wtorek, 15 października 2019

Rozdział 4


Lea, na litość boską, co to niby było?
Co się ze mną działo? Co ja najlepszego wyprawiałam? Zachowywałam się jak potłuczona. Jak rozhisteryzowana wariatka. Jak... Rany, ja nie byłam już nawet przerażającą rozhisteryzowaną wariatką, tylko żałosną rozhisteryzowaną wariatką. Byłam po prostu śmieszna, co tu dużo ukrywać.
Co zrobiłam? Pokłóciłam się ze wszystkimi, z którymi tylko mogłam się pokłócić. Wzięłam sobie do serca wszystko to, co powinno spłynąć po mnie jak po przysłowiowej kaczce. Ubzdurałam sobie coś, uroiłam, wykreowałam we własnym skrzywionym umyśle i w tym wyobrażeniu przepadłam, odrzucając zdrowy rozsądek.
Czym ja się przejmowałam? Boże, przecież to była szkoła. Coś tak normalnego, jak to możliwe. Owszem, może i w tych czasach niekoniecznie to miało rację bytu – może i faktycznie niemożliwym było wykreowanie uczniowskiej rzeczywistości z czasów, zanim to wszystko się zaczęło – ale co poza tym? Szkoła. Trzeba, to trzeba. Wypada mieć maturę, więc zaciska się zęby i chodzi na te głupie lekcje, choćby cię denerwowały i urastały w wyobraźni do rangi czegoś odbierającego cały czas wolny. Ale na cholerę tak świrować? Co mi znowu odwaliło?
Od rana nie byłam sobą. I bałam się tego. Bałam się...
Od zawsze się tego bałam. Jeszcze gdy byłam normalna, miałam bardzo wyraziste sny. Tonęłam w światach wykreowanych przez mój własny umysł, fascynowały mnie, dawałam się im porywać... i nieraz pozostawałam pod ich wpływem przez całe dnie, mogąc w dosłownie każdej chwili rozpamiętywać poszczególne sytuacje, fantastyczne miejsca i żywe postacie. Do tego wszystkiego dochodziła zawsze moja wyobraźnia – nigdy nie można było odmówić mi bycia dzieckiem o bogatym życiu wewnętrznym. Gdy tylko świat rzeczywisty przestawał mi się podobać, uciekałam we własne marzenia. Oddawałam się im, pielęgnowałam je, pozwalałam narastać... i nie zauważyłam tej cienkiej granicy między normalnością a szaleństwem, którą nieopatrznie przekroczyłam i zza której nie było już powrotu. Zarówno sny, jak i marzenia nieraz były tak wyraźne, że traciłam kontakt z rzeczywistością. Rozmawiałam, uśmiechałam się, trwałam ze wszystkimi, wykonywałam normalne czynności, jednocześnie unosząc się ponad tym wszystkim. I choć to kochałam, choć wiedziałam, że za nic nie byłabym w stanie z tego zrezygnować, nieraz przerażało mnie to do szpiku kości.
Bywało tak, że wszystko to pozostawało tam, gdzie powinno – w strefie marzeń. Lecz równie często zdarzały się dni, gdy natłok myśli i wyobrażeń przytłaczał prawdę, odsuwał mnie od niej... i tego właśnie się bałam – tego stopniowego zatracania kontaktu z rzeczywistością.
Bałam się. Nie chciałam tego... ale jednocześnie nie chciałam tracić, bo to właśnie czyniło mnie mną, jakkolwiek to brzmi. To właśnie sprawiało, że jestem tą Leą. Że jestem sobą. Nie mogłam odrzucić czegoś, co stanowiło integralną część mnie samej. Nie mogłam, bo to pozostawiłoby w mojej uszkodzonej duszy niemożliwą do zaleczenia, ogromną, krwawiącą wyrwę.
Bogowie, nie umiałam tego choćby wytłumaczyć, więc co tu dopiero wspominać o próbach walki.
Na tramwaj dowlekłam się jak na ścięcie, nękana pełną serią natrętnych myśli i wyrzutami sumienia, okupionymi blisko milionem możliwości, jak też powinnam zachować się w sytuacji, w której stałam przed chwilą. Tak, żałowałam. Tak, powinnam była przełknąć atak szału, choćby nie wiadomo jak ściskał w przełyku, schować dumę do kieszeni i podporządkować się grzecznie nowym warunkom, bo cokolwiek bym o nich sądziła, to one były gwarantem mojej przyszłości. W pracy przecież sprawę postawiono przede mną jasno: nie mam czego tam szukać, jeśli nie zdam matury. A żeby zdać maturę, musiałam jakoś w tej cholernej szkole przeżyć, obojętnie, jak mnie to bolało. Po prostu nie było innej możliwości. Rany, podobno inteligentna jestem, nie powinno mi to wielkich problemów sprawić. Mam zdać ją jakkolwiek, tak? Mam zaliczyć zajęcia? To nie może być niewykonalne.
Dlaczego ja wszędzie szukałam niesprawiedliwości do zwalczenia? To jakaś obsesja? Nosz kurde. Nauczyciele są niemili? To olej ich, dziewczyno. Usiądź sobie w tej swojej ostatniej ławeczce, pokiwaj pokornie główką, gdy będą mieli coś do powiedzenia, i zajmij się sobą. Posłuchaj grzecznie wykładu, byleby wiedzieć coś wystarczającego na dwóję, i zajmij się sobą. Porysuj sobie w zeszycie, poczytaj książkę pod ławką, skup na pisaniu nowego rozdziału... cokolwiek. A nie od razu wywołujesz wojnę, jakby nie wiadomo co się działo.
Żałosne. Dziecinne.
Cholera, zamiast to tak ładnie skwitować, obiecać sobie samej poprawę i skupić na tym, co czekało mnie teraz, wpadłam w pułapkę rozpamiętywania natrętnie wszystkich scen. Co było ze mną nie tak? Normalni ludzie chyba nie mają aż takiego problemu ze zmuszeniem własnych myśli do posłuszeństwa.
Czekałam parę minut na przystanku, skupiając się na jakimś wyjątkowo nieudanym blogu, który naprędce znalazłam na telefonie. Zwykle czytanie nieudanych historyjek tego typu pozwalało mi oderwać się przynajmniej nad chwilę od bałaganu w głowie, lecz tym razem wychodziło mi to cokolwiek marnie – praktycznie co parę sekund przyłapywałam się na tym, że zaczynam śledzić linijki zupełnie bezmyślnym wzrokiem, podczas gdy nieopatrznie spuszczone ze smyczy nieoswojone myśli siały spustoszenie wśród wszystkiego tego, czego byłam pewna. Niewiele było takich spraw, lecz kilka zawsze się znajdowało – zawsze traktowałam je jak coś w rodzaju swojej gwiazdy polarnej, twardego, stabilnego zakotwiczenia w rzeczywistym świecie, jak coś, czego mogłam trzymać się ze wszystkim sił za każdym razem, gdy pozwalałam swojemu umysłowi błądzić luźno. To one pozwalały mi trwać w normalności, niezmienne niezależnie od sytuacji, lecz nieoswojone myśli miały to do siebie, że potrafiły obrócić w ruinę dosłownie wszystko, łącznie z tymi moimi fundamentami.
Nieoswojone myśli miały formę snu, który natrętnie jak film wyświetlał mi się przed oczami, ilekroć straciłam czujność i pozwalałam, by wystawił swój czujny nos na powierzchnię.
Nie podobał mi się ten atak na szkolnym korytarzu. I to nie tylko dlatego, że musiał wyglądać przerażająco, że mógł oznaczać poważną chorobę, że był kwintesencją mojego szaleństwa, jakiej nigdy nie chciałam pokazywać światu zewnętrznemu i na którą pozwalałam jedynie w zaciszu własnego mieszkania. Ten atak... Miałam jakieś natrętne, niemożliwe do ugaszenia wrażenie, że coś za tym stoi. Że to nie chwilowe wariactwo, a coś istotnego, na co powinnam zwrócić szczególną uwagę. Tylko dlaczego?
Racjonalna część mojego umysłu protestowała. Nie wiem, jak to możliwe, ale od zawsze byłam kimś w rodzaju racjonalnej marzycielki. Uciekałam w świat wyobraźni, potrafiłam w nim zatonąć, lecz za cokolwiek bym się nie wzięła, zawsze najpierw opracowywałam plan. I to taki z milionem podpunktów i opcji zapasowych, które mogłabym wykorzystać w razie gdyby coś poszło nie tak. Planowałam na wiele lat do przodu, analizowałam natrętnie i skrupulatnie, czasem wręcz uciekając się do tworzenia list wszystkich możliwych ewentualności na papierze. Teraz ta racjonalność ponownie postanowiła się odezwać. Dźgała mnie natrętnie w bok, przypominając o swojej obecności, podsuwała setki planów i możliwości na swoją miarę, z których co jeden, tym gorszą śmiertelną chorobą się dla mnie kończył. Nie ukrywajmy: halucynacje oznaczają chorobę psychiczną lub... no, mi przychodził na myśl jedyne guz mózgu. Moja mama jest psychiatrą, do cholery, chyba powiedziałaby mi, gdyby coś było ze mną nie tak, prawda? W takim razie możliwość istniała tylko jedna. Coś tak czułam, że wolałabym jednak na guza mózgu nie umierać. Sterylność szpitalnych ścian i zapach chemikaliów chętnie wymieniłabym na obezwładniającą atmosferę nienazwanego, jaka panowała za lichym ogrodzeniem Kordonu...
Nie wierzyłam w prorocze sny. Kochałam fantastykę – czytałam namiętnie książki z tego gatunku, sama tworzyłam najchętniej w tym właśnie nurcie i przyznam, że jakąś tam bardziej dziecinną cząstką marzyłam o tym, by przynajmniej niektóre fantastyczne wątki okazały się prawdą, lecz racjonalny, analizujący wszystko umysł nie dawał się nadziei na to. Pozwalał na wyobrażanie sobie, jak wyglądałby świat, gdyby istniały na nim wampiry, wilkołaki i cała reszta, lecz nie zezwalał, bym kiedykolwiek potraktowała to jako coś więcej, niż tylko wyobrażenia właśnie. Skoro wampirów, wilkołaków, smoków i całej reszty nie było, to dlaczego prorocze sny miałyby istnieć? Ich nie dało się naukowo wytłumaczyć. Nie dało się rozrysować ich schematów, wcisnąć w listy ewentualności bez cienia pobłażliwego uśmiechu, jakim kwitowało się sprawy brzmiące ciekawie, aczkolwiek zupełnie absurdalnie. Dla mnie po prostu coś takiego nie istniało.
Demony? Ależ owszem. Ale prorocze sny? To już była lekka przesada. Tylko czym w takim razie było to jedno drobne marzenie – ta krótka wizja, którą niby pamiętałam przez cały czas od nocy, podczas której pojawiła się pierwszy raz, lecz wypłynęła samoistnie podczas ataku niewyobrażalnego bólu głowy?
Dlaczego tak bardzo bolała mnie głowa? Co to mogło być? Nerwy? Ten powtarzany natrętnie guz mózgu? Czy coś zupełnie innego...?
Strefa Wykluczenia przyzywała mnie w niewyjaśniony sposób. Kusiła, nawoływała, spędzała sen z powiek od lat. Temu zdecydowanie nie mogłam zaprzeczyć. Tylko dlaczego? To była kolejna mrzonka, kolejne dziwactwo mojego uszkodzonego umysłu? Kolejny sen wariatki, ot jeden z wielu, jakie nie pozwalały jej spokojnie spać w nocy? Czy może...?
Nie, nie mogłam nawet brać tego pod uwagę. To było zbyt... niemożliwe. Nawet fantastyka ma swój limit fantastyczności. To było coś, co kojarzyłam jedynie z mniej udanymi książkami z klasyki gatunku, a nie swoim życiem. I tak musiało pozostać. Musiało, bo...
Tylko dlaczego czułam całą sobą, że jeśli natychmiast nie znajdę się za Kordonem, to coś się stanie? Dlaczego miałam wrażenie, że naprawdę coś ode mnie zależy? Dlaczego wszystko mówiło mi, że nie jestem jakąś tam zwykłą Leą, a brakującym elementem jakiejś większej układanki – elementem niezbędnym, by miało wydarzyć się coś...
Tylko niby co?
Sen nie był jakiś znowu bardzo fantastyczny. Z pewnością miewałam zarówno gorsze, jak i lepsze. Nie był wyjątkowy, na mojej długiej liście z pewnością nie zasługiwałby nawet na to, by uwiecznić go w którejś z powieści, które pisałam, lecz jak na złość posiadał coś, co zdarzało się rzadko: realizm. Ten sen był tak prawdziwy, tak natrętny, tak... tak żywy, że nie byłam w stanie przestać o nim myśleć.
Podczas ataku mignęła mi przed oczami zaledwie jedna scena. Krótka, dość prosta, choć okupiona takim natłokiem emocji... Całość i tak szczególnie długa nie była. Znajdowałam się w jakimś opuszczonym budynku, jedynie prowizorycznie przystosowanym do tego, by służyć komukolwiek za schronienie. Byłam obiektem jakiegoś medycznego eksperymentu – słaba, przestraszona... złamana psychicznie do tego stopnia, że zachowywałam się jak zwierzę. Tego wprawdzie nie czułam, lecz jak inaczej wytłumaczyć to, że za każdym razem, gdy ktoś się do mnie zbliżał, chciałam gryźć i warczeć? Dookoła mnie byli jacyś ludzie – nie znałam ich, lecz mogłam określić, że są kimś w rodzaju... lekarzy? Naukowców? Tego akurat nie byłam pewna, lecz wiedziałam, iż mają jakieś powiązanie z tym, w jakim znajdowałam się stanie. A mój stan okazywał się niezbyt dobry – kojarzę wenflon w zgięciu lewego łokcia, kroplówkę z jakimś żrącym płynem, ogólną słabość i dezorientację. Nawet wzrok nie funkcjonował mi najlepiej – oczy przesłaniała jakaś tajemnicza mgiełka, pole widzenia zwężało się niemal tunelowo, a kolory sprawiały wrażenie przytłumionych i zbyt mało intensywnych, bym mogła uznać to za naturalne. Ale to sen. W snach często nic nie jest takie, jakim powinno być. Sny rządzą się swoimi prawami. Miałam setki innych o wiele mocniej zasługujących na uwagę – zarówno bardziej wyrazistych, jak i przerażających, więc dlaczego ten jeden natrętnie tłukł mi się w myślach? Dlaczego ilekroć się na nim skupiłam, powracał ból...?
Tak, głowa mnie bolała. A wśród tego bólu jak natrętnie wdrukowana w mózg instrukcja pojawiała się myśl, że powinnam znaleźć się za Kordonem. Po co? Tego nie wiedziałam. Musiałam, i już.
A co było w tym najgorsze? Jedna myśl. Właściwie to jedno, jedyne słowo. Proste, krótkie, zaledwie jedna sylaba, jaką znają najmniejsze dzieci. Ledwie cztery litery, z których znaczenia zdaje sobie sprawę każdy, cztery litery przewijające się przez dziecięce bajki, przysłowia...
Cztery litery. Symbol zła. Symbol okrucieństwa. Symbol mnie samej, jak lubiłam myśleć od wielu lat.
Wilk. Zwyczajne zwierzę. Zwierzę, które kochałam i z którym się utożsamiałam. Zwierzę, o którym myślałam obsesyjnie, ilekroć na niebie zawitał idealnie okrągły księżyc. Ilekroć nie mogłam spać, ilekroć zastanawiałam się nad ludzkim okrucieństwem, ilekroć myślałam o tym, jak określiłabym siebie samą.
Nigdy nie chciałam być człowiekiem, więc zostałam wilkiem. Tak kiedyś mówiłam. Kiedyś, gdy myślałam, że jestem normalna, tylko może bardziej oryginalna od normalnych. Bardziej kolorowa od tego wielobarwnego motłochu, jaki mnie otaczał. Lubiłam śmiać się, że tak naprawdę jestem wilkiem – przesadnie smakowało mi mięso, warczałam, gdy byłam zła. Wilki mnie fascynowały i często pojawiały się w moich snach.
A ja cały czas miałam wrażenie, że w tym również jest to coś, na co powinnam zwrócić uwagę, lecz tłamsiłam to w sobie, odsuwałam, nie chcąc pogrążać się we własnym szaleństwie. Lea lubiła wilki. I lubiła wmawiać sobie, że jest jednym z nich – przesadnie opiekuńczym, przesadnie terytorialnym i przesadnie się nad tym zastanawiającym. I tyle. Na tym pozostańmy.
A jeśli...?
Musiałam przestać, póki jeszcze była na to szansa. Jeśli tak dalej pójdzie, wszystko, co mnie otacza, zyska swoje „a jeśli”.
Rozlatujący się tramwaj wjechał na przystanek z trzeszczeniem przerdzewiałych amortyzatorów (aczkolwiek gdy spojrzałam przelotnie w oczy pasażerów, naszły mnie wątpliwości, czy aby na pewno jakiekolwiek posiada). Westchnęłam głośno i boleśnie na widok tłumu, jaki czekał na mnie w ciasnym wnętrzu, wymieniłam w myślach najgorsze przekleństwa, jakie znałam, i wsiadłam do wagoniku, nabierając ostatni haust świeżego powietrza. Drzwiczki zamknęły się z niejakim trudem, jako że niemal rozpłaszczałam się na nich twarzą. A pomyśleć, że miałam nadzieję, iż z racji trwania lekcji będzie nieco mniej pasażerów. Gdybym pomyślała wcześniej, wezwałabym taksówkę.
Szlag, to chyba najwyższa pora, by zastanowić się nad zrobieniem prawa jazdy. Ciekawa jestem, czy ktokolwiek oprócz mnie w tym wieku jeszcze czegoś takiego nie posiada?
Zawsze, ilekroć ktoś pyta mnie, dlaczego nadal nie mam prawa jazdy, wypominam, że przecież mam, tylko że kolejowe. Szkoda tylko, że nie mogę sobie dojeżdżać spod domu do pracy lokomotywą.
Chociaż... Może gdybym sobie parkowała Parkinsona pod balkonami, na chałupniczo utworzonej linii za Kordon, nikt nie miałby pretensji? Gdybym uzyskała przysłowiowy monopol na te służby, chyba bym mogła...
E, dobra, nieważne. To brzmi zbyt uroczo, żeby było możliwe. Dyżurni ruchu by mnie znienawidzili, gdyby musieli tak interesować się mną o połowę więcej razy, niż do tej pory. Większość dyżurnych ruchu i tak ma to do siebie, że nie przepada, gdy przysparza się im więcej pracy, obojętnie ile mają jej wcześniej. A ja przyznam, że poniekąd ich rozumiem. Najlepsza służba na kolei to ta, gdy mogę drzemać z nogami na pulpicie...
Naprzeklinałam się – tym razem na głos – gdy na następnym przystanku do tramwaju władowało się kolejnych kilka osób. Powoli zaczynałam dusić się od smrodu ściśniętych na niewielkiej przestrzeni ludzkich ciał. Nigdy nie rozumiałam, dlaczego właściwie ludzie muszą tak cholernie śmierdzieć? Denerwowali mnie już przez samo to, że napierali na mnie ciałami, nie racząc wcześniej użyć dezodorantu; dodatkowo do szału doprowadzała niewydajna wentylacja. Nie było wprawdzie najgorzej – otwarte na oścież okna robiły swoje – lecz wciąż miałam przed oczami to, czego nie cierpiałam najbardziej: nowe składy, zarówno tramwajowe, jak i kolejowe. A może przede wszystkim kolejowe.
Śmiali się ze mnie w pracy, bo już na samym początku zasłynęłam z tego, czego nie potrafił zrozumieć zupełnie nikt: kochałam stary sprzęt. Nie tylko w ramach dyskusyjnej jakościowo pasji, ale też pod względem sposobu i jakości pracy, co dla innych było po prostu niemożliwe do pojęcia. Dla mnie duszę posiadały jedynie stare lokomotywy. To te stare lokomotywy – brudne, głośne, wiecznie psujące się i niewygodne tak, jak to tylko możliwe – były właśnie tym, dlaczego pojawiłam się na kolei. To było to, z czym chciałam pracować. Dla mnie maszynista był kimś, kto musiał użerać się z tym awaryjnym sprzętem. Kto umiał o niego zadbać, poradzić sobie z większością usterek z pomocą jedynie własnej wiedzy i inteligencji. To był ktoś, kto do domu wracał brudny od smaru, zmęczony zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Ktoś, od kogo zależało wszystko – zarówno to, czy pociąg pojedzie, jak i czy zrobi to punktualnie. Dla kogo lokomotywa jest drugą skórą, częścią organizmu, którą czuje wszystkimi zakończeniami nerwowymi, którą zna równie dobrze, jak siebie samego, w której właściwie na sam słuch jest w stanie określić, co mogło zawieść. O to właśnie mi chodziło. Nie lubiłam wszystkich nowoczesnych udogodnień. Nie lubiłam ułatwiających życie komputerów pokładowych, elektronicznych zadajników mocy, kamer, podświetlanych monitorów, wizgu falowników od silników prądu przemiennego. Nie o taką kolej mi chodziło. Jako pasażer również to odczuwałam – nie było dla mnie niczego gorszego od pięknego, nowoczesnego pod każdym względem elektrycznego zespołu trakcyjnego z nieotwieranymi oknami i niewydajną klimatyzacją i setką udogodnień, zabierających przestrzeń, którą można by było przeznaczyć na miejsca siedzące. To nie dla mnie.
Rodzice kiedyś śmiali się ze mnie, że urodziłam się przynajmniej pięćdziesiąt lat zbyt późno. Być może było w tym sporo prawdy.
Weźmy na przykład takiego Parkinsona. Moją ukochaną lokomotywę planową. Twór samego początku lat siedemdziesiątych, pod względem technologicznym zatrzymany w latach prawdopodobnie trzydziestych. Złom, któremu już wieki temu skończyło się świadectwo sprawności. Coś, co skończyłoby jako przysłowiowe żyletki, gdyby nie to, że wpadłam w istną histerię, gdy tylko przedstawiono przede mną taką możliwość. Coś, co nie miało prawa już działać, co powinno rozpaść się lata temu ze starości, coś, do czego nie chciał dotykać się nawet warsztat, a co dopiero uczciwy maszynista... Coś, co kochałam całym sercem. Co było najważniejszym, co posiadałam, obojętnie, jak udawałabym, że wcale tak nie jest. Ta głupia lokomotywa była czymś, bez czego nie mogłam żyć. Nie, bladego pojęcia nie mam, jak można przywiązać się tak do przedmiotu – zwłaszcza tak awaryjnego, głośnego, śmierdzącego spalinami i trzęsącego się jak w ataku padaczki – ale mi się udało. Mój spaczony umysł właśnie w tej kupie metalu dopatrzył się jednego ze stałych filarów własnego istnienia.
Głupie. Ale prawdziwe. Bo Parkinson był dla mnie tą koleją, o której marzyłam. Wymagał nieustannej uwagi, zdolności, szczegółowej wiedzy i mnóstwa, ale to mnóstwa cierpliwości. A mnie to zupełnie nie przeszkadzało. Na naprawianiu tego złomu, na przekonywaniu go, że naprawdę może przejechać jeszcze następnych parę kilometrów, mogłabym spędzić całe swoje życie... bo paradoksalnie właśnie wtedy czułam, że żyję. Gdy dłubałam w ociekającym olejem silniku czy śmierdzącej spalonymi przewodami szafie wysokiego napięcia, nieoswojone myśli nie miały prawa mnie dostać. I nadal nie wiem, od czego tak właściwie to zależało. Nie oddałabym tego rdzewiejącego badziewia za nic. Choćbym miała sprzedać mieszkanie, choćbym miała oddać samą siebie... to była ta drobna iskra, jaka utrzymywała mnie w rzeczywistości. Która pozwalała mi uwierzyć, że są na tym świecie jeszcze rzeczy solidne i pewne, których mogłam się trzymać, w których mogłam upatrywać ratunku dla swojej uszkodzonej duszy.
To nie powinno być możliwe. Stare lokomotywy, którym skończyło się świadectwo, szły do kasacji lub modernizacji, i to nie podlegało żadnym dyskusjom. Może i w ostatnich latach było to mocno utrudnione, ale kolej rzeczy była właśnie taka, i dla żadnego, choćby najlepszego sprzętu nie robiono wyjątków. Więc dlaczego postanowiono zrobić go dla mnie i Parkinsona? Wielokrotnie się nad tym zastanawiałam, lecz nie miałam odwagi spytać. Bałam się, że zbytnim dociekaniem w pewien sposób zwrócę na nas uwagę. Że przerwę tę sielankę, gdy niechcący podsunę komu trzeba pod nos to poczucie, że coś tu nie gra. Cieszę się po prostu tym, co mam. Korzystam z tego, że starą lokomotywę przypisano akurat mnie, dzięki czemu mam gwarancję, że choćby wszyscy chcieli coś z nią zrobić, muszą mnie o tym powiadomić. I cieszę się, że nadal uważają mój upór za słodki i przedłużają świadectwo sprzętu, patrząc jedynie na to, czy całkiem się jeszcze nie rozlatuje.
To powinno być niemożliwe, a jednak z jakiegoś powodu się dzieje. A ja nie wnikam, bo boję się, że przez to pęknie ta otaczająca mnie i Parkinsona bańka szczęścia, dzięki której funkcjonujemy do tej pory.
To chore, że tak go kocham. Bo przecież to rzecz. Coś, na czym muszę pracować, choć wykańcza mnie swoją hałaśliwością do tego stopnia, że niemal każdego wieczoru muszę radzić sobie z atakami migreny. Coś, co dymi jak parowóz, do czego nikt już nie produkuje części, więc sprawia problemy, ilekroć odmówi posłuszeństwa. Coś, co rdzewieje, psuje się... i nie powinno już istnieć. Jak stary samochód. Mam możliwość to coś wymienić na jedno z tych nowoczesnych cudów, które jedynie czekają na swojego właściciela, zawsze czyste i lśniące w promieniach słońca, cichutkie, wygodne i po prostu... nowe. To jest coś. Przedmiot. Może budzić jakiś tam sentyment, jak wszystko, co pojawia się w ludzkim życiu na odpowiednio długi czas, by wywrzeć na nie wpływ, ale cokolwiek więcej? To tak, jakby kochać swój stary smartfon, który się zacina i nie pozwala na korzystanie z połowy swoich funkcji. Jak kochać stary samochód, który tryska olejem na wszystkie strony i pali niemal sto litrów na kilometr, przerabiając to na chmury czarnego dymu, zza którego niemal nic nie widać.
Ale go kocham. Jak żywą istotę. Bo jestem szalona... i wiem o tym nie od dziś. Szalonym wolno o wiele więcej rzeczy, niż tym normalnym, bo przecież z łatwością znajdą dla nich usprawiedliwienie, prawda?
Jeśli myślałam, że pod względem tłoku było źle, tak szybciutko zmieniłam zdanie, gdy po kilku przystankach przesiadłam się do następnego tramwaju. Autentycznie zachciało mi się wybuchnąć tak adekwatnym do sytuacji histerycznym płaczem, gdy zobaczyłam następny pojazd. Nowoczesny twór wręcz pękał w szwach, nieotwierane okna parowały na potęgę, a klimatyzacja szumiała tak, że słychać ją było z połowy ulicy. Mało brakło, a zaczęłabym śmiać się na przystanku w głos – wyglądało to cokolwiek ironicznie, biorąc pod uwagę to, o czym dopiero co myślałam. Nigdy nie byłam szczególnie religijna, nie do końca wierzyłam w działanie sił wyższych, ale gdy pchałam się do zaludnionego wnętrza, sama nie wiedziałam, w którą stronę powinnam w pierwszej kolejności wyciągnąć środkowy palec. Spękana od suszy ziemia? Czy może jednak idealnie bezchmurne niebo, niemal fioletowe od ścinającego powietrze upału?
Do budynku dyspozytora szłam w pośpiechu, przeciskając się przez głośny tłum. Nieoswojone uczucie wciąż dusiło mnie w piersi, wymuszając jak największy pośpiech. Nie chciałam myśleć nad tym, co mogło spotkać mnie za Kordonem lub powodować te wszystkie uczucia. Postanowiłam poczekać na to cierpliwie, poddać się chwili – ot po prostu zająć się tym, co ode mnie zależało, i grzecznie stanąć w kolejce do następnych wydarzeń, nie snując żadnych wyniszczających domysłów. Z nich i tak nigdy nie płynęło nic dobrego.
Ludzi było przerażająco wiele, zwłaszcza na naszym zwykle pustym kolejowym terenie. Tak było niemal zawsze – tłok ucinał się jak oderżnięty ostrym nożem od razu na granicy, jaką wytyczała tabliczka z napisem „nieupoważnionym wstęp wzbroniony”, pozwalając choć na chwilę odetchnąć świeżym, znacznie chłodniejszym powietrzem. Teraz jednak było zupełnie inaczej... a to wszystko z powodu przepowiadanych od dawna tak zwanych „kolejowych dni otwartych”, o których zupełnie zapomniałam. I to celowo.
Co roku nasze kochane „Pekape” organizowało podobną imprezę, ściągając swych fanów z całej okolicy, a nieraz i kraju. Niby mało kto chciał dobrowolnie odwiedzać miasto, z którego do Strefy Wykluczenia było tak blisko, że czuło się w powietrzu jej niezdrowy zapach, lecz przysłowiowego „mikola” – jak najmocniej stereotypowego miłośnika kolei, z którego obrazu śmiali się wszyscy maszyniści jak jeden mąż – mało co było w stanie powstrzymać. Ludzie pojawiali się zawsze, obojętnie, jak źle działoby się w okolicy. Niestety wbrew nadziejom biura, które właśnie w takim celu organizowało podobne imprezy, mało kto ostatecznie znajdował zatrudnienie.
Zwykle kochałam te dni. Do tej pory niemożliwością było, bym przegapiła którąkolwiek z podobnych imprez. Obecnie byłam jedyną kobietą w kraju, która pracowała na takim stanowisku – nieraz urastałam do rangi głównej atrakcji programu, co naprawdę mi pochlebiało. Nie byłam próżna – a przynajmniej nie uważałam się za taką – ale sprawiało mi przyjemność, gdy ktoś zauważał to, że jestem wyjątkowa. Chyba każdemu zdrowemu człowiekowi na moim miejscu by było miło. Mogłam zaprezentować się krótko, przejechać kilkoma lokomotywami w tę i z powrotem ku uciesze gawiedzi, zyskać jako taką popularność... no i ściągnąć ludzi. Ne ukrywajmy, ale to moja osoba nieraz sprawiała, że pojawiało się w naszych progach stadko pogardliwie określanego „narybkiem” motłochu, żądnego pracy i przygód. Sporo osób, które do tej pory wahały się, czy aby na pewno taka praca jest dla nich odpowiednia, miękło na widok malutkiej, szczuplutkiej blondyneczki, machającej do nich z szerokim uśmiechem. No bo skoro taka kruszynka sobie poradziła, to dlaczego oni mieliby nie podołać?
Kochałam te dni otwarte. W tym roku z oczywistych powodów miało mnie zabraknąć – ze względu na rozpoczęcie szkoły nie miałam co liczyć na żadną istotną rolę. Lecz teraz... Skoro już z tej szkoły nawiałam, mogłabym spróbować ubiegać się o swój głos w całym przedstawieniu, lecz na widok tego wszystkiego nie poczułam zwykłej euforii, jaka opanowywała mnie przy podobnych okazjach. O nie – narastającym w piersi uczuciem nie było radosne oczekiwanie na moje wielkie wejście, lecz zniecierpliwienie. Ci wszyscy ludzie blokowali mi dostęp do tego, co powinnam zrobić. Opóźniali wyruszenie transportu za Kordon. Wiedziałam, że gdy na głównych torach trwają prezentacje co ciekawszego taboru, nie mam co liczyć na łatwiejsze przedarcie się. A skoro tak...
Ja musiałam znaleźć się tam już, zaraz. Ta potrzeba wciąż paliła mnie w gardle, blokowała oddech i zmuszała pięści do zaciskania się tak mocno, że na miękkim wnętrzu dłoni już powstawały mi czerwone półksiężyce od odciśniętych paznokci. Przedzierając się przez radosny tłum, niemal tratując krzyczące dzieci i plącząc się w linki wypełnionych helem baloników w kształcie parowozów, ledwo powstrzymywałam się od przeklinania w głos. Przepraszałam, przepychałam się...
...i nade wszystko pragnęłam unieść głowę do nieba i zawyć. Tylko dlaczego...? Wilcze myśli często błyskały w mojej głowie, lecz rzadko zdarzało się, by były aż tak natrętne.
Nie wiem, ile zajęła mi droga, która zwykle trwała maksymalnie dziesięć minut. Ludzi – głównie całkowicie skoncentrowanych na swoich pociechach świeżo upieczonych rodzinek – było tak dużo, że nie widziałam nawet lokomotyw na torach postojowych po swojej lewej stronie. Przeciskałam się, zbierając coraz to nowsze obelgi do kolekcji, co bardziej zapalczywym w zajmowaniu swoich miejsc usiłując tłumaczyć, iż naprawdę muszę przejść, całą resztę jednak zwyczajnie ignorując. Do prostokątnego, nieco poszarzałego z upływu lat klockowatego budynku dotarłam wściekła jak sto pięćdziesiąt, pogryzając nerwowo serowy popcorn z kartonowego pudełka, jakie w przypływie dziecinnego impulsu kupiłam na jednym z mijanych straganów. Pierwszy raz dziękując losowi za swoją nikczemną posturę, prześlizgnęłam się do ciężkich drzwi opatrzonych neonowym napisem „TYLKO DLA PERSONELU”. Ciekawa jestem, jak wiele rodzinek mimo wszystko je pokonało...
Cisza, chłód i spokój panujące na korytarzu niemal zwaliły mnie z nóg. Odetchnęłam przesadnie głośno, wzniosłam oczy do nieba w geście podzięki i na dłuższą chwilę oparłam się o ścianę, skupiając na uzupełnianiu tlenu w organizmie. Zdążyłam się porządnie spocić pod cienkim ubraniem – miałam to szczęście, że nigdy nie czuć było ode mnie nieprzyjemnego zapachu, obojętnie co się działo, dyskomfort jednak pozostawał. Ostrożnie otarłam pot z czoła, próbując nie zetrzeć przy okazji grubej warstwy pudru, i ruszyłam wreszcie do znajomego okienka.
Jestem, panie Tomku. Ale łatwo nie było, oj, nie było – zaskamlałam, w melodramatycznym geście symulując omdlenie. Oparłam się o mały parapecik, szukając wzrokiem czegoś do pisania.
Świetnie. – Dyspozytor był akurat w wyjątkowo beznadziejnym humorze, bo nawet na mnie nie spojrzał. – Jeszcze cztery godziny powinnaś w szkole siedzieć, wiesz o tym?
Wiem, wiem. – Wywróciłam oczami. Zbyt mocno pochłonęło mnie szukanie w torebce kubka termicznego z kawą, by należycie się tymi słowami przejąć.
Cudownie. A Bogusia wie? – Starszy mężczyzna wreszcie raczył na moment unieść wzrok znad pliku dokumentów, których z pewnością wcale nie musiał przeglądać.
Ojej, przecież miał pan jej wszystko przekazać! – Mało przekonująco udałam przerażenie. – Dobra, nieważne. Mogę już ten list przewozowy?
Zara, moment, nie wszystko naraz – ofuknął mnie, już o wiele mocniej przypominając pana Tomka, do jakiego zdążyłam przywyknąć. – Nie wierzę, że tobie to daję...
A dlaczego? – Postarałam się ukryć atak kaszlu po tym, jak zakrztusiłam się kawowymi fusami. Rany, z pół kubka ich było. A miałam ograniczać kofeinę...
No... – Nagle spoważniał, wyprostował się na obrotowym krześle. Aż mi się zrobiło dziwnie ciężko na sercu, gdy zdjął na moment okulary i ze zmęczonym wyrazem twarzy pomasował skrzydełka nosa. – Lea, ty tam po prostu nie pasujesz, dobra? Powinnaś siedzieć w szkole. Jesteś młoda. Całe życie przed tobą, a to... A to jest pieprzony karny Kordon.
Może pan mi wpisać monopol na tę służbę – skwitowałam śmiertelnie poważnie. – Naprawdę. Nie wiem, co inni od niej chcą. Bardzo przyjemna robota. Bez pośpiechu... – Wzruszyłam ramionami. – Automat na kawę już działa?
Jaka znowu przyjemna...? – Prawie upuścił okulary, w niebieskich oczach błysnęło coś, co mogłam określić jedynie jako rozpacz. – Dziewczyno, ta służba to pieprzone samobójstwo!
I tak nikt nie będzie za mną płakał.
Patrzył tak na mnie dłuższą chwilę, gniotąc w palcach dokumenty, na które czekałam.
Wierzę, że masz powód, by tam jeździć – powiedział wreszcie powoli. – Ale proszę, zastanów się, czy jest on wystarczający, by ryzykować dla niego własnym życiem.
Nigdy nie ufaj kobiecie... – zanuciłam fałszywie do melodii, której sama nie potrafiłam określić. – Oj, panie Tomku, są takie dni w miesiącu, gdy żadna kobieta nie potrafi zachowywać się logicznie. Ma pan żonę, więc chyba wie pan, o czym mówię.
Na miłość boską, ciebie to śmieszy?! – Aż podskoczyłam, gdy nagle uderzył pięścią w biurko, niemal strącając na podłogę staromodny, nieco zdezelowany telefon.
Gdybym nie umiała śmiać się ze wszystkiego, pozostałoby mi tylko płakać – westchnęłam. – Dlaczego tak panu na tym zależy? Transport za Kordon obstawiony. Nie trzeba szukać chętnych, których nigdy nie będzie. Same pozytywy. O co chodzi?
Po prostu nie mogę zaakceptować tego, że nasza blondyneczka, nasz rodzynek z własnej woli wystawia się na takie ryzyko – jęknął, podając mi wreszcie zniszczoną kopertę.
Mam alergię na rodzynki. – Uśmiechnęłam się kwaśno. Złożyłam podpis w tabeli, dłuższą chwilę bawiłam się najtańszym tandetnym długopisem, zanim zmusiłam się do oddania go.
Pan Tomek wydał jakiś dziwny płaczliwy dźwięk, ukrył twarz w dłoniach na dłuższą chwilę.
Lea, rany – wydukał wreszcie. – Mnie zarzucasz brak poczucia humoru, a sama jesteś romantyczna jak paleta z pustakami.
Uznam to za komplement – burknęłam, zupełnie zmieniając ton. – I już pana w tym głowa, bym myślała tak jak najdłużej...
Dawaj ten pieprzony kubek, automat dalej popsuty – przerwał mi, bezceremonialnie wyrywając przedmiot z dłoni. – Akurat mam sypaną. Z sześciu łyżek, jak zwykle?
Skinęłam tylko głową. Miętosiłam kopertę w dłoniach, niszcząc ją coraz bardziej, z niewiadomych przyczyn nie mogąc zmusić się do jej otwarcia. Tak bardzo chciałam za Kordon, lecz gdy przyszło co do czego...
Dobra, mała, sprawa ma się tak.
Aż podskoczyłam, gdy zdecydowany głos dyspozytora przeciął wypełnioną szumem elektrycznego czajnika ciszę. Uniosłam na niego wzrok, próbując jakoś ukryć wojnę, jaka toczyła się w moim wnętrzu. Próbując wyglądać tak normalnie, jak tylko mogłam... Mężczyzna upewnił się, że go słucham, zanim nabrał powietrza i kontynuował:
Transport i tak jest opóźniony – miał ruszać jeszcze rano, ale przez brak chętnych przełożyliśmy go na szesnastą. Na szczęście się udało. Masz jeszcze dużo czasu. Wiem, że wysyłanie cię z powrotem na lekcje nie ma sensu... – Zawiesił znacząco głos, mając nadzieję doczekać się jakiejkolwiek reakcji, lecz minę wciąż miałam śmiertelnie poważną. – Tak właśnie myślałem. Może chciałabyś swój bolid zaprezentować gawiedzi? Za pół godziny rusza „Stacja muzeum”.
Że co? – Cholera, tego to się nie spodziewałam. Szczęka opadła mi prawie do kolan, a koperta mało nie wyślizgnęła się ze zdrętwiałych palców.
No to – odpowiedział wielce inteligentnie, zalewając moją nową porcję kawy. – Jest problem, bo nikt w tej naszej sekcie nie ma autoryzacji na tego trupa.
Jak to? A pan Włodziu Piasecki? – Jakimś cudem udało mi się przełknąć komentarz odnośnie nazywania mojego skarbu trupem. Tylko ja miałam prawo tak na niego mówić...
Pan Włodziu Piasecki od wczoraj jest na emeryturze. – Wyciągnął w moją stronę kubek termiczny z parującą zawartością, lecz byłam tak oniemiała, że dłuższą chwilę nie wiedziałam, czego ode mnie w związku z tym oczekuje.
Jezu, jak to? – jęknęłam płaczliwie, gdy już przypomniałam sobie, jak się mówi. – Przecież miał jeszcze jeździć! Mówił nawet, że będzie jeździł do usranej śmierci...
Mówił, mówił. Ale badań nie przeszedł. Samo życie. Masz zaproszenie na pożegnalny podwieczorek, tak swoją drogą. Jutro o osiemnastej na szopie.
Pokiwałam głową, powstrzymując smutny grymas. Biedny pan Włodziu. Śmiałam się z niego, jak właściwie wszyscy, ale nie zmieniało to faktu, że ten przesympatyczny, złośliwy jak diabli staruszek był kimś w rodzaju naszego reliktu. Kimś, kto był tu zawsze... Okropnie przykro mi się zrobiło, dłonie zadrżały mi niebezpiecznie, gdy wzięłam w nie kubek. To pan Włodziu szkolił mnie na Parkinsonie... Dla niego ta praca była calutkim życiem.
No i co teraz? Na co wam Parkinson na pokazach? – spytałam powoli, gdy już nieco ochłonęłam.
No „Stacja muzeum”, no. Mówiłem ci. Pokaz trupów, tylko żaden z mechaników nie ma autoryzacji na starą SM42. Bo wiesz, że ten twój bolid już jako ostatni został na chodzie. Wszystkim pozostałym jak jeden mąż świadectwa się kończą.
No co pan? – Przykrości ciąg dalszy, cholera. – Wszystkim? Już?
Wczoraj, dziś, jutro... Wszystkim. Ale i tak nie miałby kto nimi jeździć.
Zachciało mi się płakać. Kochałam te stare grzmoty. Miałam wrażenie, że gdy one znikną, zniknie również jakaś istotna część mnie. Jakiś kawałek historii, który nie powróci nigdy...
Szlag. Przynajmniej części do Parkinsona będę miała. Powinnam tym się cieszyć, a nie...
Tak, powinnam się cieszyć, a i tak miałam jakieś takie irracjonalne poczucie, że powinnam coś zrobić. Że powinnam ochronić je wszystkie przed... śmiercią? Oj, Lea, źle z tobą.
Co miałabym na tych pokazach robić? – zmieniłam szybko temat. – Wyrobię się do szesnastej?
To tylko kilka razy przejechać przed tłumem. Pouśmiechać się do aparatów, pomachać przez okienko, i zasadniczo tyle. Zdążysz, zdążysz. Ten twój trup to teraz najstarszy z naszych trupów. Już dawno byś mogła na żółtych tablicach jeździć, he he. – Puścił mi oczko.
Jak to? A Czesio? Czesio jest starszy dziesięć lat? – zirytowałam się.
Czesio już nie uczestniczy w ruchu planowym. Ale, skoro już zaczęłaś ten temat...
Nie spodobał mi się ten błysk w oku. Za cholerę mi się nie spodobał... Ja już chciałam za Kordon. Chciałam, by dziwna tęsknota w piersi przestała kłuć mnie podczas każdego oddechu. Nie w głowie było mi błyszczenie przed tłumem.
Skoro zaczęłam już temat, to co? – W nerwowym odruchu chciałam napić się wrzątku z kubka, w ostatniej chwili się opamiętałam.
Na Czesia masz może autoryzację?
Zgrzytnęłam zębami tak bardzo, że mało brakło, a bym sobie zamki od aparatu ortodontycznego poodklejała.
Teoretycznie – przyznałam powoli.
Jak to teoretycznie? Masz czy nie masz?
Przed oczami na zawołanie stanęła mi pięknie odnowiona EP05, którą nieraz nazywałam Cukiereczkiem. Gdyby nie Parkinson, to o nią bym walczyła. Choć szczęścia miała znacznie więcej niż mój trup, bo nawet się swojego kustosza dorobiła.
Podpisanej nie mam – przyznałam. – Ale jeździłam tym. Dużo. – Trudno, żeby tak nie było, skoro mój instruktor był tym wspomnianym kustoszem. Nie wspomniałam jednak o tym głośno.
Cudownie! – niemal przesylabizował pan Tomek, wyrzucając ramiona do nieba w przesadzonym dziękczynnym geście. – Czesiem też przejedziesz, bo wiesz, historia lubi się powtarzać i tak dalej. Masz tu klucze. – Rzucił na parapecik okienka tandetną smycz z malutkim srebrnym kluczykiem. – Weźmiesz dwa trupy, podprowadzisz pod wykolejnice na tory dwadzieścia osiem i dwadzieścia siedem. Najpierw wyjeżdżasz Czesiem, potem tego swojego trupa pokażesz i od razu stamtąd do wagonów zjedziesz. Ale to jeszcze ci przez radiotelefon powiedzą.
Ale ja... – W ostatniej chwili ugryzłam się w język. Może i było to głupie, ale jakoś tak miałam opory przed przyznaniem się, że Czesia nie umiałam nawet, do jasnej cholery, uruchomić. Ja pierdzielę, mam nadzieję, że internet w telefonie mi się jeszcze nie skończył...
No co ty, co ty? – Pan Tomek miał chyba ze mnie niezły ubaw. Może miał nadzieję, że dzięki tej szkole życia do normalnej placówki edukacyjnej wrócę w podskokach? Kij go wie.
Nic – burknęłam mało sympatycznie. Rozcięłam paznokciem wymiętoszoną kopertę, chcąc zająć czymś ręce, ruszając już w stronę drzwi...
I stanęłam jak wryta.
Pięćdziesiąt osiem wagonów?! – wypiszczałam takim głosem, że bez patrzenia można by było określić kolor moich włosów.
No pięćdziesiąt osiem – padło od strony okienka. – A ile niby ostatnio było, że tak się bulwersujesz?
Pięćdziesiąt – zaskamlałam. – Ale pustych platform kontenerowych, a te są pełne, ja pierdzielę!
I w czym problem, bo nie do końca rozumiem? – Wodniste oczko dyspozytora ukazało się w niezbyt czystej szybce, gdy nachylił się, żeby lepiej mnie widzieć.
Mój skarbeniek za skarby tyle nie uciągnie – przyznałam pokornie, choć sprawiło mi to niemal fizyczny ból.
A ile to ma niby mocy? – Starszy mężczyzna wzruszył ramionami, całą swoją uwagę poświęcając komputerowi. – Cholera ją tam wie, musisz spróbować, a jeśli nie, to...
Dwieście dwadzieścia kiloniutonów – odpowiedziałam bez wahania, czym zaskoczyłam go na tyle, że znowu skupił na mnie uwagę. – Znaczy... Pewnie po latach trochę mniej. Nie wiem, czy to ruszy z miejsca. A już zwłaszcza pod górkę. Czarno to widzę, panie Tomku.
To Czesiem pociągniesz, w sumie twoje klimaty.
Czesio. Sto dziewięćdziesiąt cztery kiloniutony do dwustu dwudziestu ośmiu. Wychodzi nieco gorzej.
To co innego weźmiesz. Mało tego złomu tam stoi? Coś ci pewnie podpasuje. Jakaś Tamara tam pewnie jeszcze gnije na postojowych.
Byłam w takim nastroju, że dowcip przeleciał nade mną z gwizdem.
Nie umiem jeździć Tamarami. O ile jakakolwiek jeszcze działa – warknęłam.
Jedna podobno działa. Pojedziesz, pojedziesz, nie bój nic, przecież wszystko to takie samo. – Machnął na mnie dłonią na znak, że mogę sobie już iść.
SM48 i SM42 to zupełnie co innego! – zbulwersowałam się, lecz przełknęłam dalszy ciąg wypowiedzi, gdy starcza dłoń znacząco wskazała na zegar.
Jak ci ten trup nie pociągnie, to go wymienisz na innego. Będziesz się potem martwić, teraz gawiedź czeka, młoda.
No więc co miałam zrobić? Skrzywiłam się, jakbym zjadła coś naprawdę kwaśnego, i odeszłam niechętnie w stronę drzwi.
Ech, Lea, teraz będziesz, kurna, błyszczeć. Zwłaszcza jeśli nie odpalisz lokomotywy. Lub ta wspomniana lokomotywa zdechnie ci na oczach połowy miasta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz