wreszcie, co w zapadłej ciszy zabrzmiało głośno jak wystrzał
armatni.
– Chodzi mi o twój makijaż –
powtórzyła w miarę cierpliwie. – Dziewczyno, nie wolno tak
malować się do szkoły, to nie wybieg na pokazie mody. Rozumiemy
się?
Kurde, nie, to nie był żart. To
naprawdę nie był...
– Nie rozumiem – wyznałam. –
Przecież makijażem nie robię nikomu krzywdy, prawda?
– Nie obchodzi mnie, czy komuś
robisz krzywdę, czy nie. Nie wolno tak malować się do szkoły,
dziecko. Idź do łazienki i zmyj to z siebie.
Szczękę miałam już gdzieś w
okolicy kolan.
– Ale dlaczego...? – spróbowałam
jeszcze raz. – Inne dziewczyny też się malują. – Wskazałam
gestem na resztę klasy, jak mała dziewczynka chwytając się
ostatniej deski ratunku. Może i nie było takich zbyt wiele, ale mam
w klasie kilka dziewczyn z makijażem, nie wszystkie to zaniedbane
kujonki.
– Taki brak skromności jest
obrazą dla szkoły – powiedziała kobieta stanowczo. – W domu
możesz się malować, tutaj nie ma takiej możliwości. Proszę, idź
do łazienki i umyj twarz.
Pierdolec pojawił się ponownie z
triumfalną pieśnią na ustach.
Nie, do cholery. Nikt nie będzie
traktował mnie jak dziecka. Nie ma nawet takiej opcji, bym w wieku
dwudziestu dwóch lat została ponownie zdegradowana do zestrachanej
trzynastolatki, która bała się własnego cienia. Po prostu nie.
– Jestem pełnoletnia, mam więc
prawo decydować o tym, czy się maluję, czy nie – powiedziałam
zdecydowanym tonem. – To nie średniowiecze, żebym musiała się
przejmować skromnością swojego wyglądu. Dopóki nie łamię zasad
dobrego smaku, mogę wyglądać tak, jak chcę.
– Ach, czyżby? – Podniosła się
z miejsca i wzięła pod boki. A miałam nadzieję, że przynajmniej
na chwilę się zapowietrzy i każe mi usiąść... – Chyba
pomyliło ci się, gdzie się znajdujesz. Nie jestem twoją
koleżanką, żebyś mogła się tak do mnie zwracać. Spódnicę też
masz skandalicznie krótką.
– Co z nią jest nie tak? –
Obejrzałam wnikliwie swoje ubranie. Spódniczka w kolorze pudrowego
różu może i faktycznie sięgała mocno ponad kolano, ale do mini
było jej chyba jeszcze daleko... Albo i nie?
– Ty jeszcze pytasz?! –
Pokręciła głową z niedowierzaniem i westchnęła głęboko. –
No dobrze. Więc skoro już tutaj jesteś, to może zechcesz
pochwalić się przed resztą klasy swoją wiedzą o przedmiocie?
Nie chciałam.
– Chyba jestem nieprzygotowana –
wydukałam.
– Na moich lekcjach nie ma
nieprzygotowań – uświadomiła mnie z pełną stanowczością. –
Więc może zechciałabyś zerknąć na tę mapę i powiedzieć nam,
w jakiej odległości znajdują się te dwa miasta? – Postukała
palcem w dwa punkty na kolorowej płachcie materiału, wiszącej do
tej pory na staromodnym stojaku za jej plecami.
– Nie mogę sprawdzić tego w
internecie?
Tym razem jednak się zapowietrzyła.
– Boże, co te dziewczyny mają
teraz w głowach?! – zbulwersowała się. – Tylko internet i
internet. Jakby ci zabrać ten głupi internet, to byś przecież
zginęła. Tylko o internecie, portalach społecznościowych, ciągle
zapatrzone w siebie... Wy naprawdę myślicie, że daleko tak
zajdziecie?
– Dlaczego mam nie korzystać z
internetu, skoro on istnieje...?
– Nie nazywaj uzależnienia
korzystaniem! – wściekła się na dobre. Kurde, gdzie ja trafiłam
– to jest szkoła, czy jakieś pierdzielone wariatkowo? – Ciągle
by tylko z telefonem chodziły, zdjęcia sobie robią... nie wiedzą,
czym jest prawdziwe życie. Nic nie wiecie oprócz tego, ile musicie
mieć tych całych lajków, żeby znajomi was lubili. Ubierają się
jak ladacznice i... – Westchnęła boleśnie. – Dzisiaj wpisuję
ci tylko uwagę, ale następnym razem...
– A pani wie, z jaką prędkością
i do jakiego miejsca jedzie się na sygnał zastępczy na semaforze
wyjazdowym na szlak z samoczynną blokadą liniową? – palnęłam.
– Nie życzę sobie, by ktokolwiek nazywał mnie ladacznicą, a
zwłaszcza publicznie.
To, co w tamtej chwili zapanowało,
dobitnie uświadomiło mi, że jednak nie miałam pojęcia o tym,
czym jest tak naprawdę cisza.
– Wyjdź – wycedziła wreszcie
nauczycielka.
– Słucham? – Zawahałam się
nieco.
– Wyjdź w tej chwili na korytarz.
Następnym razem widzę cię przy tablicy. Wyglądającą jak
człowiek, zaznaczam.
Nie byłam zła. Byłam wkurwiona.
Bez słowa odwróciłam się na pięcie i wyszłam, trzaskając
drzwiami.
Na pustym korytarzu zatrzymałam się
na chwilę, zacisnęłam pięści, odetchnęłam głęboko, zamykając
oczy. Stałam tak chwilę, próbując się opanować, lecz im mocniej
się starałam, tym bardziej bolała mnie głowa. Czułam się
okropnie.
Czułam... że coś się stanie.
Tylko niby co?
Wplotłam palce we włosy, ledwo
powstrzymując się od płaczu. Nie rozumiałam, co dzieje się ze
mną samą. Bałam się. Tak cholernie się bałam...
A Strażnik Jan niezmiennie
wyświetlał mi się pod zamkniętymi powiekami jak film, tak wyraźny
i namacalny, jakby faktycznie był tam ze mną.
Zakręciło mi się w głowie. Jak
pijana poleciałam na ścianę, wsparłam się na niej ciężko. W
skroni zakłuło tak mocno, że po prostu nie zdołałam otworzyć
oczu, bo nawet przenikające przez powieki światło sprawiało mi
cierpienie. Dosłownie namacałam tandetną ławkę i usiadłam na
niej, nie ufając własnym nogom. Chciało mi się płakać, chciało
mi się krzyczeć w błaganiu o pomoc... ale wiedziałam, że i tak
nikt by nie przyszedł. Nie do mnie.
Bo głupcy zawsze odwrócą wzrok,
woląc żyć we własnej imaginacji świata, zamiast dostrzegać to,
co prawdziwe... Z jednej strony nie dziwiłam się im. Sama
chciałabym tak umieć. Własna imaginacja jest o wiele
bezpieczniejsza od prawdy.
Dlaczego muszę tutaj być? Dlaczego
muszę na każdym kroku przywoływać swoje demony, od których
miałam nadzieję uwolnić się raz na zawsze? Dopóki tutaj będę,
nie będę mogła ich przegnać. To niemożliwe. To boli...
Co się dzieje? Dlaczego to wszystko
musi przytrafiać się właśnie mnie?
Przez chwilę byłam pewna, że coś
widziałam. Że jakaś obca myśl zabłysła w moim chorym umyśle,
wdarła się do niego, jeszcze nie do końca sprecyzowana i niejasna,
lecz wystarczająco przerażająca, by niemal zagnać mnie do kąta.
Błysnęło...
To było pomieszczenie w jakimś
opuszczonym budynku. Stara farba schodziła ze ścian całymi
płatami, lecz sprzęt laboratoryjny wyglądał na aż przesadnie
nowoczesny, skrząc się w promieniach słońca wpadających przez
pęknięte okno. Przez chwilę widziałam to wszystko oczami osoby
leżącej na niewygodnym szpitalnym łóżku. Przez chwilę czułam,
jak kilka par dłoni przytrzymuje mnie, szarpiącą się i
wyklinającą na czym świat stoi, gdy mężczyzna w maseczce na
ustach szykuje się do podania mi zastrzyku...
To był mój sen. Śnił mi się
przynajmniej co drugą noc, lecz nie zwracałam nigdy na niego
większej uwagi. Owszem, pojawił się nagle jakiś czas temu, ale
mało to natrętnych snów miałam? Był po prostu jednym z wielu i
nie posiadał więcej sensu niż cała reszta.
Tylko że teraz było jakoś
inaczej... bo przecież nie spałam.
Drgnęłam niespokojnie, czym
prędzej otworzyłam oczy. Sen wciąż migał mi w wyobraźni, jak
nagle odzyskane wspomnienie z wczesnego dzieciństwa. Wspomnienie,
którego nie powinnam mieć, bo...
Bo to było niemożliwe. Tak, Lea,
mało walnięta jesteś, więc wmów sobie jeszcze, że ktoś robił
na tobie jakieś pieprzone eksperymenty, a następnie wymazał ci
pamięć. Nie no, kaftanik z przydługimi rękawami i pokój wyłożony
materacami masz murowany.
Nie chcę tutaj być. Tak bardzo nie
chcę tutaj być...
Oddajcie mi moje życie, proszę...
Zerwałam się z miejsca, zaklęłam
porządnie. Zdecydowanym krokiem ruszyłam w stronę schodów,
jednocześnie grzebiąc w torebce w poszukiwaniu telefonu. Szybko
wybrałam numer opatrzony nazwą „Dyspozytor”.
Dzisiaj na warcie ponownie był pan
Tomek. Odebrał zaskakująco szybko jak na niego.
– Dzień dobry, panie Tomku, nie
przeszkadzam może? – zawołałam zaskakująco normalnym
uśmiechniętym tonem.
– No cześć, blondi, co tam? –
Ziewnął głośno. – Nie powinnaś właśnie świetnie bawić się
w szkole?
– Kij ze szkołą –
zapowiedziałam. – Doszły mnie słuchy, że masz jakiś zagubiony
karny Kordon, którego nikt nie chce wziąć.
– Ojej, skąd takie
przypuszczenie? – kiepsko udał zaskoczenie. – Oczywiście, że
mam transport za Kordon. Zawsze mam transport za Kordon, którego
nikt nie chce wziąć. A czemu pytasz? Mało ci po wczorajszym?
– Odczuwam jakiś niewyjaśniony
niedosyt, który czym prędzej pragnę zaleczyć – oznajmiłam. –
Trzymaj go dla mnie.
– Co? Czyś ty oszalała?! –
Obudził się w jednej sekundzie. – Nie dość, że masz dzisiaj
wolne, to jeszcze...
– Oj tam, panie Tomku. Biorę
dzisiaj Kordon. Wpiszecie mi nadgodziny. O której mam ruszać? –
Nie przejmując się niczym, wzięłam swoją kurtkę z o dziwo
otwartej szatni. Właściwie to wciąż nie rozumiałam, po co była
mi ona potrzebna przy takich upałach.
– Pół godziny temu. Ale
przecież...
– Wszyscy będą zadowoleni. Pan,
bo nie będzie już musiał szukać chętnego, a ja, bo... No, bo
będę – ucięłam mało inteligentnie. – Trochę go opóźnię,
ale w sumie i tak już nie dałoby się tego nie opóźnić. Będę
za jakąś godzinkę. Tylko trzeba Parkinsona zatankować.
– Niech ci będzie – westchnął
wreszcie dyspozytor. – Już nie wnikam, co z twoją edukacją, bo
to nie moja sprawa, ale mam przynajmniej nadzieję, że wiesz, co
robisz. Bo wiesz, prawda?
– Niczego nie byłam tak pewna,
panie Tomku – zapewniłam, napierając barkiem na stare drzwi
wyjściowe. Metalowa konstrukcja z brudnymi szybami zaskrzypiała
przeraźliwie, ale nikt się tym nie zainteresował. – Przecież to
bardzo fajna służba. Nie wiem, czego wszyscy od niej chcą.
Pan Tomek zaklął mało dyskretnie,
warknął coś bliżej nieokreślonego i rozłączył się bez
pożegnania, jak to on.
Drzwi szkoły trzasnęły za mną o
wiele głośniej, niż wypadało. A ja roześmiałam się radośnie,
podskoczyłam dwa razy, jak mała dziewczynka, chcąc dać upust
rozpierającej mnie energii, i ruszyłam szybkim krokiem w stronę
przystanku tramwajowego.
– Oh, little baby, your so
fucked up – zaśpiewałam jak
pomylona, nie przejmując się tym, że ktokolwiek mógłby mnie
widzieć. – Too much of that and there ain't no love...
Odwróciłam się na chwilę. Tak,
patrzyli – okna sali geograficznej wychodziły akurat w tą stronę,
tak więc wszyscy siedzący przy oknie mieli na mnie świetny widok.
Kilka osób obserwowało mnie z ciekawością.
– You gonna take it, anyway you
can – nuciłam dalej.
Pomachałam im z szerokim uśmiechem.
Pomachałam,
a następnie rzuciłam krótkie spojrzenie w stronę nie tak
odległego Kordonu. Budynki Strefy Wyłączenia rysowały się na
horyzoncie, dziwnie zamazane w mętnym świetle nisko zawieszonego
słońca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz