Lea, na litość boską, co to niby
było?
Co się ze mną działo? Co ja
najlepszego wyprawiałam? Zachowywałam się jak potłuczona. Jak
rozhisteryzowana wariatka. Jak... Rany, ja nie byłam już nawet
przerażającą rozhisteryzowaną wariatką, tylko żałosną
rozhisteryzowaną wariatką. Byłam po prostu śmieszna, co tu dużo
ukrywać.
Co zrobiłam? Pokłóciłam się ze
wszystkimi, z którymi tylko mogłam się pokłócić. Wzięłam
sobie do serca wszystko to, co powinno spłynąć po mnie jak po
przysłowiowej kaczce. Ubzdurałam sobie coś, uroiłam, wykreowałam
we własnym skrzywionym umyśle i w tym wyobrażeniu przepadłam,
odrzucając zdrowy rozsądek.
Czym ja się przejmowałam? Boże,
przecież to była szkoła. Coś tak normalnego, jak to możliwe.
Owszem, może i w tych czasach niekoniecznie to miało rację bytu –
może i faktycznie niemożliwym było wykreowanie uczniowskiej
rzeczywistości z czasów, zanim to wszystko się zaczęło – ale
co poza tym? Szkoła. Trzeba, to trzeba. Wypada mieć maturę, więc
zaciska się zęby i chodzi na te głupie lekcje, choćby cię
denerwowały i urastały w wyobraźni do rangi czegoś odbierającego
cały czas wolny. Ale na cholerę tak świrować? Co mi znowu
odwaliło?
Od rana nie byłam sobą. I bałam
się tego. Bałam się...
Od zawsze się tego bałam. Jeszcze
gdy byłam normalna, miałam bardzo wyraziste sny. Tonęłam w
światach wykreowanych przez mój własny umysł, fascynowały mnie,
dawałam się im porywać... i nieraz pozostawałam pod ich wpływem
przez całe dnie, mogąc w dosłownie każdej chwili rozpamiętywać
poszczególne sytuacje, fantastyczne miejsca i żywe postacie. Do
tego wszystkiego dochodziła zawsze moja wyobraźnia – nigdy nie
można było odmówić mi bycia dzieckiem o bogatym życiu
wewnętrznym. Gdy tylko świat rzeczywisty przestawał mi się
podobać, uciekałam we własne marzenia. Oddawałam się im,
pielęgnowałam je, pozwalałam narastać... i nie zauważyłam tej
cienkiej granicy między normalnością a szaleństwem, którą
nieopatrznie przekroczyłam i zza której nie było już powrotu.
Zarówno sny, jak i marzenia nieraz były tak wyraźne, że traciłam
kontakt z rzeczywistością. Rozmawiałam, uśmiechałam się,
trwałam ze wszystkimi, wykonywałam normalne czynności,
jednocześnie unosząc się ponad tym wszystkim. I choć to kochałam,
choć wiedziałam, że za nic nie byłabym w stanie z tego
zrezygnować, nieraz przerażało mnie to do szpiku kości.
Bywało tak, że wszystko to
pozostawało tam, gdzie powinno – w strefie marzeń. Lecz równie
często zdarzały się dni, gdy natłok myśli i wyobrażeń
przytłaczał prawdę, odsuwał mnie od niej... i tego właśnie się
bałam – tego stopniowego zatracania kontaktu z rzeczywistością.
Bałam się. Nie chciałam tego...
ale jednocześnie nie chciałam tracić, bo to właśnie czyniło
mnie mną, jakkolwiek to brzmi. To właśnie sprawiało, że jestem
tą Leą. Że jestem sobą. Nie mogłam odrzucić czegoś, co
stanowiło integralną część mnie samej. Nie mogłam, bo to
pozostawiłoby w mojej uszkodzonej duszy niemożliwą do zaleczenia,
ogromną, krwawiącą wyrwę.
Bogowie, nie umiałam tego choćby
wytłumaczyć, więc co tu dopiero wspominać o próbach walki.
Na tramwaj dowlekłam się jak na
ścięcie, nękana pełną serią natrętnych myśli i wyrzutami
sumienia, okupionymi blisko milionem możliwości, jak też powinnam
zachować się w sytuacji, w której stałam przed chwilą. Tak,
żałowałam. Tak, powinnam była przełknąć atak szału, choćby
nie wiadomo jak ściskał w przełyku, schować dumę do kieszeni i
podporządkować się grzecznie nowym warunkom, bo cokolwiek bym o
nich sądziła, to one były gwarantem mojej przyszłości. W pracy
przecież sprawę postawiono przede mną jasno: nie mam czego tam
szukać, jeśli nie zdam matury. A żeby zdać maturę, musiałam
jakoś w tej cholernej szkole przeżyć, obojętnie, jak mnie to
bolało. Po prostu nie było innej możliwości. Rany, podobno
inteligentna jestem, nie powinno mi to wielkich problemów sprawić.
Mam zdać ją jakkolwiek, tak? Mam zaliczyć zajęcia? To nie może
być niewykonalne.
Dlaczego ja wszędzie szukałam
niesprawiedliwości do zwalczenia? To jakaś obsesja? Nosz kurde.
Nauczyciele są niemili? To olej ich, dziewczyno. Usiądź sobie w
tej swojej ostatniej ławeczce, pokiwaj pokornie główką, gdy będą
mieli coś do powiedzenia, i zajmij się sobą. Posłuchaj grzecznie
wykładu, byleby wiedzieć coś wystarczającego na dwóję, i zajmij
się sobą. Porysuj sobie w zeszycie, poczytaj książkę pod ławką,
skup na pisaniu nowego rozdziału... cokolwiek. A nie od razu
wywołujesz wojnę, jakby nie wiadomo co się działo.
Żałosne. Dziecinne.
Cholera, zamiast to tak ładnie
skwitować, obiecać sobie samej poprawę i skupić na tym, co
czekało mnie teraz, wpadłam w pułapkę rozpamiętywania natrętnie
wszystkich scen. Co było ze mną nie tak? Normalni ludzie chyba nie
mają aż takiego problemu ze zmuszeniem własnych myśli do
posłuszeństwa.
Czekałam parę minut na przystanku,
skupiając się na jakimś wyjątkowo nieudanym blogu, który
naprędce znalazłam na telefonie. Zwykle czytanie nieudanych
historyjek tego typu pozwalało mi oderwać się przynajmniej nad
chwilę od bałaganu w głowie, lecz tym razem wychodziło mi to
cokolwiek marnie – praktycznie co parę sekund przyłapywałam się
na tym, że zaczynam śledzić linijki zupełnie bezmyślnym
wzrokiem, podczas gdy nieopatrznie spuszczone ze smyczy nieoswojone
myśli siały spustoszenie wśród wszystkiego tego, czego byłam
pewna. Niewiele było takich spraw, lecz kilka zawsze się znajdowało
– zawsze traktowałam je jak coś w rodzaju swojej gwiazdy
polarnej, twardego, stabilnego zakotwiczenia w rzeczywistym świecie,
jak coś, czego mogłam trzymać się ze wszystkim sił za każdym
razem, gdy pozwalałam swojemu umysłowi błądzić luźno. To one
pozwalały mi trwać w normalności, niezmienne niezależnie od
sytuacji, lecz nieoswojone myśli miały to do siebie, że potrafiły
obrócić w ruinę dosłownie wszystko, łącznie z tymi moimi
fundamentami.
Nieoswojone myśli miały formę
snu, który natrętnie jak film wyświetlał mi się przed oczami,
ilekroć straciłam czujność i pozwalałam, by wystawił swój
czujny nos na powierzchnię.
Nie podobał mi się ten atak na
szkolnym korytarzu. I to nie tylko dlatego, że musiał wyglądać
przerażająco, że mógł oznaczać poważną chorobę, że był
kwintesencją mojego szaleństwa, jakiej nigdy nie chciałam
pokazywać światu zewnętrznemu i na którą pozwalałam jedynie w
zaciszu własnego mieszkania. Ten atak... Miałam jakieś natrętne,
niemożliwe do ugaszenia wrażenie, że coś za tym stoi. Że to nie
chwilowe wariactwo, a coś istotnego, na co powinnam zwrócić
szczególną uwagę. Tylko dlaczego?
Racjonalna część mojego umysłu
protestowała. Nie wiem, jak to możliwe, ale od zawsze byłam kimś
w rodzaju racjonalnej marzycielki. Uciekałam w świat wyobraźni,
potrafiłam w nim zatonąć, lecz za cokolwiek bym się nie wzięła,
zawsze najpierw opracowywałam plan. I to taki z milionem podpunktów
i opcji zapasowych, które mogłabym wykorzystać w razie gdyby coś
poszło nie tak. Planowałam na wiele lat do przodu, analizowałam
natrętnie i skrupulatnie, czasem wręcz uciekając się do tworzenia
list wszystkich możliwych ewentualności na papierze. Teraz ta
racjonalność ponownie postanowiła się odezwać. Dźgała mnie
natrętnie w bok, przypominając o swojej obecności, podsuwała
setki planów i możliwości na swoją miarę, z których co jeden,
tym gorszą śmiertelną chorobą się dla mnie kończył. Nie
ukrywajmy: halucynacje oznaczają chorobę psychiczną lub... no, mi
przychodził na myśl jedyne guz mózgu. Moja mama jest psychiatrą,
do cholery, chyba powiedziałaby mi, gdyby coś było ze mną nie
tak, prawda? W takim razie możliwość istniała tylko jedna. Coś
tak czułam, że wolałabym jednak na guza mózgu nie umierać.
Sterylność szpitalnych ścian i zapach chemikaliów chętnie
wymieniłabym na obezwładniającą atmosferę nienazwanego, jaka
panowała za lichym ogrodzeniem Kordonu...
Nie wierzyłam w prorocze sny.
Kochałam fantastykę – czytałam namiętnie książki z tego
gatunku, sama tworzyłam najchętniej w tym właśnie nurcie i
przyznam, że jakąś tam bardziej dziecinną cząstką marzyłam o
tym, by przynajmniej niektóre fantastyczne wątki okazały się
prawdą, lecz racjonalny, analizujący wszystko umysł nie dawał się
nadziei na to. Pozwalał na wyobrażanie sobie, jak wyglądałby
świat, gdyby istniały na nim wampiry, wilkołaki i cała reszta,
lecz nie zezwalał, bym kiedykolwiek potraktowała to jako coś
więcej, niż tylko wyobrażenia właśnie. Skoro wampirów,
wilkołaków, smoków i całej reszty nie było, to dlaczego prorocze
sny miałyby istnieć? Ich nie dało się naukowo wytłumaczyć. Nie
dało się rozrysować ich schematów, wcisnąć w listy
ewentualności bez cienia pobłażliwego uśmiechu, jakim kwitowało
się sprawy brzmiące ciekawie, aczkolwiek zupełnie absurdalnie. Dla
mnie po prostu coś takiego nie istniało.
Demony? Ależ owszem. Ale prorocze
sny? To już była lekka przesada. Tylko czym w takim razie było to
jedno drobne marzenie – ta krótka wizja, którą niby pamiętałam
przez cały czas od nocy, podczas której pojawiła się pierwszy
raz, lecz wypłynęła samoistnie podczas ataku niewyobrażalnego
bólu głowy?
Dlaczego tak bardzo bolała mnie
głowa? Co to mogło być? Nerwy? Ten powtarzany natrętnie guz
mózgu? Czy coś zupełnie innego...?
Strefa Wykluczenia przyzywała mnie
w niewyjaśniony sposób. Kusiła, nawoływała, spędzała sen z
powiek od lat. Temu zdecydowanie nie mogłam zaprzeczyć. Tylko
dlaczego? To była kolejna mrzonka, kolejne dziwactwo mojego
uszkodzonego umysłu? Kolejny sen wariatki, ot jeden z wielu, jakie
nie pozwalały jej spokojnie spać w nocy? Czy może...?
Nie, nie mogłam nawet brać tego
pod uwagę. To było zbyt... niemożliwe. Nawet fantastyka ma swój
limit fantastyczności. To było coś, co kojarzyłam jedynie z mniej
udanymi książkami z klasyki gatunku, a nie swoim życiem. I tak
musiało pozostać. Musiało, bo...
Tylko dlaczego czułam całą sobą,
że jeśli natychmiast nie znajdę się za Kordonem, to coś się
stanie? Dlaczego miałam wrażenie, że naprawdę coś ode mnie
zależy? Dlaczego wszystko mówiło mi, że nie jestem jakąś tam
zwykłą Leą, a brakującym elementem jakiejś większej układanki
– elementem niezbędnym, by miało wydarzyć się coś...
Tylko niby co?
Sen nie był jakiś znowu bardzo
fantastyczny. Z pewnością miewałam zarówno gorsze, jak i lepsze.
Nie był wyjątkowy, na mojej długiej liście z pewnością nie
zasługiwałby nawet na to, by uwiecznić go w którejś z powieści,
które pisałam, lecz jak na złość posiadał coś, co zdarzało
się rzadko: realizm. Ten sen był tak prawdziwy, tak natrętny,
tak... tak żywy, że nie byłam w stanie przestać o nim myśleć.
Podczas ataku mignęła mi przed
oczami zaledwie jedna scena. Krótka, dość prosta, choć okupiona
takim natłokiem emocji... Całość i tak szczególnie długa nie
była. Znajdowałam się w jakimś opuszczonym budynku, jedynie
prowizorycznie przystosowanym do tego, by służyć komukolwiek za
schronienie. Byłam obiektem jakiegoś medycznego eksperymentu –
słaba, przestraszona... złamana psychicznie do tego stopnia, że
zachowywałam się jak zwierzę. Tego wprawdzie nie czułam, lecz jak
inaczej wytłumaczyć to, że za każdym razem, gdy ktoś się do
mnie zbliżał, chciałam gryźć i warczeć? Dookoła mnie byli
jacyś ludzie – nie znałam ich, lecz mogłam określić, że są
kimś w rodzaju... lekarzy? Naukowców? Tego akurat nie byłam pewna,
lecz wiedziałam, iż mają jakieś powiązanie z tym, w jakim
znajdowałam się stanie. A mój stan okazywał się niezbyt dobry –
kojarzę wenflon w zgięciu lewego łokcia, kroplówkę z jakimś
żrącym płynem, ogólną słabość i dezorientację. Nawet wzrok
nie funkcjonował mi najlepiej – oczy przesłaniała jakaś
tajemnicza mgiełka, pole widzenia zwężało się niemal tunelowo, a
kolory sprawiały wrażenie przytłumionych i zbyt mało
intensywnych, bym mogła uznać to za naturalne. Ale to sen. W snach
często nic nie jest takie, jakim powinno być. Sny rządzą się
swoimi prawami. Miałam setki innych o wiele mocniej zasługujących
na uwagę – zarówno bardziej wyrazistych, jak i przerażających,
więc dlaczego ten jeden natrętnie tłukł mi się w myślach?
Dlaczego ilekroć się na nim skupiłam, powracał ból...?
Tak, głowa mnie bolała. A wśród
tego bólu jak natrętnie wdrukowana w mózg instrukcja pojawiała
się myśl, że powinnam znaleźć się za Kordonem. Po co? Tego nie
wiedziałam. Musiałam, i już.
A co było w tym najgorsze? Jedna
myśl. Właściwie to jedno, jedyne słowo. Proste, krótkie,
zaledwie jedna sylaba, jaką znają najmniejsze dzieci. Ledwie cztery
litery, z których znaczenia zdaje sobie sprawę każdy, cztery
litery przewijające się przez dziecięce bajki, przysłowia...
Cztery litery. Symbol zła. Symbol
okrucieństwa. Symbol mnie samej, jak lubiłam myśleć od wielu lat.
Wilk. Zwyczajne zwierzę. Zwierzę,
które kochałam i z którym się utożsamiałam. Zwierzę, o którym
myślałam obsesyjnie, ilekroć na niebie zawitał idealnie okrągły
księżyc. Ilekroć nie mogłam spać, ilekroć zastanawiałam się
nad ludzkim okrucieństwem, ilekroć myślałam o tym, jak
określiłabym siebie samą.
Nigdy nie chciałam być
człowiekiem, więc zostałam wilkiem. Tak kiedyś mówiłam. Kiedyś,
gdy myślałam, że jestem normalna, tylko może bardziej oryginalna
od normalnych. Bardziej kolorowa od tego wielobarwnego motłochu,
jaki mnie otaczał. Lubiłam śmiać się, że tak naprawdę jestem
wilkiem – przesadnie smakowało mi mięso, warczałam, gdy byłam
zła. Wilki mnie fascynowały i często pojawiały się w moich
snach.
A ja cały czas miałam wrażenie,
że w tym również jest to coś, na co powinnam zwrócić uwagę,
lecz tłamsiłam to w sobie, odsuwałam, nie chcąc pogrążać się
we własnym szaleństwie. Lea lubiła wilki. I lubiła wmawiać
sobie, że jest jednym z nich – przesadnie opiekuńczym, przesadnie
terytorialnym i przesadnie się nad tym zastanawiającym. I tyle. Na
tym pozostańmy.
A jeśli...?
Musiałam przestać, póki jeszcze
była na to szansa. Jeśli tak dalej pójdzie, wszystko, co mnie
otacza, zyska swoje „a jeśli”.
Rozlatujący się tramwaj wjechał
na przystanek z trzeszczeniem przerdzewiałych amortyzatorów
(aczkolwiek gdy spojrzałam przelotnie w oczy pasażerów, naszły
mnie wątpliwości, czy aby na pewno jakiekolwiek posiada).
Westchnęłam głośno i boleśnie na widok tłumu, jaki czekał na
mnie w ciasnym wnętrzu, wymieniłam w myślach najgorsze
przekleństwa, jakie znałam, i wsiadłam do wagoniku, nabierając
ostatni haust świeżego powietrza. Drzwiczki zamknęły się z
niejakim trudem, jako że niemal rozpłaszczałam się na nich
twarzą. A pomyśleć, że miałam nadzieję, iż z racji trwania
lekcji będzie nieco mniej pasażerów. Gdybym pomyślała wcześniej,
wezwałabym taksówkę.
Szlag, to chyba najwyższa pora, by
zastanowić się nad zrobieniem prawa jazdy. Ciekawa jestem, czy
ktokolwiek oprócz mnie w tym wieku jeszcze czegoś takiego nie
posiada?
Zawsze, ilekroć ktoś pyta mnie,
dlaczego nadal nie mam prawa jazdy, wypominam, że przecież mam,
tylko że kolejowe. Szkoda tylko, że nie mogę sobie dojeżdżać
spod domu do pracy lokomotywą.
Chociaż... Może gdybym sobie
parkowała Parkinsona pod balkonami, na chałupniczo utworzonej linii
za Kordon, nikt nie miałby pretensji? Gdybym uzyskała przysłowiowy
monopol na te służby, chyba bym mogła...
E, dobra, nieważne. To brzmi zbyt
uroczo, żeby było możliwe. Dyżurni ruchu by mnie znienawidzili,
gdyby musieli tak interesować się mną o połowę więcej razy, niż
do tej pory. Większość dyżurnych ruchu i tak ma to do siebie, że
nie przepada, gdy przysparza się im więcej pracy, obojętnie ile
mają jej wcześniej. A ja przyznam, że poniekąd ich rozumiem.
Najlepsza służba na kolei to ta, gdy mogę drzemać z nogami na
pulpicie...
Naprzeklinałam się – tym razem
na głos – gdy na następnym przystanku do tramwaju władowało się
kolejnych kilka osób. Powoli zaczynałam dusić się od smrodu
ściśniętych na niewielkiej przestrzeni ludzkich ciał. Nigdy nie
rozumiałam, dlaczego właściwie ludzie muszą tak cholernie
śmierdzieć? Denerwowali mnie już przez samo to, że napierali na
mnie ciałami, nie racząc wcześniej użyć dezodorantu; dodatkowo
do szału doprowadzała niewydajna wentylacja. Nie było wprawdzie
najgorzej – otwarte na oścież okna robiły swoje – lecz wciąż
miałam przed oczami to, czego nie cierpiałam najbardziej: nowe
składy, zarówno tramwajowe, jak i kolejowe. A może przede
wszystkim kolejowe.
Śmiali się ze mnie w pracy, bo już
na samym początku zasłynęłam z tego, czego nie potrafił
zrozumieć zupełnie nikt: kochałam stary sprzęt. Nie tylko w
ramach dyskusyjnej jakościowo pasji, ale też pod względem sposobu
i jakości pracy, co dla innych było po prostu niemożliwe do
pojęcia. Dla mnie duszę posiadały jedynie stare lokomotywy. To te
stare lokomotywy – brudne, głośne, wiecznie psujące się i
niewygodne tak, jak to tylko możliwe – były właśnie tym,
dlaczego pojawiłam się na kolei. To było to, z czym chciałam
pracować. Dla mnie maszynista był kimś, kto musiał użerać się
z tym awaryjnym sprzętem. Kto umiał o niego zadbać, poradzić
sobie z większością usterek z pomocą jedynie własnej wiedzy i
inteligencji. To był ktoś, kto do domu wracał brudny od smaru,
zmęczony zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Ktoś, od kogo
zależało wszystko – zarówno to, czy pociąg pojedzie, jak i czy
zrobi to punktualnie. Dla kogo lokomotywa jest drugą skórą,
częścią organizmu, którą czuje wszystkimi zakończeniami
nerwowymi, którą zna równie dobrze, jak siebie samego, w której
właściwie na sam słuch jest w stanie określić, co mogło
zawieść. O to właśnie mi chodziło. Nie lubiłam wszystkich
nowoczesnych udogodnień. Nie lubiłam ułatwiających życie
komputerów pokładowych, elektronicznych zadajników mocy, kamer,
podświetlanych monitorów, wizgu falowników od silników prądu
przemiennego. Nie o taką kolej mi chodziło. Jako pasażer również
to odczuwałam – nie było dla mnie niczego gorszego od pięknego,
nowoczesnego pod każdym względem elektrycznego zespołu trakcyjnego
z nieotwieranymi oknami i niewydajną klimatyzacją i setką
udogodnień, zabierających przestrzeń, którą można by było
przeznaczyć na miejsca siedzące. To nie dla mnie.
Rodzice kiedyś śmiali się ze
mnie, że urodziłam się przynajmniej pięćdziesiąt lat zbyt
późno. Być może było w tym sporo prawdy.
Weźmy na przykład takiego
Parkinsona. Moją ukochaną lokomotywę planową. Twór samego
początku lat siedemdziesiątych, pod względem technologicznym
zatrzymany w latach prawdopodobnie trzydziestych. Złom, któremu już
wieki temu skończyło się świadectwo sprawności. Coś, co
skończyłoby jako przysłowiowe żyletki, gdyby nie to, że wpadłam
w istną histerię, gdy tylko przedstawiono przede mną taką
możliwość. Coś, co nie miało prawa już działać, co powinno
rozpaść się lata temu ze starości, coś, do czego nie chciał
dotykać się nawet warsztat, a co dopiero uczciwy maszynista... Coś,
co kochałam całym sercem. Co było najważniejszym, co posiadałam,
obojętnie, jak udawałabym, że wcale tak nie jest. Ta głupia
lokomotywa była czymś, bez czego nie mogłam żyć. Nie, bladego
pojęcia nie mam, jak można przywiązać się tak do przedmiotu –
zwłaszcza tak awaryjnego, głośnego, śmierdzącego spalinami i
trzęsącego się jak w ataku padaczki – ale mi się udało. Mój
spaczony umysł właśnie w tej kupie metalu dopatrzył się jednego
ze stałych filarów własnego istnienia.
Głupie. Ale prawdziwe. Bo Parkinson
był dla mnie tą koleją, o której marzyłam. Wymagał nieustannej
uwagi, zdolności, szczegółowej wiedzy i mnóstwa, ale to mnóstwa
cierpliwości. A mnie to zupełnie nie przeszkadzało. Na naprawianiu
tego złomu, na przekonywaniu go, że naprawdę może przejechać
jeszcze następnych parę kilometrów, mogłabym spędzić całe
swoje życie... bo paradoksalnie właśnie wtedy czułam, że żyję.
Gdy dłubałam w ociekającym olejem silniku czy śmierdzącej
spalonymi przewodami szafie wysokiego napięcia, nieoswojone myśli
nie miały prawa mnie dostać. I nadal nie wiem, od czego tak
właściwie to zależało. Nie oddałabym tego rdzewiejącego
badziewia za nic. Choćbym miała sprzedać mieszkanie, choćbym
miała oddać samą siebie... to była ta drobna iskra, jaka
utrzymywała mnie w rzeczywistości. Która pozwalała mi uwierzyć,
że są na tym świecie jeszcze rzeczy solidne i pewne, których
mogłam się trzymać, w których mogłam upatrywać ratunku dla
swojej uszkodzonej duszy.
To nie powinno być możliwe. Stare
lokomotywy, którym skończyło się świadectwo, szły do kasacji
lub modernizacji, i to nie podlegało żadnym dyskusjom. Może i w
ostatnich latach było to mocno utrudnione, ale kolej rzeczy była
właśnie taka, i dla żadnego, choćby najlepszego sprzętu nie
robiono wyjątków. Więc dlaczego postanowiono zrobić go dla mnie i
Parkinsona? Wielokrotnie się nad tym zastanawiałam, lecz nie miałam
odwagi spytać. Bałam się, że zbytnim dociekaniem w pewien sposób
zwrócę na nas uwagę. Że przerwę tę sielankę, gdy niechcący
podsunę komu trzeba pod nos to poczucie, że coś tu nie gra. Cieszę
się po prostu tym, co mam. Korzystam z tego, że starą lokomotywę
przypisano akurat mnie, dzięki czemu mam gwarancję, że choćby
wszyscy chcieli coś z nią zrobić, muszą mnie o tym powiadomić. I
cieszę się, że nadal uważają mój upór za słodki i przedłużają
świadectwo sprzętu, patrząc jedynie na to, czy całkiem się
jeszcze nie rozlatuje.
To powinno być niemożliwe, a
jednak z jakiegoś powodu się dzieje. A ja nie wnikam, bo boję się,
że przez to pęknie ta otaczająca mnie i Parkinsona bańka
szczęścia, dzięki której funkcjonujemy do tej pory.
To chore, że tak go kocham. Bo
przecież to rzecz. Coś, na czym muszę pracować, choć wykańcza
mnie swoją hałaśliwością do tego stopnia, że niemal każdego
wieczoru muszę radzić sobie z atakami migreny. Coś, co dymi jak
parowóz, do czego nikt już nie produkuje części, więc sprawia
problemy, ilekroć odmówi posłuszeństwa. Coś, co rdzewieje, psuje
się... i nie powinno już istnieć. Jak stary samochód. Mam
możliwość to coś wymienić na jedno z tych nowoczesnych cudów,
które jedynie czekają na swojego właściciela, zawsze czyste i
lśniące w promieniach słońca, cichutkie, wygodne i po prostu...
nowe. To jest coś. Przedmiot. Może budzić jakiś tam sentyment,
jak wszystko, co pojawia się w ludzkim życiu na odpowiednio długi
czas, by wywrzeć na nie wpływ, ale cokolwiek więcej? To tak, jakby
kochać swój stary smartfon, który się zacina i nie pozwala na
korzystanie z połowy swoich funkcji. Jak kochać stary samochód,
który tryska olejem na wszystkie strony i pali niemal sto litrów na
kilometr, przerabiając to na chmury czarnego dymu, zza którego
niemal nic nie widać.
Ale go kocham. Jak żywą istotę.
Bo jestem szalona... i wiem o tym nie od dziś. Szalonym wolno o
wiele więcej rzeczy, niż tym normalnym, bo przecież z łatwością
znajdą dla nich usprawiedliwienie, prawda?
Jeśli myślałam, że pod względem
tłoku było źle, tak szybciutko zmieniłam zdanie, gdy po kilku
przystankach przesiadłam się do następnego tramwaju. Autentycznie
zachciało mi się wybuchnąć tak adekwatnym do sytuacji
histerycznym płaczem, gdy zobaczyłam następny pojazd. Nowoczesny
twór wręcz pękał w szwach, nieotwierane okna parowały na potęgę,
a klimatyzacja szumiała tak, że słychać ją było z połowy
ulicy. Mało brakło, a zaczęłabym śmiać się na przystanku w
głos – wyglądało to cokolwiek ironicznie, biorąc pod uwagę to,
o czym dopiero co myślałam. Nigdy nie byłam szczególnie
religijna, nie do końca wierzyłam w działanie sił wyższych, ale
gdy pchałam się do zaludnionego wnętrza, sama nie wiedziałam, w
którą stronę powinnam w pierwszej kolejności wyciągnąć
środkowy palec. Spękana od suszy ziemia? Czy może jednak idealnie
bezchmurne niebo, niemal fioletowe od ścinającego powietrze upału?
Do budynku dyspozytora szłam w
pośpiechu, przeciskając się przez głośny tłum. Nieoswojone
uczucie wciąż dusiło mnie w piersi, wymuszając jak największy
pośpiech. Nie chciałam myśleć nad tym, co mogło spotkać mnie za
Kordonem lub powodować te wszystkie uczucia. Postanowiłam poczekać
na to cierpliwie, poddać się chwili – ot po prostu zająć się
tym, co ode mnie zależało, i grzecznie stanąć w kolejce do
następnych wydarzeń, nie snując żadnych wyniszczających
domysłów. Z nich i tak nigdy nie płynęło nic dobrego.
Ludzi było przerażająco wiele,
zwłaszcza na naszym zwykle pustym kolejowym terenie. Tak było
niemal zawsze – tłok ucinał się jak oderżnięty ostrym nożem
od razu na granicy, jaką wytyczała tabliczka z napisem
„nieupoważnionym wstęp wzbroniony”, pozwalając choć na chwilę
odetchnąć świeżym, znacznie chłodniejszym powietrzem. Teraz
jednak było zupełnie inaczej... a to wszystko z powodu
przepowiadanych od dawna tak zwanych „kolejowych dni otwartych”,
o których zupełnie zapomniałam. I to celowo.
Co roku nasze kochane „Pekape”
organizowało podobną imprezę, ściągając swych fanów z całej
okolicy, a nieraz i kraju. Niby mało kto chciał dobrowolnie
odwiedzać miasto, z którego do Strefy Wykluczenia było tak blisko,
że czuło się w powietrzu jej niezdrowy zapach, lecz przysłowiowego
„mikola” – jak najmocniej stereotypowego miłośnika kolei, z
którego obrazu śmiali się wszyscy maszyniści jak jeden mąż –
mało co było w stanie powstrzymać. Ludzie pojawiali się zawsze,
obojętnie, jak źle działoby się w okolicy. Niestety wbrew
nadziejom biura, które właśnie w takim celu organizowało podobne
imprezy, mało kto ostatecznie znajdował zatrudnienie.
Zwykle kochałam te dni. Do tej pory
niemożliwością było, bym przegapiła którąkolwiek z podobnych
imprez. Obecnie byłam jedyną kobietą w kraju, która pracowała na
takim stanowisku – nieraz urastałam do rangi głównej atrakcji
programu, co naprawdę mi pochlebiało. Nie byłam próżna – a
przynajmniej nie uważałam się za taką – ale sprawiało mi
przyjemność, gdy ktoś zauważał to, że jestem wyjątkowa. Chyba
każdemu zdrowemu człowiekowi na moim miejscu by było miło. Mogłam
zaprezentować się krótko, przejechać kilkoma lokomotywami w tę i
z powrotem ku uciesze gawiedzi, zyskać jako taką popularność...
no i ściągnąć ludzi. Ne ukrywajmy, ale to moja osoba nieraz
sprawiała, że pojawiało się w naszych progach stadko pogardliwie
określanego „narybkiem” motłochu, żądnego pracy i przygód.
Sporo osób, które do tej pory wahały się, czy aby na pewno taka
praca jest dla nich odpowiednia, miękło na widok malutkiej,
szczuplutkiej blondyneczki, machającej do nich z szerokim uśmiechem.
No bo skoro taka kruszynka sobie poradziła, to dlaczego oni mieliby
nie podołać?
Kochałam te dni otwarte. W tym roku
z oczywistych powodów miało mnie zabraknąć – ze względu na
rozpoczęcie szkoły nie miałam co liczyć na żadną istotną rolę.
Lecz teraz... Skoro już z tej szkoły nawiałam, mogłabym spróbować
ubiegać się o swój głos w całym przedstawieniu, lecz na widok
tego wszystkiego nie poczułam zwykłej euforii, jaka opanowywała
mnie przy podobnych okazjach. O nie – narastającym w piersi
uczuciem nie było radosne oczekiwanie na moje wielkie wejście, lecz
zniecierpliwienie. Ci wszyscy ludzie blokowali mi dostęp do tego, co
powinnam zrobić. Opóźniali wyruszenie transportu za Kordon.
Wiedziałam, że gdy na głównych torach trwają prezentacje co
ciekawszego taboru, nie mam co liczyć na łatwiejsze przedarcie się.
A skoro tak...
Ja musiałam znaleźć się tam już,
zaraz. Ta potrzeba wciąż paliła mnie w gardle, blokowała oddech i
zmuszała pięści do zaciskania się tak mocno, że na miękkim
wnętrzu dłoni już powstawały mi czerwone półksiężyce od
odciśniętych paznokci. Przedzierając się przez radosny tłum,
niemal tratując krzyczące dzieci i plącząc się w linki
wypełnionych helem baloników w kształcie parowozów, ledwo
powstrzymywałam się od przeklinania w głos. Przepraszałam,
przepychałam się...
...i nade wszystko pragnęłam
unieść głowę do nieba i zawyć. Tylko dlaczego...? Wilcze myśli
często błyskały w mojej głowie, lecz rzadko zdarzało się, by
były aż tak natrętne.
Nie wiem, ile zajęła mi droga,
która zwykle trwała maksymalnie dziesięć minut. Ludzi – głównie
całkowicie skoncentrowanych na swoich pociechach świeżo
upieczonych rodzinek – było tak dużo, że nie widziałam nawet
lokomotyw na torach postojowych po swojej lewej stronie. Przeciskałam
się, zbierając coraz to nowsze obelgi do kolekcji, co bardziej
zapalczywym w zajmowaniu swoich miejsc usiłując tłumaczyć, iż
naprawdę muszę przejść, całą resztę jednak zwyczajnie
ignorując. Do prostokątnego, nieco poszarzałego z upływu lat
klockowatego budynku dotarłam wściekła jak sto pięćdziesiąt,
pogryzając nerwowo serowy popcorn z kartonowego pudełka, jakie w
przypływie dziecinnego impulsu kupiłam na jednym z mijanych
straganów. Pierwszy raz dziękując losowi za swoją nikczemną
posturę, prześlizgnęłam się do ciężkich drzwi opatrzonych
neonowym napisem „TYLKO DLA PERSONELU”. Ciekawa jestem, jak wiele
rodzinek mimo wszystko je pokonało...
Cisza, chłód i spokój panujące
na korytarzu niemal zwaliły mnie z nóg. Odetchnęłam przesadnie
głośno, wzniosłam oczy do nieba w geście podzięki i na dłuższą
chwilę oparłam się o ścianę, skupiając na uzupełnianiu tlenu w
organizmie. Zdążyłam się porządnie spocić pod cienkim ubraniem
– miałam to szczęście, że nigdy nie czuć było ode mnie
nieprzyjemnego zapachu, obojętnie co się działo, dyskomfort jednak
pozostawał. Ostrożnie otarłam pot z czoła, próbując nie zetrzeć
przy okazji grubej warstwy pudru, i ruszyłam wreszcie do znajomego
okienka.
– Jestem, panie Tomku. Ale łatwo
nie było, oj, nie było – zaskamlałam, w melodramatycznym geście
symulując omdlenie. Oparłam się o mały parapecik, szukając
wzrokiem czegoś do pisania.
– Świetnie. – Dyspozytor był
akurat w wyjątkowo beznadziejnym humorze, bo nawet na mnie nie
spojrzał. – Jeszcze cztery godziny powinnaś w szkole siedzieć,
wiesz o tym?
– Wiem, wiem. – Wywróciłam
oczami. Zbyt mocno pochłonęło mnie szukanie w torebce kubka
termicznego z kawą, by należycie się tymi słowami przejąć.
– Cudownie. A Bogusia wie? –
Starszy mężczyzna wreszcie raczył na moment unieść wzrok znad
pliku dokumentów, których z pewnością wcale nie musiał
przeglądać.
– Ojej, przecież miał pan jej
wszystko przekazać! – Mało przekonująco udałam przerażenie. –
Dobra, nieważne. Mogę już ten list przewozowy?
– Zara, moment, nie wszystko naraz
– ofuknął mnie, już o wiele mocniej przypominając pana Tomka,
do jakiego zdążyłam przywyknąć. – Nie wierzę, że tobie to
daję...
– A dlaczego? – Postarałam się
ukryć atak kaszlu po tym, jak zakrztusiłam się kawowymi fusami.
Rany, z pół kubka ich było. A miałam ograniczać kofeinę...
– No... – Nagle spoważniał,
wyprostował się na obrotowym krześle. Aż mi się zrobiło dziwnie
ciężko na sercu, gdy zdjął na moment okulary i ze zmęczonym
wyrazem twarzy pomasował skrzydełka nosa. – Lea, ty tam po prostu
nie pasujesz, dobra? Powinnaś siedzieć w szkole. Jesteś młoda.
Całe życie przed tobą, a to... A to jest pieprzony karny Kordon.
– Może pan mi wpisać monopol na
tę służbę – skwitowałam śmiertelnie poważnie. – Naprawdę.
Nie wiem, co inni od niej chcą. Bardzo przyjemna robota. Bez
pośpiechu... – Wzruszyłam ramionami. – Automat na kawę już
działa?
– Jaka znowu przyjemna...? –
Prawie upuścił okulary, w niebieskich oczach błysnęło coś, co
mogłam określić jedynie jako rozpacz. – Dziewczyno, ta służba
to pieprzone samobójstwo!
– I tak nikt nie będzie za mną
płakał.
Patrzył tak na mnie dłuższą
chwilę, gniotąc w palcach dokumenty, na które czekałam.
– Wierzę, że masz powód, by tam
jeździć – powiedział wreszcie powoli. – Ale proszę, zastanów
się, czy jest on wystarczający, by ryzykować dla niego własnym
życiem.
– Nigdy nie ufaj kobiecie... –
zanuciłam fałszywie do melodii, której sama nie potrafiłam
określić. – Oj, panie Tomku, są takie dni w miesiącu, gdy żadna
kobieta nie potrafi zachowywać się logicznie. Ma pan żonę, więc
chyba wie pan, o czym mówię.
– Na miłość boską, ciebie to
śmieszy?! – Aż podskoczyłam, gdy nagle uderzył pięścią w
biurko, niemal strącając na podłogę staromodny, nieco zdezelowany
telefon.
– Gdybym nie umiała śmiać się
ze wszystkiego, pozostałoby mi tylko płakać – westchnęłam. –
Dlaczego tak panu na tym zależy? Transport za Kordon obstawiony. Nie
trzeba szukać chętnych, których nigdy nie będzie. Same pozytywy.
O co chodzi?
– Po prostu nie mogę zaakceptować
tego, że nasza blondyneczka, nasz rodzynek z własnej woli wystawia
się na takie ryzyko – jęknął, podając mi wreszcie zniszczoną
kopertę.
– Mam alergię na rodzynki. –
Uśmiechnęłam się kwaśno. Złożyłam podpis w tabeli, dłuższą
chwilę bawiłam się najtańszym tandetnym długopisem, zanim
zmusiłam się do oddania go.
Pan Tomek wydał jakiś dziwny
płaczliwy dźwięk, ukrył twarz w dłoniach na dłuższą chwilę.
– Lea, rany – wydukał wreszcie.
– Mnie zarzucasz brak poczucia humoru, a sama jesteś romantyczna
jak paleta z pustakami.
– Uznam to za komplement –
burknęłam, zupełnie zmieniając ton. – I już pana w tym głowa,
bym myślała tak jak najdłużej...
– Dawaj ten pieprzony kubek,
automat dalej popsuty – przerwał mi, bezceremonialnie wyrywając
przedmiot z dłoni. – Akurat mam sypaną. Z sześciu łyżek, jak
zwykle?
Skinęłam tylko głową. Miętosiłam
kopertę w dłoniach, niszcząc ją coraz bardziej, z niewiadomych
przyczyn nie mogąc zmusić się do jej otwarcia. Tak bardzo chciałam
za Kordon, lecz gdy przyszło co do czego...
– Dobra, mała, sprawa ma się
tak.
Aż podskoczyłam, gdy zdecydowany
głos dyspozytora przeciął wypełnioną szumem elektrycznego
czajnika ciszę. Uniosłam na niego wzrok, próbując jakoś ukryć
wojnę, jaka toczyła się w moim wnętrzu. Próbując wyglądać tak
normalnie, jak tylko mogłam... Mężczyzna upewnił się, że go
słucham, zanim nabrał powietrza i kontynuował:
– Transport i tak jest opóźniony
– miał ruszać jeszcze rano, ale przez brak chętnych
przełożyliśmy go na szesnastą. Na szczęście się udało. Masz
jeszcze dużo czasu. Wiem, że wysyłanie cię z powrotem na lekcje
nie ma sensu... – Zawiesił znacząco głos, mając nadzieję
doczekać się jakiejkolwiek reakcji, lecz minę wciąż miałam
śmiertelnie poważną. – Tak właśnie myślałem. Może
chciałabyś swój bolid zaprezentować gawiedzi? Za pół godziny
rusza „Stacja muzeum”.
– Że co? – Cholera, tego to się
nie spodziewałam. Szczęka opadła mi prawie do kolan, a koperta
mało nie wyślizgnęła się ze zdrętwiałych palców.
– No to – odpowiedział wielce
inteligentnie, zalewając moją nową porcję kawy. – Jest problem,
bo nikt w tej naszej sekcie nie ma autoryzacji na tego trupa.
– Jak to? A pan Włodziu Piasecki?
– Jakimś cudem udało mi się przełknąć komentarz odnośnie
nazywania mojego skarbu trupem. Tylko ja miałam prawo tak na niego
mówić...
– Pan Włodziu Piasecki od wczoraj
jest na emeryturze. – Wyciągnął w moją stronę kubek termiczny
z parującą zawartością, lecz byłam tak oniemiała, że dłuższą
chwilę nie wiedziałam, czego ode mnie w związku z tym oczekuje.
– Jezu, jak to? – jęknęłam
płaczliwie, gdy już przypomniałam sobie, jak się mówi. –
Przecież miał jeszcze jeździć! Mówił nawet, że będzie jeździł
do usranej śmierci...
– Mówił, mówił. Ale badań nie
przeszedł. Samo życie. Masz zaproszenie na pożegnalny
podwieczorek, tak swoją drogą. Jutro o osiemnastej na szopie.
Pokiwałam głową, powstrzymując
smutny grymas. Biedny pan Włodziu. Śmiałam się z niego, jak
właściwie wszyscy, ale nie zmieniało to faktu, że ten
przesympatyczny, złośliwy jak diabli staruszek był kimś w rodzaju
naszego reliktu. Kimś, kto był tu zawsze... Okropnie przykro mi się
zrobiło, dłonie zadrżały mi niebezpiecznie, gdy wzięłam w nie
kubek. To pan Włodziu szkolił mnie na Parkinsonie... Dla niego ta
praca była calutkim życiem.
– No i co teraz? Na co wam
Parkinson na pokazach? – spytałam powoli, gdy już nieco
ochłonęłam.
– No „Stacja muzeum”, no.
Mówiłem ci. Pokaz trupów, tylko żaden z mechaników nie ma
autoryzacji na starą SM42. Bo wiesz, że ten twój bolid już jako
ostatni został na chodzie. Wszystkim pozostałym jak jeden mąż
świadectwa się kończą.
– No co pan? – Przykrości ciąg
dalszy, cholera. – Wszystkim? Już?
– Wczoraj, dziś, jutro...
Wszystkim. Ale i tak nie miałby kto nimi jeździć.
Zachciało mi się płakać.
Kochałam te stare grzmoty. Miałam wrażenie, że gdy one znikną,
zniknie również jakaś istotna część mnie. Jakiś kawałek
historii, który nie powróci nigdy...
Szlag. Przynajmniej części do
Parkinsona będę miała. Powinnam tym się cieszyć, a nie...
Tak, powinnam się cieszyć, a i tak
miałam jakieś takie irracjonalne poczucie, że powinnam coś
zrobić. Że powinnam ochronić je wszystkie przed... śmiercią? Oj,
Lea, źle z tobą.
– Co miałabym na tych pokazach
robić? – zmieniłam szybko temat. – Wyrobię się do szesnastej?
– To tylko kilka razy przejechać
przed tłumem. Pouśmiechać się do aparatów, pomachać przez
okienko, i zasadniczo tyle. Zdążysz, zdążysz. Ten twój trup to
teraz najstarszy z naszych trupów. Już dawno byś mogła na żółtych
tablicach jeździć, he he. – Puścił mi oczko.
– Jak to? A Czesio? Czesio jest
starszy dziesięć lat? – zirytowałam się.
– Czesio już nie uczestniczy w
ruchu planowym. Ale, skoro już zaczęłaś ten temat...
Nie spodobał mi się ten błysk w
oku. Za cholerę mi się nie spodobał... Ja już chciałam za
Kordon. Chciałam, by dziwna tęsknota w piersi przestała kłuć
mnie podczas każdego oddechu. Nie w głowie było mi błyszczenie
przed tłumem.
– Skoro zaczęłam już temat, to
co? – W nerwowym odruchu chciałam napić się wrzątku z kubka, w
ostatniej chwili się opamiętałam.
– Na Czesia masz może
autoryzację?
Zgrzytnęłam zębami tak bardzo, że
mało brakło, a bym sobie zamki od aparatu ortodontycznego
poodklejała.
– Teoretycznie – przyznałam
powoli.
– Jak to teoretycznie? Masz czy
nie masz?
Przed oczami na zawołanie stanęła
mi pięknie odnowiona EP05, którą nieraz nazywałam Cukiereczkiem.
Gdyby nie Parkinson, to o nią bym walczyła. Choć szczęścia miała
znacznie więcej niż mój trup, bo nawet się swojego kustosza
dorobiła.
– Podpisanej nie mam –
przyznałam. – Ale jeździłam tym. Dużo. – Trudno, żeby tak
nie było, skoro mój instruktor był tym wspomnianym kustoszem. Nie
wspomniałam jednak o tym głośno.
– Cudownie! – niemal
przesylabizował pan Tomek, wyrzucając ramiona do nieba w
przesadzonym dziękczynnym geście. – Czesiem też przejedziesz, bo
wiesz, historia lubi się powtarzać i tak dalej. Masz tu klucze. –
Rzucił na parapecik okienka tandetną smycz z malutkim srebrnym
kluczykiem. – Weźmiesz dwa trupy, podprowadzisz pod wykolejnice na
tory dwadzieścia osiem i dwadzieścia siedem. Najpierw wyjeżdżasz
Czesiem, potem tego swojego trupa pokażesz i od razu stamtąd do
wagonów zjedziesz. Ale to jeszcze ci przez radiotelefon powiedzą.
– Ale ja... – W ostatniej chwili
ugryzłam się w język. Może i było to głupie, ale jakoś tak
miałam opory przed przyznaniem się, że Czesia nie umiałam nawet,
do jasnej cholery, uruchomić. Ja pierdzielę, mam nadzieję, że
internet w telefonie mi się jeszcze nie skończył...
– No co ty, co ty? – Pan Tomek
miał chyba ze mnie niezły ubaw. Może miał nadzieję, że dzięki
tej szkole życia do normalnej placówki edukacyjnej wrócę w
podskokach? Kij go wie.
– Nic – burknęłam mało
sympatycznie. Rozcięłam paznokciem wymiętoszoną kopertę, chcąc
zająć czymś ręce, ruszając już w stronę drzwi...
I stanęłam jak wryta.
– Pięćdziesiąt osiem wagonów?!
– wypiszczałam takim głosem, że bez patrzenia można by było
określić kolor moich włosów.
– No pięćdziesiąt osiem –
padło od strony okienka. – A ile niby ostatnio było, że tak się
bulwersujesz?
– Pięćdziesiąt – zaskamlałam.
– Ale pustych platform kontenerowych, a te są pełne, ja
pierdzielę!
– I w czym problem, bo nie do
końca rozumiem? – Wodniste oczko dyspozytora ukazało się w
niezbyt czystej szybce, gdy nachylił się, żeby lepiej mnie
widzieć.
– Mój skarbeniek za skarby tyle
nie uciągnie – przyznałam pokornie, choć sprawiło mi to niemal
fizyczny ból.
– A ile to ma niby mocy? –
Starszy mężczyzna wzruszył ramionami, całą swoją uwagę
poświęcając komputerowi. – Cholera ją tam wie, musisz
spróbować, a jeśli nie, to...
– Dwieście dwadzieścia
kiloniutonów – odpowiedziałam bez wahania, czym zaskoczyłam go
na tyle, że znowu skupił na mnie uwagę. – Znaczy... Pewnie po
latach trochę mniej. Nie wiem, czy to ruszy z miejsca. A już
zwłaszcza pod górkę. Czarno to widzę, panie Tomku.
– To Czesiem pociągniesz, w sumie
twoje klimaty.
– Czesio. Sto dziewięćdziesiąt
cztery kiloniutony do dwustu dwudziestu ośmiu. Wychodzi nieco
gorzej.
– To co innego weźmiesz. Mało
tego złomu tam stoi? Coś ci pewnie podpasuje. Jakaś Tamara tam
pewnie jeszcze gnije na postojowych.
Byłam w takim nastroju, że dowcip
przeleciał nade mną z gwizdem.
– Nie umiem jeździć Tamarami. O
ile jakakolwiek jeszcze działa – warknęłam.
– Jedna podobno działa.
Pojedziesz, pojedziesz, nie bój nic, przecież wszystko to takie
samo. – Machnął na mnie dłonią na znak, że mogę sobie już
iść.
– SM48 i SM42 to zupełnie co
innego! – zbulwersowałam się, lecz przełknęłam dalszy ciąg
wypowiedzi, gdy starcza dłoń znacząco wskazała na zegar.
– Jak ci ten trup nie pociągnie,
to go wymienisz na innego. Będziesz się potem martwić, teraz
gawiedź czeka, młoda.
No więc co miałam zrobić?
Skrzywiłam się, jakbym zjadła coś naprawdę kwaśnego, i odeszłam
niechętnie w stronę drzwi.
Ech, Lea, teraz będziesz, kurna,
błyszczeć. Zwłaszcza jeśli nie odpalisz lokomotywy. Lub ta
wspomniana lokomotywa zdechnie ci na oczach połowy miasta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz