Wspominałem może o tym, że
działanie trucizny ze strzały z zieloną brzechwą stopniowo
znikało?
Pomyliłem się.
Nie wiem, co to mogło być.
Adrenalina? Być może. Wielu już widziałem takich, którzy przez
nagły wyrzut adrenaliny czuli się bogami. Wielu widziałem takich,
którzy rzucali się na demony z gołymi dłońmi, ale też takich ze
śmiertelnymi ranami, uparcie twierdzących, że czują się
wspaniale. Ze mną pewnie działo się coś podobnego.
Szedłem sobie piaszczystą drogą,
rozdzielającą las demonów od tego zwyczajnego. Drogą, którą to
jeszcze całkiem niedawno chciałem się przespacerować.
No to masz, Jan. Spaceruj do woli.
Spaceruj wręcz do usranej śmierci... i tak nie masz do niej
szczególnie daleko.
Szedłem. Dźwigałem na grzbiecie
pieprzone dwa karabiny, dwa łuki, naręcze strzał i tyle naboi, że
mógłbym wystrzelać wszystkie demony, a z pewnością jeszcze by mi
zostały. A także dwie szable, maczetę i nóż myśliwski, jeśli
tego byłoby za mało.
A do tego wszystkiego krwawiłem
lepiej niż zarzynana świnia.
Ile tego było? Powoli sam
zaczynałem się gubić. Jeden postrzał i ze dwie zatrute strzały.
Kurwa, byłem już chodzącym trupem, tylko tak cholernie nie
chciałem przyjąć tego do wiadomości...
Szedłem. A właściwie wlokłem
się, powłócząc groteskowo lewą nogą, jak jakiś pieprzony
zombie z kiepskiego horroru. Lewa połowa ciała niemal całkiem mi
zdrętwiała, praktycznie nie czułem już bólu w zakażonych
tkankach – najbardziej we znaki dawał mi się postrzał. Kula
przeszła na wylot między żebrami po prawej stronie, lecz byłem
już tak zamroczony trucizną, że nie umiałem nawet określić, czy
uszkodziła coś po drodze. Coraz gorzej mi się oddychało, ale
chyba nie miałem przebitego płuca. Chyba.
Chuj z tym. Byłem już w takim
stanie, że nie wiedziałem kompletnie niczego. W ustach czułem
posmak własnej krwi, niemal całe pole widzenia zasłoniły
świetliste plamy, a czoło zrosił lodowaty pot. Miałem też
dreszcze. Pełen pakiet.
Potknąłem się, prawie upadłem. Z
największym trudem zachowałem równowagę, coś ciągle kazało mi
uciekać. Jeśli się zatrzymam, na pewno zdechnę...
Ech, i tak zdechnę.
Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby
wejść głębiej do lasu. Odruchowo wybrałem ten normalny – po
swojej prawej stronie. Przez chwilę chciałem się roześmiać –
ciekawe, czy byłem pierwszym demonem, który się tam zapuścił?
Nie miałem już sił. Nogi
zamieniły się w watę, we łbie kręciło się coraz mocniej.
Zostawiałem za sobą krwawą ścieżkę, lecz nie martwiłem się
tym. Dziwne, że moim największym zmartwieniem było to, co tak
niedawno się wydarzyło, a nie uciekające wraz z każdą kroplą
życie...
Wspomnienia były aż przesadnie
wyraźne i bardziej namacalne, niż wszystko wokół. Próbowałem je
przegonić, odegnać choć na chwilę – zaraz przecież będę miał
całą wieczność na rozpamiętywanie wszystkiego od nowa – ale
nie zamierzały się poddać. Byłem zbyt słaby. Zbyt wielką
trudność sprawiało mi zebranie myśli do kupy i uformowanie z nich
czegoś konkretnego, logicznego i stabilnego na tyle, bym mógł się
tego uchwycić.
Skały wyrastały z leśnej darni na
kształt odłamków pogruchotanych kości, przebijających skórę
ziemi. Idiotyczne skojarzenie. Rozsiewały się coraz gęściej,
pojawiały nieoczekiwanie i służyły za podporę, gdy brakowało mi
sił – mogłem odpychać się od nich prawą ręką i dzięki temu
wlec się jeszcze dalej. Na samym szczycie niewielkiego wzniesienia
kilka wysokich jak domy mieszkalne skał tworzyło zaciszny okrąg, w
którym mogłem się schronić. Kiedyś z kilkoma chłopakami z
oddziału robiliśmy tutaj ognisko. Bardzo ładne miejsce, by w nim
zdechnąć.
Wtoczyłem się do środka. Choć
przez szczeliny między monumentalnymi kamiennymi ścianami wpada
trochę promieni słońca, nigdy nie widziałem tu choćby mchu.
Pośrodku leży tylko mniejszy kamień, sięgający mi co najwyżej
do kolan...
Na nim właśnie ostatecznie
zaległem. Nie miałem siły na cokolwiek innego, wsparłem się więc
na nim ciężko, zrzuciłem karabiny ze zdrętwiałego ramienia, łuk
ciepnąłem w drugą stronę, nie przejmując się nim szczególnie.
Chciałem usiąść...
Zakręciło mi się w głowie tak
porządnie, że padłem na ziemię. Z najwyższym trudem uniosłem
się na kolana, skrzywiłem się z bólu. Targnęły mną torsje.
Zwymiotowałem własną krwią, zakrztusiłem się na chwilę, gdy
kolejny kłujący spazm odebrał mi oddech. Tym razem chyba odezwały
się źle pozrastane żebra. Szlag, kula właściwie mogła połamać
je od nowa. Ten kaliber chyba się w szczelinę między kośćmi nie
mieści...
Ostatkiem sił zebrałem garść
zagnanych do środka skalnego kotła liści, otarłem nimi usta.
Zauważyłem, że tym razem moja
posoka była niemal czerwona. Ciekawe, od czego to zależy?
Doczołgałem się właściwie do
kamienia, wsparłem o niego ciężko, spróbowałem oderwać od
podkoszulka kawał materiału na opaskę uciskową, lecz okazała się
na to zbyt wytrzymała. Albo to ja byłem tak słaby. Na czym w ogóle
miałbym ją w pierwszej kolejności zawiązać?
Bogowie, co ja zrobiłem? Jeśli
dobrze liczyłem, zabiłem czterech Strażników. Z zimną krwią,
jak zwierzę zapędzone w kąt...
Zabiłem czterech braci. Facetów, z
którymi jadłem, spałem i walczyłem ramię w ramię od lat.
Facetów, za których oddałbym życie – których ochraniałem, za
których nieraz myślałem, którzy byli dla mnie czymś więcej niż
rodzina. Facetów, którzy byli dla mnie wszystkim...
Ja pierdolę...
Rozpłakałem się jak małe
dziecko. Tak po prostu. Bo bolało. Bo umierałem. Bo nie mogłem
wytrzymać z samym sobą.
W drętwiejących palcach obracałem
różaniec z kości...
No i tak właśnie znalazł mnie
Fred.
Było już całkiem ciemno. Na
zmianę traciłem i odzyskiwałem przytomność, całkowicie
straciłem poczucie upływającego czasu. Jakimś bliżej
nieokreślonym ułamkiem zdrowego rozsądku zastanawiałem się, jak
to możliwe, że jeszcze żyję. Chciałem zdechnąć. Chciałem,
żeby to się wreszcie skończyło... chciałem jak małe dziecko móc
schować się pod kołdrę i wmówić sobie, że dzięki temu jestem
niewidzialny i potwory nie zdołają mnie dosięgnąć. Z kącika ust
wciąż ciekła mi wąska stróżka krwi, ale nie miałem już sił,
żeby ją ocierać. Gdybym znowu zaczął rzygać, prawdopodobnie bym
się udusił. Kurwa, beznadziejna śmierć... wolałbym się najpierw
wykrwawić. Ale ile można się wykrwawiać?
Oprzytomniałem nieco dopiero wtedy,
gdy coś błysnęło mi prosto w oczy.
Drgnąłem niespokojnie, spróbowałem
zerwać się na równe nogi, lecz jedynym efektem było to, że
przetoczyłem się na bok i zaskowyczałem z bólu. Choć nie
powinienem, zacząłem się bać.
To była latarka. Pieprzona jasna
jak diabli latarka, którą montuje się na karabinach nieco ponad
lunetą zamiast noktowizora, na który Straży od lat żałowano
pieniędzy.
Byli tam. Przyszli za śladem mojej
krwi. Przyszli... i będą chcieli mnie zabić.
Jakoś nie umiałem podejść do
tego jak do kwestii skrócenia cierpienia. Z jednej strony tak bardzo
chciałem przestać czuć cokolwiek – chciałem, żeby wreszcie
przestało tak potwornie boleć! – z drugiej jednak odezwała się
we mnie jakaś dziwna wola przetrwania.
Kurwa, nie chcę umierać. Nie
chcę... A zwłaszcza nie tak.
Chociaż czy zasłużyłem na
cokolwiek lepszego...?
Był blisko. Demoniczny słuch
okazał się bez zarzutu – choć facet poruszał się bardzo cicho,
już z wielu metrów wychwyciłem cichy szmer jego kroków. Jęknąłem,
sięgnąłem po porzucony karabin. Nie wiem, jakim cudem zdołałem
unieść się na tyle, by uklęknąć w parodii postawy strzeleckiej,
opierając się ciężko na kamieniu. Uniosłem broń, przytknąłem
do ramienia – mało brakło, a znowu zacząłbym płakać, gdy
dosłownie wsadziłem sobie kolbę w miejsce, w którym wyszedł grot
jednej ze strzał, którymi wcześniej oberwałem – i zmusiłem
zdrętwiałą lewą rękę do ruchu. Nic z tego, miałem w niej tak
mało siły, że nie zdołałem broni nawet przeładować.
Było siedzieć cicho. Narobiłem
tym takiego hałasu, że trudno, by nikt mnie nie usłyszał. Byli
bardzo blisko.
Latarka błysnęła w przyzwyczajone
do mroku oczy. Ciemna sylwetka dobrze zbudowanego mężczyzny w
hełmie zasłoniła na chwilę szczelinę, którą się tu dostałem.
Byłem w takim stanie, że pewnie zacząłbym kwilić i błagać go o
litość, gdyby nie to, że nie mogłem nabrać aż tak dużo
powietrza. Cały czas jak głupi mocowałem się z opornym zamkiem,
lecz albo naprawdę byłem aż tak słaby, albo broń zacięła się
na dobre.
Stał tak chwilę nade mną. Nie
rozumiałem, dlaczego się zawahał. Milczał. Wyglądał jak ogromny
posąg, jak istota nie z tego świata, przed którą czuło się
jedynie strach i respekt... Zabawne, że pewnie ja sam musiałem dla
demonów wyglądać w identyczny sposób. Jeśli nie jeszcze gorzej –
nawet z tej pozycji łatwo mogłem określić, że Strażnik jest ode
mnie sporo niższy. Wojskowe nawyki pozostały, odruchowo oceniłem
go całego i swoje szanse w razie ewentualnej walki.
Jak można łatwo się domyślić,
wychodziłem w tych kalkulacjach dość żałośnie.
Szlag, tak się trzęsłem, że
zacięty karabin dosłownie tańczył mi w dłoniach. Nawet gdybym
mógł strzelić, i tak niewykluczone, że nawet z tych najwyżej
pięciu metrów bym nie trafił.
– Odłóż to!
Zimny męski głos rozciął ciszę
jak dobrze naostrzony nóż. Wydawał mi się znajomy, lecz nie byłem
w stanie przypasować go do żadnej z błyskających mi we
wspomnieniach twarzy. Wystarczająco wiele energii włożyłem w
zdziwienie się tym, że potraktował mnie jak człowieka. Na chwilę
oderwałem policzek od lodowatej stali broni, ale spróbowałem
ponownie wycelować, gdy drgnął w moją stronę.
Czułem się bezradnie jak niemowlę.
Mężczyzna westchnął ciężko,
rozluźnił się, wyprostował. Opuścił broń i podszedł parę
kroków. Widząc, że nadal szarpię się z zamkiem, złapał po
prostu mój karabin za lufę, wyjął mi go z drżących dłoni i
oparł o kamień z drugiej strony, bym nie mógł ponownie po niego
sięgnąć. Swój ustawił tak, by latarka zdołała objąć większą
część mojego schronienia, następnie przykucnął naprzeciw mnie.
– Czego chcesz? – wykrztusiłem.
Znowu oplułem się krwią. Ile jeszcze jej miałem?
– Właściwie to... – Urwał,
wzruszył ramionami. – Nieważne.
Miałem jeszcze nóż. Nie
przypuszczałem, że jestem w stanie tak szybko go wyciągnąć i
rzucić się na nieproszonego gościa tak, by zmusić go do reakcji.
Po prostu nie wiem. Ten dziwny instynkt, który wciąż gdzieś tam w
głębi siebie czułem, ta dziwna jakby obca wola, tylko czekająca,
by objąć nade mną pełną kontrolę, wciąż nie pozwalała mi
spokojnie czekać na to, co miało się wydarzyć. Kazała walczyć
do utraty sił... I tak myślałem, że już dawno je utraciłem.
Facet od niechcenia złapał mnie za
rękę, wykręcił nadgarstek tak, że musiałem rozluźnić palce, i
puścił dopiero, gdy nóż z głuchym brzękiem potoczył się po
pylistej ziemi. Zupełnie odruchowo pokazałem mu lekko zaostrzone
zęby demona i zawarczałem z głębi piersi, lecz nawet tym się nie
przejął. Interesujące.
– Tak myślałem – powiedział
tylko i ze sporym opóźnieniem uwolnił moją dłoń.
– Wypierdalaj stąd – wycedziłem
tylko w odpowiedzi i ciężko wsparłem się na kamieniu, gdy na
dobre się rozkaszlałem.
– Nie uwierzyłem im, gdy
powiedzieli, że jesteś demonem. – Powoli rozpiął paski hełmu i
zdjął go. – Jakoś mi to nie pasowało. Demony przecież nie
strzelają.
– A na kogo ja ci niby wyglądam?
– Roześmiałbym się, gdybym tylko mógł.
– Nie wiem. – Znowu wzruszył
ramionami. – Ale na pewno nie na demona.
– Zdecydowanie za mało ich w
życiu widziałeś. – Tym razem traciłem siły chyba już na
dobre. Było odrobinę inaczej niż jeszcze niedawno. Po prostu
zaczynałem przysypiać. Głowa mi leciała, ledwo byłem w stanie
utrzymać oczy otwarte.
Już wiedziałem, z kim miałem do
czynienia. To właśnie był Fred. Wprawdzie dołączył do nas
niedawno i był najmłodszy – miał bodajże ledwie dwadzieścia
dwa lata – ale miał po prostu do tej roboty talent. Wiecznie
poważny, wyglądający na nieco starszego niż w rzeczywistości,
dobrze zbudowany i traktujący profesję Strażnika do bólu
poważnie, bardzo przypominał mi mnie na samym początku. Może też
dlatego chciałem go w swoim oddziale – wiedziałem, że jeśli
choć minimalnie moje przypuszczenia się zgadzały, będzie z niego
świetny Strażnik. Nie myliłem się. Szkoda tylko, że miałem tak
mało czasu na obserwowanie tego. Czasem śmiano się, że jesteśmy
braćmi – obaj niechętnie się uśmiechaliśmy, wyglądaliśmy
dość podobnie i mieliśmy imiona, których nie pozwalaliśmy
zdrabniać, choć u niego ostatecznie i tak skończyło się na
Fredzie. Fryderyk było zbyt długie, by nadawało się do wymawiania
w trakcie wydawania krótkich rozkazów. Gówniarz chodził za mną
niemal krok w krok, zapatrzony jak w obrazek, ale nie widziałem w
tym niczego dziecinnego. Nie było w nim choćby ułamka z dziecka.
Lubiłem go. Czasem mnie drażnił,
ale ogólnie go lubiłem. Miał dobre zadatki na to, by w przyszłości
stać się dowódcą.
Przyglądał mi się dłuższą
chwilę, choć mało mnie to już obchodziło. Chciałem spać. Po
prostu zasnąć...
– No dobra – westchnął
wreszcie, poruszył się niespokojnie. – Powiedziałem im, że idę
się tylko odlać, powinienem zaraz wracać.
– To spieprzaj – odparłem bez
wahania. – Daj mi spać...
Niczym się nie przejmując, odpiął
od pasa niewielką torbę na niezbędne wyposażenie i rzucił ją na
ziemię przede mną. Zdjął rękawice i karwasze, podwinął rękawy
koszuli najwyżej, jak się dało. Złapał mnie za naramiennik,
obejrzał krótko ze wszystkich dostępnych stron.
– Dasz radę to zdjąć? –
spytał wreszcie, szarpiąc za paski zbroi.
Zabolało. I to jak...
– Kurwa! – jęknąłem,
odpychając go z zaskakującą siłą. – Łapy przy sobie, za mało
się jeszcze znamy...
Wywrócił oczami, pokręcił głową
z politowaniem i zaczął rozpinać sprzączki, do których miał
dostęp.
– Co ty robisz, kretynie? – Gdy
nie patrzył, wyciągnąłem mu nóż z pochwy przy pasie, skoro mój
zarekwirował. Zamarł, gdy ostrze błysnęło mu tuż przed oczami.
– Daj mi zdechnąć w spokoju.
– Wybacz, ale zaprotestuję –
warknął, wreszcie okazując zdenerwowanie. – Jakbyś się jeszcze
nie zorientował, próbuję zabrać się do składania cię do kupy.
Więc usiądź na dupie i przestań się ze mną szarpać, grzecznie
proszę.
– Że co? – Ponownie pozwoliłem
sobie wyjąć nóż z dłoni. Tym razem byłem tak zaskoczony, że
nawet nie zauważyłem, kiedy to zrobił. – Na jaką cholerę
chcesz...? Tu już nie ma czego składać. W szpitalu mogliby nie dać
rady, a co dopiero...
– Zamknij się.
– Fred, ja pierdolę...
– Zamknij się, albo naprawdę dam
ci w pysk, przysięgam.
– Nie widzisz, czym jestem? –
Słabo złapałem go za dłoń, próbując powstrzymać. – Dopiero
co zabiłem czterech naszych, a kto wie, co robiłem wcześniej,
gdy...
Zgodnie z obietnicą dostałem w
pysk. I to tak, że mało brakło, a musiałbym wypluwać własne
zęby.
– Nie bije się rannego –
syknąłem jeszcze tylko słabo.
– Więc nie zmuszaj mnie, żebym
to powtarzał. Usiądź na chwilę prosto.
Posłusznie uniosłem się na tyle,
na ile mogłem. Podtrzymał mnie jedną ręką, co w moich oczach
zakrawało wręcz na niemożliwość – spokojnie ważyłem koło
stu kilo – i wreszcie ściągnął ze mnie zbroję. Gdy doszło do
odklejenia koszuli od ran, zacząłem nieco protestować. Wcisnął
mi własną rękawicę i kazał zagryźć; zaklął, widząc, że nie
może położyć mnie na plecach tak, by nie zanieczyścić
wszystkich ran. Wreszcie kazał oprzeć się o kamień.
– Wybacz, ale na znieczulenie mam
tylko to. – Podsunął mi butelkę wódki. – Po morfinę
musiałbym włamać się do magazynu.
– Wal się – pożyczyłem mu
uprzejmie, napiłem alkoholu z gwinta, rozkaszlałem na całego.
Nigdy nie piłem dużo, ale głowę miałem cholernie mocną. Gdy
byłem gdzieś w połowie butelki, myślałem, że się porzygam, ale
wciąż nie czułem się ani trochę pijany.
– Te, konował, twoje znieczulenie
jest do dupy – burknąłem, gdy przypomniałem sobie, jak się
oddychało.
– A ty marudzisz jak stara baba.
Spokojnie, zaraz wejdzie. Zostaw mi trochę do odkażania, jeśli
łaska.
Po jeszcze kilku łykach faktycznie
weszło. Ponownie skupiłem się na żuciu rękawicy.
Nie wiem, ile czasu zajęło mu
oczyszczenie i zaszycie ran. Znowu odpływałem, opary alkoholu
dodatkowo mnie dezorientowały. Traciłem poczucie, co dzieje się ze
mną samym. Być może nawet zaczynałem majaczyć – z jakiejś
przyczyny Fred musiał kolejny raz dać mi w mordę, a żaden inny
powód nie przychodzi mi do głowy.
Tak, każdy z nas musiał przejść
obowiązkowe ćwiczenia z ratowania sobie nawzajem życia. Umieliśmy
radzić sobie z ranami. Ale i tak kompletnie nie widziałem tego, że
kilka szwów zdoła mnie uratować. Chociaż może coś jednak było
w tym micie o nadzwyczajnej wytrzymałości demonów – i tak za cud
mogliśmy uznać to, że jeszcze oddychałem. Nie wiem, ile mieściło
się we mnie krwi, skoro już tyle jej straciłem, a coś wciąż we
mnie pozostawało.
Z całych sił ściskałem ten
cholerny różaniec. Być może modliłbym się, gdybym tylko umiał.
Nigdy nie wierzyłem w Boga, lecz niepozorny przedmiot stał się dla
mnie czymś w rodzaju amuletu. Był ze mną przez cały ten czas.
Skoro nie zgubiłem go do tej pory, to znaczy, że coś w nim było.
Coś...
Nie umiem tego opisać. Po prostu
stał się dla mnie czymś ważnym. Jakimś rodzajem tarczy, być
może chroniącej mnie jedynie przede mną samym.
Fred po wszystkim owinął mnie
ciasno bandażem, położył na wytrzaśniętym nie wiadomo skąd
materiale, bym nie uwalał świeżych opatrunków błotem, i kazał
się nie ruszać. Przysnąłem, obudziło mnie dopiero to, jak wrócił
z naręczem drewna. Wrzucił je do skalnego kotła, ponownie zniknął,
wrócił z podobną paczką. Błyskawicznie rozpalił niewielkie
ognisko.
– Wiesz, co się robi z ogniskami.
– Palcem wskazał na zapas suchych gałęzi. – Dorzucaj w miarę
możliwości. Tego, co z tobą będzie, jeśli się przeziębisz,
chyba też nie muszę tłumaczyć. Ubrań żadnych ci nie wziąłem,
następnym razem coś przyniosę.
– A już myślałem, że zostawisz
mnie w spokoju – wybełkotałem.
Zmiażdżył mnie spojrzeniem, które
tak często widziałem w lustrze. Wcisnął mi w dłonie swoją
torbę.
– Masz tu zapasowe opatrunki.
Dobrze by było, gdybyś je sobie zmienił rano, jeśli nie przyjdę.
A nie obiecuję. Nie mogę zwracać na ciebie uwagi. To pewnie też
rozumiesz. Żarcia trochę też tam wrzuciłem. W sumie nie wiem, co
teraz jesz. – Podniósł z ziemi mój karabin, obejrzał ze
wszystkich stron, spróbował przeładować. Zaklął, gdy dźwignia
nie drgnęła. Spróbował wydłubać zaklinowany nabój palcami,
wreszcie jednak wręczył mi swoją broń, gdy już nacieszyłem się
torbą. – Ten będzie pewniejszy. Ale wiesz, postaraj się nie
strzelać do naszych, jeśli nie będziesz musiał.
Jeśli to miał być dowcip, to
ewidentnie przeleciał z gwizdem. Skrzywiłem się tylko, warknąłem
coś bliżej niezrozumiałego i zamknąłem oczy na znak, że rozmowa
skończona. Tuliłem ten głupi karabin jak największy skarb. Jeśli
umrzeć, to tylko z bronią w ręku, jak to mówią...
– Potrzebujesz czegoś jeszcze? –
spytał na odchodnym i stropił się szybko. – No tak, głupie
pytanie...
– Masz fajki? – przerwałem mu
wpół słowa.
Przez chwilę wyglądał na
zaskoczonego. Musiał na dobre przetrawić niespodziewaną zmianę
tematu, zanim wygrzebał z kieszeni paczkę papierosów i wręczył
mi ją razem z badziewną zapalniczką.
I odszedł. Zostawił mnie.
I już nie wrócił.
Nie wiedziałem, co się z nim
stało. Próbowałem o tym nie myśleć. Wystrzały z broni palnej
słyszałem do samego świtu, a nawet jeszcze dłużej, co nie
zdarzyło się nigdy do tej pory. Musieli mieć naprawdę poważne
problemy – karabinów używało się tylko w wyjątkowych
przypadkach.
Goiłem się zaskakująco szybko –
nie wiem, jak to możliwe, ale ze zdychającej kupki nieszczęścia
szybko przemieniłem się w zdrowiejący kłębek nerwów, roznoszony
przez przesadną energię. Już następnego wieczoru mogłem w miarę
swobodnie usiąść, nie ryzykując mdłości i zawrotów głowy.
Perfekcyjnie założone szwy sprawiały, że krew praktycznie nie
płynęła, a tkanki szybko odzyskiwały normalny kolor.
Zadziwiające. Człowiek prawdopodobnie wcale by się z tego nie
wylizał, a ja?
Zmieniałem opatrunki rzadziej, niż
powinienem, jadłem też niewiele. Fred się nie pokazywał.
Wątpiłem, że by o mnie zapomniał. Następna noc też upłynęła
pod znakiem toczącej się nieopodal bitwy.
Szlag mnie trafiał, że nie mogę
tam iść i sprawdzić, co się dzieje.
To więcej niż pewne, że Strażnicy
będą chcieli mnie zabić. Należał mi się przynajmniej sąd
polowy – i to tylko przy pomyślnych wiatrach. Nie miałem co do
tego najmniejszych wątpliwości. Tylko że chciałem im pomóc. Nie
mogłem ich tak zostawić. Musiałem coś zrobić...
Następnego dnia zacząłem chodzić.
Tkanki wewnątrz wciąż bolały jak skurwysyn, gdy się ruszałem,
lecz z zewnątrz szwy bardziej już przeszkadzały, niż w
czymkolwiek pomagały. Próbowałem spacerować, ostrożnie rozruszać
zastałe mięśnie.
A jeszcze następnego dnia
ostatecznie założyłem zakrwawioną zbroję, wziąłem nowy karabin
i kilka zapasowych magazynków i poszedłem w przysłowiowy świat.
Byłem już cholernie głodny. Łuku nie brałem – nie zdołałbym
go naciągnąć.
Powoli zapadał zmrok. W lesie nie
widziałem słońca, lecz przebijające się gdzieniegdzie między
gałęziami niebo ciemniało z chwili na chwilę. Gdzieś niedaleko
rozległ się pierwszy strzał. Wciąż dość wolno, ale jednak
zmierzałem w stronę miejsca, w którym umarłem...
Tak, wszedłem do lasu demonów. Co
mi mogły zrobić, skoro byłem jednym z nich? Mgła snuła się
pomiędzy wysmukłymi sosnami gęstymi jak mleko pasmami,
gdzieniegdzie migały w niej przygarbione ludzkie sylwetki.
Ludzkie... ale to nie byli Strażnicy.
Podążyłem za demonami. Śpieszyły
się gdzieś, a było ich cholernie dużo. Obserwowałem je;
warknąłem na około siedemnastoletniego chłopaczka, gdy potrącił
mnie ramieniem. O dziwo spuścił szybko wzrok i wycofał się, nie
chcąc więcej wchodzić mi w drogę. Roześmiałem się na to jak
wariat.
Byliśmy już niedaleko pierwszego z
domów – otwarte na tyłach ogrodzenie zapraszało do ogrodu, we
mgle przypominając ogromną bramę z zaświatów. Pod ciężkimi
butami zachrzęściły pierwsze dary.
Syknąłem, gdy strzała świsnęła
w powietrzu dosłownie tuż obok mojego ucha. Szybko dopadłem do
najbliższego drzewa i schroniłem się za nim, przeładowałem
karabin, położyłem palec na spuście. Wygląda na to, że dla
chłopaków jestem całkiem dobrze widoczny, więc lepiej nie
wchodzić im w drogę i gdzie indziej znaleźć sobie dobre
stanowisko.
Chłopak, którego dopiero co
postawiłem do pionu, wyrósł jak spod ziemi dziesięć metrów
dalej. Spojrzał na mnie z zaciekawieniem, dłuższą chwilę
poświęcił broni w moich rękach, syknął wreszcie i ruszył
niepewnie, wciąż nie mogąc się zdecydować, czy aby na pewno
jestem dobrym celem ataku. Nie byłem. Błyskawicznie podniosłem
karabin i ściągnąłem spust praktycznie bez celowania. Aż okręcił
się w powietrzu i upadł, przewracając swojego kryjącego się w
gęstszej mgle pobratymca.
Perfekcyjnie. Sam się tego nie
spodziewałem. Roześmiałem się w głos.
Ciekaw byłem, co musieli myśleć o
tym Strażnicy. Pewnie patrzyli po sobie z niepokojem, próbując
zorientować się, kto przeszedł na broń palną bez wyraźnego
rozkazu. Do tego jeszcze ten śmiech...
Otrząśnijcie się szybciej,
kretyni, bo tutaj naprawdę coś się dzieje...!
Demonów było cholernie dużo –
nawet w swoich na wpół zamazanych wspomnieniach sprzed przebudzenia
nie umiałem znaleźć aż tylu. Była ich dosłownie cała pieprzona
armia. Nawet mnie przeszedł dreszcz na ten widok. Strzeliłem do
jeszcze dwóch i zmieniłem pozycję, niemal wpychając się w czyjś
zasięg – kolejna strzała wbiła się w drzewo tuż nad moją
głową.
Oj, bracia, coś chyba wam
skuteczność spada... Za czasów mojego dowództwa nie było mowy o
tak idiotycznym strzelaniu na oślep.
Kolejny, tym razem kobieta. Strzał
praktycznie z przyłożenia powalił ją na ziemię; przeskoczyłem
nad ciałem. Następny rzucił się na mnie z zaskoczenia,
przyłożyłem mu więc kolbą z taką siłą, że czaszka pękła
jak skorupka jajka. Nie wiedziałem, że mogę mieć aż tyle siły w
takim stanie. Rany zabolały, żebra dały się we znaki całkiem
solidnie, ale zdołałem nie wydać żadnego dźwięku. Odszedłem na
chwilę na bok i oparłem się o drzewo, by złapać oddech. Demony
więcej same z siebie mnie nie atakowały. Widziały mnie, czasem
warczały i szczerzyły ostre kły, gdy wyczuwały moją słabość i
zapach mojej krwi, ale żaden nie odważył się podejść bliżej,
gdy odwzajemniałem się tym samym. Niesamowicie mnie to bawiło. Nie
czułem się jednym z nich. Miałem nawet wrażenie, że wcale nie
jestem aż tak podobny do nich z wyglądu. Chociaż może byłbym,
gdybym starał się ciągle szczerzyć zęby? Nie, chyba naprawdę
miałem mniej ostre kły niż one.
Odstrzeliłem jeszcze kilka, lecz
nie mieszałem się szczególnie w walkę. I tak nie wyglądała mi
na aż tak zaciekłą, jak poprzednie, które mogłem tylko słyszeć.
Strażnicy nie przerzucili się na broń palną – nie musieli, bo
wrogowie sprawiali wrażenie powolnych i rozleniwionych – ale wciąż
miałem jakieś głupie wrażenie, że... są naprawdę zmęczeni.
Pudłowali nad wyraz często, część demonów jedynie ranili,
zamiast zabijać. Skrupulatnie zbierałem wszystkie nadające się
jeszcze do użytku strzały, choć miałem drobne problemy ze
schylaniem się, i interweniowałem tylko w ostateczności.
Gdy nieco ucichło, zakradłem się
do ceglanego domu, nożem wyłamałem zamek drzwi balkonowych i
dostałem się do środka.
No cóż, byłem pewien, że zastanę
tam to, do czego przywykłem: trzęsącą się ze strachu, być może
modlącą się rodzinę, którą znałem dobrze z widzenia... lecz
środek był zupełnie pusty. Zniknęła część rzeczy, lecz nie
wszystkie – dom wyglądał na opuszczony w wielkim pośpiechu.
Pozwolili im się wyprowadzić? W głowie mi się to nie mieściło.
Czy może... kazali?
To już przynajmniej mam odpowiedź
na to, dlaczego tamtego pamiętnego dnia poczęstowali mnie strzałą,
gdy tylko wychyliłem się zza baneru. Wiedzieli, że tu nikogo nie
ma, więc strzelali do wszystkiego, co się ruszało. Tylko co
sprawiło, że ci ludzie się wynieśli?
Mogłem tak zastanawiać się
godzinami, ale zdecydowanie powinienem zrobić to później.
Spośród przynajmniej tymczasowo
bezpańskich rzeczy wygrzebałem plecak. Nie mogąc się powstrzymać,
zgarnąłem do niego kilka książek z porządnego regału, ciesząc
się, że tym razem nie muszę wygrzebywać ich z darów z dyszącymi
nad karkiem demonami; wziąłem pierwszy lepszy koc, korzystając z
okazji, i przeszedłem się do kuchni. Zaplanowana kradzież
zamieniła się w coś w rodzaju spokojnych zakupów... Niestety z
jedzeniem wcale mi się nie poszczęściło. Lodówka była zupełnie
pusta, w szafkach znalazłem tylko kilka paczek ryżu i kaszy i
wyjątkowo smutne czekoladowe ciasteczka, o których ewidentnie
musieli zapomnieć, tak tam nie pasowały. No ale lepsze to niż nic.
Choć plecak był już pełen, pokusiłem się jeszcze o garnek –
nie będę przecież ryżu jadł na surowo.
Gdy na sam koniec bez większych
nadziei zajrzałem do ostatniego schowka – wiklinowego kosza pod
stołem – czekało mnie przyjemnie zaskoczenie. Szybko pożyczyłem
jeszcze jeden plecak i niemal do granic możliwości wypchałem go
atrakcyjnymi fantami – byłem tak głodny, że konserwy z
tuńczykiem w sosie własnym, groszkiem, kukurydzą, paprykarzem i
drobiowym pasztetem wyglądały w moich oczach jak zapowiedź
najwystawniejszej uczty w moim życiu. Papierosów niestety nigdzie
nie znalazłem, a tak chciało mi się jarać, że aż mnie skręcało.
Wróciłem do mojego skalnego kotła.
Czułem się w nim zaskakująco dobrze.
Następne noce spędzałem podobnie,
choć nieco rozważniej. Nie chciałem jeszcze przesadzać – rany
wciąż bolały – więc wybierałem sobie wygodne miejsce do
strzelania, z którego Strażnicy nie mogli mnie widzieć, i bawiłem
się w snajpera. Demonów naprawdę było wiele, ponadto wydawało mi
się, że z każdą nocą stają się coraz zajadlejsze, ale nie
byłem pewien, na ile to prawda, a na ile jedynie złudzenie
podsuwane przez szukający rozrywki mózg.
Nudziło mi się. Tak, to chyba był
mój najpoważniejszy problem.
Nigdy nie spałem dużo. W dzień
zajmowałem się głównie ostrożnymi treningami – stopniowo
przypominałem sobie walkę szablami, maczetą, nożem, po trzech
dniach zacząłem nawet strzelać z łuku. Z początku próbowałem
przyzwyczaić się do tego, z którego bezimienny Strażnik wpakował
mi dwie strzały w plecy, lecz był znacznie słabszy od mojego.
Zupełnie nie mogłem do niego przywyknąć, więc postanowiłem
zaryzykować ze swoim. Wydawało mi się, że jest w wystarczająco
dobrym stanie, by dało się go używać. Cięciwę wypadałoby
nasmarować, lecz jedynym tłuszczem, jaki miałem, był ten w sosie
z tuńczyka, z oczywistych względów więc odłożyłem to na czas
nieokreślony.
Problemy pojawiły się dopiero
czwartej nocy.
Coś mnie podkusiło, żeby wybrać
się na polowanie w pełnym wyposażeniu. Nie umiałem wytłumaczyć,
co takiego spowodowało, że miałem nieprzyjemne przeczucia, że coś
się wydarzy. Może to, że mgła pojawiła się zadziwiająco
wcześnie, bo jeszcze gdy świeciło słońce? Może dziwny,
niemożliwy do opisania zapach, jaki ze sobą niosła? A może ten
cholerny szósty zmysł, który włączał mi się w najmniej
spodziewanych momentach? Nie wiem.
Poszedłem na miejsce gdy było
jeszcze widno. Wdrapałem się na starą komórkę w rogu ogrodu –
przed oczami Strażników zasłaniały mnie wybujałe gałęzie
niewysokiej sosny rosnącej po drugiej stronie płotu, a na demony
miałem stamtąd doskonały widok.
Zaczęło się tak jak zwykle –
pierwsza fala, kilka strzałów, kilka wykrzyczanych rozkazów
niesionych echem między drzewami, warkoty zdrowych demonów i
skamlenie rannych... Pierwszy raz wziąłem ze sobą łuk –
przyjemnie było patrzeć, jak szybko wracam do formy: ledwie kilka
musiałem zabić, by znowu wprawić się na tyle, by celować w prawe
oko.
Tylko że...
Nie wiem, co dokładnie sprawiło,
że Strażnicy pojawili się bliżej. Zwykle zatrzymywali się tuż
za bramą, przy płocie od strony drogi, i po prostu stamtąd
celowali do tego, co widzieli, bardzo rzadko zbliżali się do
granicy wytyczanej przez schody tarasu dużego domu. Zdziwiłem się,
gdy nagle pojawili się dosłownie wszędzie. Było ich przynajmniej
dziesięciu – wlali się szeroką falą do ogrodu, wgryźli ostrym
klinem w białą mgłę, która w moich demonicznych oczach wręcz
świeciła w mroku nocy, i...
Gonili jakąś większa grupkę
demonów tylko po to, by ta naprowadziła ich na jeszcze większą.
Zrobił się kocioł, ktoś krzyknął, ktoś przeklinał. Rozpętał
się taki chaos, że nie mogli strzelać bez obaw, że nie pozabijają
się nawzajem.
Wkurwiłem się. Bo co oni niby
robili? Jak wielkim idiotą musiał być mój następca, że pozwolił
na coś takiego? Nosz ja pierdolę, to miało być samobójstwo w
pięknym stylu, czy co?
Odstrzeliłem kilka demonów, lecz
było ich za dużo. Klnąc w głos, przerzuciłem łuk przez plecy,
zeskoczyłem z wiaty, złapałem za szable i wskoczyłem w największe
zamieszanie.
Nie, nie czułem się na siłach na
takie akcje. Ale co miałem zrobić? Nie mogłem pozwolić im
zginąć...
Być może miałem nadzieję, że
ratowaniem im tyłka zmażę swoje własne winy.
Rany nie bolały. Prawdziwym
problemem były te źle pozrastane żebra, lecz starałem się nie
zwracać na nie uwagi. Adrenalina. Adrenalina pomaga zapomnieć o
takich niedogodnościach. Trudno w końcu zastanawiać się nad tym,
co akurat kłuje cię w boku, gdy walczysz jednocześnie o własne
życie.
Ciąłem. Precyzyjnie, perfekcyjnie
– tak, jak od lat tylko ja potrafiłem to robić. Kilka kopniaków
podkutymi butami pozwalało poradzić sobie z pozostałą częścią,
gdy przeciwników robiło się za dużo, na inne wystarczyło
przekonująco warczeć, i same schodziły mi z drogi. Stal świstała
w powietrzu, a ja działałem jak robot. Jakbym wpadł w trans. Tak,
jak kiedyś.
I wreszcie bardzo dokładnie czułem,
że żyję.
Grupa powoli się kruszyła. Dwóch
Strażników padło, krew jednego z nich piekła mnie nieprzyjemnie w
policzek. Nie zdążyłem. Po prostu nie zdążyłem. Zrobiłem
wszystko, co mogłem – wszystko to, co robiłem zawsze – a nie
zdążyłem. Co tu się działo?
Rozpoznałem z pewnym trudem, kto tu
dowodził. Rzuciłem się w jego stronę – pal licho, że mnie
zobaczy, coś przecież musiałem mu powiedzieć. Musiałem, bo oni
powinni natychmiast się stąd wycofać...
Demon rzucił się na wielkiego
faceta dosłownie znikąd – po prostu nagle wyłonił się z plamy
mroku, jakby się zmaterializował. Nie myśląc wiele, podrzuciłem
jedną ze swoich szabli, złapałem odwrotnym chwytem i cisnąłem
nią jak oszczepem, starając się włożyć w to całą swoją
nadludzką siłę. Może i była dość lekka, ale w ciało demona
weszła jak w masło. Trup padł do stóp dowódcy Strażników w
momencie, w którym ja pojawiłem się za jego plecami.
– Co wy tu, kurwa, robicie?! –
ryknąłem na niego głosem, którego sam używałem podczas lat
dowodzenia, gdy oddział potrzebował motywacyjnego kopa w dupę.
Podskoczył, odwrócił się
gwałtownie, mało nie ciął mnie maczetą. Bez większego trudu
zablokowałem mu rękę. Ledwo powstrzymałem się od tego, by
warknąć na niego jak na demona.
– Po kiego chuja wyszliście tak
daleko?! – krzyczałem dalej. – Który taki mądry, że na to
wpadł?! Słuchasz mnie w ogóle?!
Widząc, że mężczyzna w hełmie
wciąż nie reaguje, wolną ręką palnąłem go między oczy. Lekko,
na tyle tylko, by oprzytomniał. To też miałem już opanowane do
perfekcji. Nieraz w ten sposób leczyłem braci z ataków paniki.
Otrząsnął się nagle, wyrwał z
mojego uścisku, pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Jan? – wydukał po dłuższej
chwili. – Ale przecież ty...
– Na pogaduchy spotkamy się kiedy
indziej, co? – prychnąłem i pchnąłem go bezceremonialnie w
stronę reszty. Demony na moment odpuściły, więc wszyscy, którzy
przeżyli – osiem par oniemiałych oczu – wpatrywało się we
mnie z niedowierzaniem. – Zabierz ich stąd!
– Jan, kurwa, przecież ty nie
żyjesz! – wyrwało się innemu.
– Spierdalać stąd! – wydarłem
się na nich ostatecznie i w ostatniej chwili odwróciłem, by
załatwić szybko wyciągniętą maczetą demona, który już niemal
siedział mi na plecach.
Podchodziły tu. Znowu tu
podchodziły, a były ich dziesiątki.
Zawahali się na chwilę, lecz
dowódca na szczęście otrząsnął się jako pierwszy. Krzyknął
coś do nich, zaklął raz i drugi, i przegnał wreszcie zbaraniałe
stadko z powrotem w kierunku ulicy.
Straciłem rachubę, ile demonów
musiałem zabić tej nocy, by ostatecznie nie ruszyły z nimi. Nigdy
jeszcze nie były tak śmiałe.
Gdy o świcie wróciłem do swojej
groty, zorientowałem się, że mam na sobie nie tylko obcą krew.
Byłem jednak tak zmęczony, że po prostu nie byłem w stanie
zajrzeć pod koszulę i sprawdzić, co dzieje się ze szwami. Nie
mogłem. Położyłem się na gołej ziemi, nie dawszy rady dowlec
się do prowizorycznego posłania, i zasnąłem tak, jak stałem –
w zbroi i pełnym wyposażeniu.
Zasnąłem, czy może straciłem
przytomność ze zmęczenia? Diabli wiedzą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz