Choć nie było mnie na zewnątrz
ledwie parę minut, miałam wrażenie, że temperatura zdążyła
wzrosnąć o jakieś dziesięć stopni. Upał niemal zwalił mnie z
nóg, gdy tylko wyszłam na spękane schodki na zewnątrz. Już od
rana czułam, że czeka mnie kolejny obezwładniająco gorący dzień
– światło słoneczne miało tą specyficzną barwę, jaką można
było zaobserwować jedynie podczas najgorętszych dni w roku –
lecz nawet w najczarniejszych scenariuszach nie przewidywałam, że
może być aż tak. No bo kurde, która godzina? Jeszcze nie było
jedenastej, a ja już zastanawiałam się, jak to zrobić, by nie
wystawić się na bezpośrednie działanie zabójczych promieni.
Tutaj jeszcze jako tako chroniły mnie przed nimi pożółkłe z
niedoboru wody liście wysokich topoli, lecz żeby jakoś przejść
na tory postojowe, musiałam na chwilę wysunąć się na pełną
patelnię...
Łatwe do przewidzenia było to, że
dookoła budynku dyspozytora – czyli we względnym cieniu –
zgromadzi się najwięcej osób. Prawie zapłakałam, gdy przyszło
do przeciskania się przez najgorszy tłum, lecz nie pozostało mi
nic innego, jak wziąć się za to czym prędzej. Choć nieludzka
temperatura powinna dać się po równo we znaki wszystkim i
zdecydowaną większość zniechęcić do wychodzenia z domów, tak
zdawało mi się, że tego motłochu było jeszcze więcej niż przed
chwilą. I jeszcze przybywało – widziałam stąd wiecznie otwartą,
zdezelowaną bramę, prowadzącą na teren kolejowy, przez którą
wlewał się nieprzebrany kolorowy tłok. Spora część niby
narzekała na temperaturę, ale nie mam pojęcia, jak to możliwe, że
jej zabójcze działanie było widać chyba tylko po mnie.
Zanim wbiłam się łokciem w ludzką
masę, wydałam jakiś dziwny skamlący dźwięk i nabrałam
powietrza do tego, by jak najszybciej zacząć powtarzać
„przepraszam” jak przysłowiowa zdarta płyta.
Stragan z przekąskami nasunął mi
się zupełnie przypadkiem. Powinnam ominąć go szerokim łukiem,
lecz jakoś tak na jego wysokości poczułam, że zwyczajnie nie
jestem w stanie się oprzeć – wygrzebałam z torebki garść
drobnych i podjęłam wędrówkę dopiero wtedy, gdy wyposażyłam
się w różową watę cukrową, więcej serowego popcornu, kiełbaskę
z grilla i ten cholerny wypełniony helem balonik w kształcie
parowozu. Na szczęście był z tych niepękających, z lekko
szeleszczącej nabłyszczanej folii.
Kolejnym problemem, jaki napotkałam
zaraz po wyrwaniu się z najgorszego tłoku, było... ogrodzenie.
Ktoś postawił wzdłuż torów postojowych prowizoryczny płot z
pospawanych metalowych rurek, którego pilnowali z godnym podziwu
zaangażowaniem wyjątkowo smutni panowie ze straży ochrony kolei,
powoli roztapiający się w czarnych mundurach. Było to nawet
zrozumiałe, jako że jedynie tak drastyczne środki były w stanie
powstrzymać co ciekawsze rodzinki przed szwendaniem się wśród
lokomotyw, wokół których szwendać się nie powinno (choć i to
niekoniecznie, jak zauważyłam po paru krokach, krzywiąc się na
widok zaniedbanej mamuńci tłumaczącej ochroniarzowi, co sądzi o
jego niechęci do pokazania jej bombelkowi ciuchci). Było to
zrozumiałe... ale, cholera, problematyczne. Bo płoteczek nie miał,
kurna, furtki. A ja byłam w spódnicy. Ledwo wzięłam się za
przełażenie przez niego, próbując nie używać zajętych zakupami
rąk i nie zadrzeć kiecki wyżej, niż było to konieczne, przykleił
się do mnie koleś, przy którym Strażnika Jana mogłabym spokojnie
określić mianem chucherka.
– A ty, przepraszam bardzo, dokąd?
– burknął, bezceremonialnie łapiąc mnie za kołnierz bluzki i
dosłownie ściągając z metalowej konstrukcji. Mało się nie
rozkaszlałam, gdy mnie poddusił, i tylko cudem nie wyrąbałam na
wypalony słońcem trawnik.
– Ja pierdykam! – skomentowałam,
gdy już przypomniałam sobie, jak się oddychało. – Do pracy idę!
Łysy uniósł jedną brew, biorąc
się groźnie pod boki.
– Ty chyba sobie żarty stroisz –
wysnuł przypuszczenie, widząc, że nie powiem mu nic więcej.
Głównie dlatego, że skupiona byłam na sprawdzaniu, czy mi
ulubionej bluzki nie podarł.
– „Pani” co najwyżej sobie
żarty stroi, coś mi się zdaje, że w ciągu tych kilku sekund nie
przeszliśmy na „ty” – palnęłam, łypiąc na niego spod oka.
– Spóźnię się przez pana...
– Ja pierdolę – wyrwało mu
się, zanim parsknął śmiechem. – Wracaj do swoich zajęć,
dziewczynko, tam naprawdę nie można wchodzić.
Boże, gdybym miała na sobie glany,
jestem pewna, że nie byłoby mu tak radośnie...
– Pracuję tutaj – wycedziłam
przez zaciśnięte zęby. Ostatkiem sił odsunęłam nieoswojoną
myśl, która nakazywała mi unieść wargi i warknąć z głębi
gardła. – Muszę tam wejść i wyprowadzić lokomotywy, obojętnie,
co szanowny pan o tym sądzi.
– O? – Mina mu w jednej chwili
zrzedła. – E... A ma pani legitymację, jakąś przepustkę
czy...?
Szlag, dopiero wtedy pomyślałam,
że moja śliczna bluzeczka dość mocno odbiegała od służbowej
białej koszuli i granatowego krawata, którym zwykle
charakteryzowali się maszyniści... Westchnęłam głęboko,
wywróciłam oczami, wcisnęłam facetowi tekturowe pudełko z
popcornem i patyk z watą cukrową, zagrzebałam w torebce, a
następnie pokazałam mu kolejową legitymację, podsuwając mu
dokument niemal pod nos, jako że ręce miał już zajęte.
– Ożesz... – Teraz to on prawie
się zakrztusił. – A tak pani młodziutko wygląda, ja naprawdę
myślałem, że pani...
– Dobrze, dobrze, nic się nie
stało – jęknęłam. – A teraz naprawdę muszę już...
Błyskawicznie oddał mi rzeczy i ze
zwinnością, jakiej bym się po nim za nic nie spodziewała,
rozmontował przęsło płotka i z ukłonem wskazał mi wolną drogę,
kłaniając się prawie w pas. Nie zwlekając dłużej, weszłam
między lokomotywy, odprowadzana wzmożonymi okrzykami zdenerwowanej
zaniedbanej mamuńci, zbulwersowanej tym, iż „jakiejś
trzynastolatce wolno oglądać eksponaty, a dziecku już nie
pozwolą”.
Eksponaty. Dobre sobie, nie? Moje
ukochane trupy zyskały status eksponatów.
Okej, na skrajnym torze, który z
drogi było widać najlepiej, faktycznie znajdowała się trupiarnia
– rdzewiejące wraki lokomotyw, którym już dawno minął termin
przydatności, których nie opłacało się naprawiać po większych
wypadkach... które po prostu miały mniej szczęścia i nie znalazły
swoich miłośników, gdy była jeszcze na to pora, nie było więc
nikogo, kto zachciałby o nie walczyć. Co roku przestawiano je w
głąb terenu, by nie było ich tak dobrze widać – by tutaj móc
ustawić sprzęt najnowocześniejszy i najbardziej wart tego, by go
oglądano – jednak tym razem wyjątkowo to one zyskały swoje pięć
minut. Może dlatego wszyscy się tu pchali – bo to serio wyglądało
jak muzeum.
Przecisnęłam się między wrakami,
otrzepałam z rdzy spodnie, odgryzłam kawałek waty. Z upału już
zaczynała się zamieniać w karmel. Po kiełbasce z musztardą
smakowała dość dziwnie, ale nie narzekałam. Żarcie to żarcie.
Parkinson i Czesio stały dość
niedaleko siebie. Dłuższą chwilę nie mogłam się zdecydować, do
której z nich powinnam wejść w pierwszej kolejności –
dyspozytor w końcu raczył zaznaczyć jedynie, która lokomotywa
jako pierwsza się pokaże, cała reszta najwyraźniej leżała w
mojej gestii. Po namyśle władowałam się z trudem do Parkinsona.
Parę minut zastanawiałam się, co powinnam zrobić z watą – nie
mogłam przecież tak po prostu położyć jej na pulpicie, nie? W
końcu uznawszy, że nie ma innej rady i po prostu muszę ją zjeść,
zabrałam się za standardowy obchód. Sprawdziłam, czy wystarczy mi
paliwa, zerknęłam na wskaźnik poziomu oleju koło sprężarki,
profilaktycznie przyjrzałam się zestawom kołowym. Szczególną
uwagę zwróciłam na wymalowane na kołach cztery pasy kontrolne –
po ostrym hamowaniu z tyloma wagonami istniało ryzyko, że obręcze
się przesunęły. Szczerze, to nie miałam pojęcia, co powinnam w
takim wypadku zrobić. Ktoś chciałby inwestować w ich wymianę? To
nie było takie znowu tanie, ja podobnych cudów pokryć z własnej
kieszeni raczej bym nie mogła.
Przy okazji zauważyłam, że jeden
z reflektorów podczas staranowania bramy musiał się potłuc.
Roztrzęsiona, zdenerwowana, wykończona upałem i tysiącem odczuć,
których nie byłam w stanie nawet nazwać, a które nieustannie
kłębiły mi się w głowie, wpadłam w istny szał. Z boku musiałam
z pewnością wyglądać idiotycznie, gdy zaczęłam nagle
przeklinać, tupać, kopać tłuczeń i bezładnie machać rękami,
nie mogąc znaleźć niczego, na czym mogłabym wyładować
wściekłość. Takie uszkodzenie to już raczej pikuś –
zapasowych szkieł miałam pod dostatkiem, skoro tyle lokomotyw tego
typu wylądowało w ostatnim czasie w trupiarni – ale... rany, po
prostu nie spodziewałam się. Głowa znowu zaczynała mnie boleć,
dziwne napięcie nie dawało się zajeść słodką watą, a stały
element mojego świata okazał się nie być wcale tak stałym, jak
mi się wydawało.
Byłam w rozsypce. I dlaczego? Bo
męczyła mnie migrena i wyraziste sny? Co się ze mną dzieje?
Jedyne, na co miałam ochotę, to zamknąć się w kabinie i
popłakać, wmawiając sobie, że świat wokół wcale nie istnieje.
Bałam się. Tak okropnie się
bałam... Wszystko, co miałam, rozsypywało mi się w rękach. A ja
miałam wrażenie, że tak naprawdę powinnam wiedzieć, w czym
rzecz. Że to takie proste, że... że powinnam pamiętać? Nie wiem.
Odbijało mi. Bałam się pustki, jaka czekała na mnie w tym
miejscu, w którym czułam przemożnie, że coś się wydarzy.
Pustka...
Jestem martwa. A to, co martwe, jest
już puste...
Stałam z zamkniętymi oczami, do
bólu zaciskając palce na ostojnicy lokomotywy. Stałam, dopóki nie
upewniłam się, że ból ustał na tyle, bym była w stanie się
ruszyć, a nieoswojone pragnienie uniesienia głowy do nieba i wycia
nie opanuje mnie z taką mocą, bym nie zdołała mu się oprzeć.
Rozejrzałam się jeszcze szybko, czy aby na pewno nikt mojej chwili
słabości nie widział, wyrzuciłam plastikowy patyczek po wacie do
najbliższego kosza i wdrapałam się na lokomotywę, nie ociągając
dłużej. Musiałam się za coś zabrać. Musiałam skupić się na
czymś, co odciągnie moje myśli, zmusi mnie, bym zawróciła z tej
umysłowej ścieżki, na końcu której czekało mnie jedynie
szaleństwo. Jak to możliwe, że znowu się na niej znalazłam?
Przecież pilnowałam się, dbałam...
Uruchomiłam Parkinsona, uprosiłam
u dyżurnego ruchu drogę na odpowiedni tor. Nieco zaskoczona, gdy
spotkałam się z odmową, wysłuchałam dalszych instrukcji z
cierpliwością, jakiej sama się po sobie nie spodziewałam. Okazało
się, że swojego skarbeczka odstawić miałam na tankowanie, choć
miał jeszcze przynajmniej połowę z maksymalnej objętości paliwa,
wrócić się na pieszo po Czesia, wyjechać Czesiem, polansować się
Czesiem, wrócić Czesiem, zaparkować Czesia, znowu lecieć na
pieszo po Parkinsona...
Nawet jakby łeb nie bolał mnie do
tej pory, tak po przedstawieniu tego planu z pewnością by zaczął.
Gdy czekałam, aż zapali się białe
światło w tarczy manewrowej, zawibrował mój telefon. Dłuższą
chwilę nie mogłam się przekonać, żeby po niego sięgnąć –
nie podobała mi się wizja jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi, gdy
czułam się aż tak źle – ale przemogłam się myślą, że to
może dyspozytor czegoś ode mnie chciał. Niechętnie wymacałam
smartfon na trzęsącym się pulpicie, odblokowałam ekran i
skrzywiłam się na widok smsa od Natalii. Nie zastanawiając się
szczególnie nad tym, skąd tak właściwie mogła mieć mój numer
po tylu latach, wczytałam się w kilka pospiesznie wyklepanych na
dotykowej klawiaturze linijek: „Co się stało, że uciekłaś ze
szkoły? Aż tak się tą awanturą przejęłaś? Wiesz, my właśnie
całą klasą uprosiliśmy w ramach pierwszego dnia taryfę ulgową i
właśnie jedziemy na te kolejowe dni otwarte. Z pół szkoły zaraz
tam będzie. Przyjdziesz też?”.
– Dziewczyno, a ty chciałaś
podobno na polonistykę iść – jęknęłam pod nosem. – A ty,
Lea, widzisz, jak cię to życie urządza? Spieprzyłaś na wagary
tylko po to, by dowiedzieć się, że i tak by cię na nie
wypuścili...
Nie odpisując, odłożyłam telefon
i ruszyłam lokomotywą z miejsca, pozostawiając za sobą kłąb
biało-szarego dymu.
Zostawiłam swój bolid pod
dystrybutorem paliwa, oddając w troskliwe ręce opiekującego się
tym pana Jacusia – nieco przygarbionego, lecz wciąż niesamowicie
silnego staruszka o sumiastych, siwych wąsach, upodabniających
kościstą twarz o wystających kościach policzkowych do oblicza
zabiedzonego Stalina, jak to lubili wypominać mu koledzy z warsztatu
elektrycznego. Odpowiedziałam na kilka standardowych pytań odnośnie
własnego samopoczucia, pouśmiechałam się, owinęłam kamizelką
odblaskową, którą jakimś cudem ciągle ze sobą nosiłam, i
wróciłam się na tory postojowe, niepewnie obracając w palcach
malutki srebrny kluczyk. Mikry kawałek metalu, choć przyczepiony do
absurdalnie oczojebnej smyczy wymalowanej logami chyba wszystkich
nieistniejących już firm, jakie kiedyś wchodziły w skład
dzisiejszego ogólnego „pekape”, wydawał się zupełnie nic nie
ważyć. Trochę to było ironiczne, zważywszy na to, że mógł
nieść wraz ze sobą niewyobrażalnie ciężkie do udźwignięcia
kłopoty...
Czesio jest moim zdaniem tworem
naprawdę prześlicznym i bardzo, ale to bardzo przyjemnym w
obsłudze. Może i głośniejszym nawet od Parkinsona, ale jednak
przyjemnym. Mającym swój niepowtarzalny urok, który przyciąga jak
magnes i kusi chyba każdego maszynistę. Jeździłam tym parę razy,
instruktor na moją własną prośbę traktował mnie tak, jakbym
szkoliła się specjalnie na ten sprzęt – i być może faktycznie
miałabym na niego autoryzację, gdyby nie to, że właściwie tuż
po tym, jak zdałam egzamin na maszynistę, Czesio przestał jeździć
w planowych pociągach. Tak po prostu. Wszyscy zgodnie uznali, że
jednak należy mu się emerytura – nadal pozostaje czynnym
zabytkiem, jednak obecnie jego jedynymi zadaniami jest pokazywanie
się na zlotach pasjonatów i pokazach takich jak dzisiejszy.
Więc tak, umiałam tym jeździć.
Kiedyś. Nie robiłam tego już od paru lat, co nie było wcale takim
krótkim czasem, jeśli brać pod uwagę, że to lokomotywa, której
naprawdę wolałabym nie zepsuć. To nie jest samochód, w który
wsiądzie się pierwszy raz i jako tako pojedzie. To sprzęt, którego
bez wiedzy mogę nawet nie uruchomić, a co dopiero mówić o
ruszeniu z miejsca. Lokomotywy nie są proste. A zwłaszcza stare
lokomotywy. O ile Parkinsona znałam jak własną kieszeń – mogłam
z zamkniętymi oczami wymieniać poszczególne części – tak
tutaj...
Ech, szkoda gadać. Ale do odważnych
świat należy, co nie? Podobno.
Obeszłam sprzęt dookoła, szukając
ewentualnych nieprawidłowości i próbując sobie przypomnieć, w co
mój kochany instruktor tłukł młotkiem, gdy zacinały się zawory
bezpieczeństwa od sprężarki. Szybko wdrapałam się do środka,
niemal zabiłam o krzesełko robiące za fotel maszynisty, dłuższą
chwilę namęczyłam z otwieraniem okien. Wepchnęłam się do
przedziału maszynowego, zlustrowałam wzrokiem jego pomalowane na
zielono wnętrze, rozłożyłam bezradnie ramiona i wróciłam do
kabiny. Gapiłam się w pulpit aż nieprzyzwoicie długo, skrobiąc w
głowę z mało inteligentnym wyrazem twarzy, jakby to miało w
czymkolwiek pomóc. Wreszcie zebrałam się do kupy, wyłamałam z
trzaskiem palce, odetchnęłam jak przed skokiem do głębokiej wody
i z trzaskiem przesunęłam kilka przełączników. Jeśli dobrze
pamiętałam, tutaj – w przeciwieństwie do innych lokomotyw
elektrycznych – wyłącznik szybki, czyli główne zabezpieczenie
obwodu wysokiego napięcia, zamykało się przed podniesieniem
pantografu...
Czy nie?
Gdy na woltomierzu pojawiło się
napięcie, odetchnęłam z ulgą. Dobrze, że powietrze w układzie
pneumatycznym było, bo nie miałam bladego pojęcia, co powinnam
zrobić, gdyby było go zbyt mało na ruszenie odbieraków prądu...
Jeden schodek z głowy. Teraz przetwornice, sprężarki...
To, że od huku przestarzałej
sprężarki tłokowej przestałam słyszeć własne myśli, raczej
dobrze mi wróżyło. Działa? Działa.
Na widok hamulca zespolonego
złapałam się za głowę – na śmierć zapomniałam, że
zamontowano go odrobinę inaczej niż w standardowym sprzęcie –
ale odetchnęłam z ulgą, gdy sobie przypomniałam, że w przypadku
lokomotywy jadącej luzem mogę używać tego dodatkowego, którego
obsługa jest o wiele prostsza. Przysunęłam sobie stołek,
rozsiadłam się wygodnie, jeszcze raz odetchnęłam. Dałam sobie
motywacyjnego kopa, gdy czekałam, aż uruchomi się radiotelefon,
jednocześnie usiłując ogarnąć przełączniki od świateł. Niby
wiedziałam, jak tym jechać, ale najprostsze obsługowe bzdety
zupełnie mi wyleciały z głowy.
No i stało się. Tarcza manewrowa
zabłysła białym światłem. Przyszła chwila prawdy...
Nastawnik kierunkowy chodził tak
ciężko, że sporo się naprzeklinałam, zanim przestawiłam go na
odpowiednią pozycję. Nastawnik jazdy zatrzeszczał
charakterystycznie, wał kułakowy w przedziale maszynowym obrócił
się z grzechotem. Na szczęście o tym, by trzymać „kierownicę”
na odpowiedniej pozycji, zanim grzechot nie ustanie, już pamiętałam.
Stary sprzęt gładziutko ruszył z miejsca.
Pot cieknący ciurkiem po plecach
nie chciał przyschnąć. Cholera, jedyną, aczkolwiek bardzo istotną
wadą mojego ukochanego zabytkowego sprzętu jest niepodważalny i
niesamowicie bolesny brak klimatyzacji...
Przejechałam przez praktycznie cały
teren bocznicy, by znaleźć się na odpowiednich torach, i wygodnie
rozłożyłam się z nogami na pulpicie, gdy zatrzymał mnie widok
zamkniętej wykolejnicy. Według wymiętej na konsystencję papieru
toaletowego ulotki z planem imprezy, na którą natknęłam się w
torebce podczas szukania kanapek, pokaz miał zacząć się za
dwadzieścia minut, co oznaczało, że miałam jeszcze całkiem sporo
czasu na użalanie się nad sobą. Z tego miejsca nie widziałam
gromadzącego się na widowni tłumu, nie miałam więc nawet na czym
zatrzymać wzroku. Chyba żeby liczyć popękaną elewację nieco się
już walącego budynku warsztatu elektrycznego i otaczających go
drzew. Przez chwilę nawet miałam pomysł, by przejść się
przywitać na warsztat spalinowy, lecz wiedziałam, że tylko bym
sobie tym zaszkodziła. Już na początku swojej kariery
beznadziejnie zakochałam się w tamtejszym brygadziście, co nadal
bolało, zwłaszcza gdy przypominałam sobie, że miał żonę i
dzieci. Nawet w miłości nie mogłam mieć szczęścia...
To bolało. I to cholernie bolało.
Bo tak naprawdę to tej miłości chyba brakowało mi najbardziej.
Miałam wrażenie, że wszystkie problemy wydawałyby się mniejsze i
możliwsze do udźwignięcia, gdybym mogła podzielić się nimi z
kimś, kogo kocham, kto kocha mnie, z kim chcę żyć... Jaka szkoda,
że jak do tej pory wszyscy faceci, którzy wydawali się godni
uwagi, byli ode mnie sporo starsi i od dawna zajęci, najlepiej
jeszcze z gówniakiem w pakiecie... Faceta brakowało mi niemalże
obsesyjnie, a najgorsze było to, że sama właściwie nie potrafiłam
powiedzieć, dlaczego tak się działo. Dlaczego to było dla mnie aż
tak ważne, by spędzać sen z powiek i powodować bolesny uścisk w
piersi? By czuć ból za każdym razem, gdy widziałam szczęśliwe
zakochane pary, gdy tylko przyśniło mi się coś, za czym
tęskniłam, gdy czytałam o związkach...? W tym wieku pewnie nie
miałam jeszcze co histeryzować, ale z każdym dniem miałam
mocniejsze wrażenie, że szykuje się przede mną przyszłość
typowej starej panny z siedemdziesięcioma kotami. Jeśli dalej będę
mieć takie cholerne szczęście, nie jest to wcale wykluczone.
Także nie, nie pójdę na warsztat.
I tak muszę się tam pokazywać dość często, jako że Parkinsona
serwisować trzeba nieco częściej, niż by wypadało, a i żyję
tam ze wszystkimi wręcz w przyjaźni, ale zawsze mam po tym takiego
kaca psychicznego, że szkoda gadać. A tego dnia i tak czułam się
po prostu beznadziejnie. Niewykluczone, że postawiona w takiej
sytuacji zwyczajnie wybuchłabym płaczem przed całą ekipą. A już
zwłaszcza przed nim, bo choć minęły już ponad cztery lata, wciąż
siedział mi natrętnie w pamięci. I – co gorsza – wiedział o
wszystkim po tym, gdy w największej rozpaczy, sprowokowana podczas
przyjacielskiej pogawędki, wyznałam wszystko jak na spowiedzi.
Żałuję – lepiej by było trzymać to w tajemnicy i mieć go
przynajmniej jako przyjaciela, niż...
Dobra, nieważne. Muszę kiedyś
nauczyć się radzić sobie z samą sobą, dopiero potem przyjdzie
pora na szukanie drugiej połowy. Tak chyba byłoby najrozsądniej...
Zawsze czułam się do niczego, a
sytuacje tego typu tylko to wrażenie pogłębiały. I to, co czułam
chyba najmocniej, było żalem. Żalem podszytym wściekłością...
No bo dlaczego tak musi być? Czy przysłowiowy „ktoś na górze”
wybrał mnie sobie jako tą, która musi cierpieć, żeby statystyki
się zgadzały?
Tak naprawdę nienawidziłam ich
wszystkich. Nienawidziłam szczęśliwych rodzinek, świetnych
facetów rezygnujących z siebie na rzecz dzieci, kobiet uważających,
że wszystko, co wychodzi poza ich schemat ułożonego świata, jest
niemożliwe do przyjęcia. Nienawidziłam współczujących spojrzeń,
choć z drugiej strony chciałam tego, by ktoś wreszcie zauważył,
jak mi źle, i chciał mi pomóc choćby samą swoją obecnością. A
przede wszystkim nienawidziłam mojej klasy. Wściekłość, jaką
nazbierałam przez ten cały czas, była z pewnością nieco
wyolbrzymiona w stosunku do tego, co tak naprawdę się stało, ale
nie potrafiłam jej stłamsić. Nie potrafiłam, bo... rany, oni
kiedyś traktowali mnie jak śmiecia przez to, że odważyłam się
mieć inne zainteresowania i priorytety, a teraz zgrywali moich
najlepszych przyjaciół. Nienawidzę fałszywości.
Ocknęłam się, gdy latarnia
wykolejnicowa przesunęła się w ułożenie zezwalające na jazdę.
Wyprostowałam się, odegnałam natrętne myśli, solennie
przysięgłam sobie, że zapiszę się do psychologa, by nauczyć
się, jak wypierniczać je w kosmos, i ruszyłam w drogę. Znowu
miałam do przejechania praktycznie cały teren bocznicy...
Ech, a jakie spotkało mnie
zaskoczenie, gdy za najbliższym łukiem natknęłam się na
podejrzanie znajomą grupkę.
Natalia, Ada, Marika i Olga –
grupka, z którą to swego czasu trzymałam się nieco bliżej i
która to ostatecznie tak niemiło mnie potraktowała – zmierzała
dziarsko dziurawą jak sito asfaltową drogą, dyskutując o czymś z
przejęciem. Pojęcia nie miałam, jak one zdołały znaleźć się
tu tak szybko, lecz moją pierwszą myślą nie było wcale
zastanowienie się nad tym, czy nie zainwestowały przypadkiem w
taksówki – nagle opanowała mnie taka dzika ochota na zrobienie
czegoś głupiego, że aż zaczęło mnie skręcać. Zacisnęłam
zęby, usiłując jakoś powstrzymać się od złego, ale rączki już
mnie świerzbiły, a atak śmiechu dławił w gardle...
Nie, muszę być twarda. To
niedojrzałe. To głupie. To dziecinne i po prostu...
A, kij z tym.
Chyba każdy wie, jak głośna jest
syrena pociągowa. Powiedzieć, że cała czwóreczka wyszła z
siebie po tym, jak zatrąbiłam tuż za ich plecami, to jak nic nie
powiedzieć. Niemal synchronicznie podskoczyły na teoretycznie
niemożliwą dla normalnego człowieka wysokość, odskoczyły od
torów i obejrzały się z przerażeniem w oczach, łapiąc za serca.
Ada, która z całej grupki denerwowała mnie najmocniej, dodatkowo
polała się oranżadą w podejrzanie toksycznym niebieskim kolorze.
Z szerokim uśmiechem pomachałam im przez przednią szybę,
nachylając się nad pulpitem, by mieć jak największą gwarancję,
że mnie rozpoznają. Natalia od razu zaczęła machać i wołać coś
w moją stronę, lecz pracująca na pełnych obrotach tłokowa
sprężareczka sprawiała, że dziewczyna mogła sobie tylko pomarzyć
o tym, iż ją usłyszę. Dopiero w ostatniej chwili złapały mnie
wyrzuty sumienia i zatrzymałam się na wysokości dawnych koleżanek.
Wyłączyłam na chwilę sprzęt i wychyliłam się przez drzwi.
– No siemaneczko, jak tam
geografia? – zawołałam przesłodzonym głosem.
– Dlaczego uciekłaś z lekcji? –
Ada zignorowała pytanie, raźno podbiegając do lokomotywy. –
Nauczycielka się wściekła. W ogóle to co to za akcja, co?
– Jaka akcja? – udałam, że nie
mam pojęcia, o czym mówi. – Nie pozwoliłam na to, by mnie
obrażała. Miałam jej podziękować, czy co?
– Fakt, zareagowała za ostro, ale
miała trochę racji – wtrąciła Natalia, zaraz znajdując się
koło swojej najlepszej przyjaciółki. Dziwne, że w szkole
przyczepiła się do mnie zamiast do niej.
– Z czym niby miała rację? –
Tak oniemiałam, że prawie spadłam ze schodków pojazdu na tłuczeń.
Istniało ryzyko, że bym tego nie przeżyła, zwłaszcza ze swoim
szczęściem, więc profilaktycznie cofnęłam się lekko do
nagrzanej jak piekarnik kabiny.
– No... – Dziewczyny popatrzyły
po sobie, jakby nie mogły się zdecydować, czy aby na pewno
bezpiecznie mi było mówić o tym wprost. Oj, nie było. – Ubrałaś
się trochę średnio do szkoły. I pomalowałaś naprawdę mocno.
– Boże... – Wywróciłam oczami
i oparłam się całym ciężarem na drzwiach. – Dorosła jestem,
mam prawo wyglądać tak, jak mi się podoba. To nie zakon, do
cholery. A i nieprzyzwoicie też się nie ubrałam. Majtek mi nie
widać z tego, co wiem. Gorąco jest, to chyba mogłam założyć
spódnicę przed kolano. A maluję się tak zawsze, bo inaczej nie
traktują mnie poważnie w robocie.
– Właśnie... – Tu włączyła
się Olga. Ze swoim charakterystycznym nieobejmującym oczu uśmiechem
obrzuciła lokomotywę wzrokiem. – Aż nie mogę uwierzyć... I ty
dajesz radę prowadzić coś tak dużego? Masz siłę?
– Dużo siły to nie wymaga. –
Wzruszyłam ramionami. Na dłuższe pogawędki nie miałam ani czasu,
ani ochoty.
– No nieźle. A trudne to jest? –
Ada już wyglądała na przesadnie podekscytowaną. W sumie ją
pewnie nawet bym lubiła, gdyby nie to, że od zawsze czułam, że
usiłowała na każdym kroku ze mną konkurować, obojętnie, co by
się nie działo.
– Sama jazda jest bardzo łatwa.
Prostsza od samochodu – wyjaśniłam. Posłałam im przepraszający
uśmiech, cofnęłam się jeszcze trochę, by móc sięgnąć do
nastawnika.
– Jedziesz teraz na jakieś
pokazy? Kurczę, nie zdążymy tam dojść – zmartwiła się
Marika.
Zawahałam się w ostatniej chwili.
Zacisnęłam zęby, walcząc ze sobą, wreszcie jednak odwróciłam
się w stronę koleżanek, przeczuwając, że jeszcze będę tego
żałować.
– Włazić – zarządziłam
teatralnie ściszonym głosem. – Byle szybko, żeby nikt nie
widział. – Oczywiście w pobliżu nie było nikogo, wolałam
jednak dmuchać na zimne. Pomimo tego, że sporo zakazów z
poprzednich lat nie utrzymało się do obecnych chaotycznych czasów,
przewożenie w kabinie osób postronnych nadal było karane. Może
już nie procentami z pensji lub wylaniem z roboty, ale złe
spojrzenie naczelnika nadal wywierało mocne wrażenie.
Słodka czwóreczka zupełnie jakby
się zmówiła zachichotała, spojrzała na mnie z niedowierzaniem,
wymieniła spojrzenia, jakie w dennych serialach paradokumentalnych
pewnie określiłoby się mianem „wariackich”, i zaczęła
ładować się do środka.
– O rany, nigdy wcześniej nie
jechałam lokomotywą! – ekscytowała się Marika. Choć wyglądała
najbardziej dojrzale z całej grupki, już parę lat temu miała
dziwny nawyk zachowywania się jak małe dziecko.
– Brudno tu – odezwała się
niemal w tym samym momencie Ada.
– Jak to brudno? Dopiero
czyściłam! – Teatralnym gestem przeciągnęłam palcem po
zielonym pulpicie i obejrzałam go wnikliwie. – Ten sprzęt
normalnie stoi w krzakach, mógł się trochę zakurzyć.
Natalia zamierzała jeszcze coś
powiedzieć, lecz zakrztusiła się wdychanym powietrzem, gdy
włączyłam przetwornice i sprężarkę. Hałas skutecznie zdławił
jej słowa. Odhamowałam lokomotywę i zakręciłam nastawnikiem,
maszyna ruszyła dość gwałtownie z miejsca. Lokomotywy luzem
zawsze mają całkiem porządne przyspieszenie. Laseczki musiały
oprzeć się o ściankę, żeby utrzymać się na nogach.
– Jakie to głośne – poskarżyła
się Ada. – Jak ty w tym wytrzymujesz?
– Tą za dużo nie jeżdżę –
wyjaśniłam z ciężkim westchnięciem. – Ale moja lokomotywa, o
ile to możliwe, jest jeszcze gorsza. Bo dodatkowo strasznie trzęsie.
– I tobie naprawdę podoba się
taka praca? – Natalia uniosła z politowaniem jedną brew. – Nie
lepiej było iść na studia?
Teraz to niemal dosłownie pękła
mi żyłka. Zacisnęłam palce na nastawniku tak mocno, że aż
pobielały mi kłykcie, zupełnie odruchowo uniosłam wargi i
warknęłam z głębi gardła, czego na szczęście nie dostrzegły.
Nieoswojona myśl zakłębiła się w mojej głowie i przeszyła całe
moje ciało ognistym dreszczem, sprawiając, że niewiele brakowało,
bym zerwała się z miejsca i...
I co? Rzuciłabym się którejś z
nich do gardła? Zaczynałam bać się siebie samej...
– Tak, podoba mi się ta praca. O
wiele bardziej, niż jakieś cholerne studia, na które wszyscy idą
tylko dlatego, że tak się robi – wycedziłam. – Nie zamierzam
ślepo podążać za baranim stadkiem.
– Ale szkoły też nie powinnaś
lekceważyć – zauważyła pełnym troski tonem Olga. – A jak
kiedyś będziesz chciała zrezygnować z tej pracy? Wiesz, pojawi
się mąż, dziecko? Nadal będziesz chciała...
– Tak, do cholery, będę chciała!
– wybuchnęłam. – Bo żyję dla siebie, a nie dla czyjejś
satysfakcji. Bo chcę być szczęśliwa, chcę robić coś wielkiego,
podejmować się takich wyzwań, bym nigdy nie musiała zatrzymać
się i zastanawiać nad tym, co by było, gdybym przed czymś nie
stchórzyła. Nie każdy widzi swoje powołanie w wychowywaniu
bachorów i naśladowaniu innych.
Na chwilę zapadła cisza. O ile we
wszechobecnym huku maszyn można było w ogóle o niej mówić.
– Nie o to mi chodziło –
odezwała się ponownie dziewczyna. – Martwimy się o ciebie,
wiesz?
– Nie ma o co – ucięłam mało
sympatycznie. Zahamowałam nieco za ostro przed następną tarczą
manewrową. Wyjechałyśmy już na pełne słońce, przez co w
kabinie zaczynało robić się nieznośnie gorąco. Przed sobą
miałam grupę nowszych torów, po których obu stronach zgromadził
się tłum gapiów.
– Nie możesz tak podchodzić do
szkoły. – Tym razem mentorski ton włączył się u Natalii. –
Po prostu nie wyjdzie z tego nic dobrego. Maturę musisz zdać.
– Muszę. Ale nikt nie powiedział,
jak dobrze – prychnęłam. Sama przed sobą musiałam przyznać, że
zaczynałam zachowywać się jak rozkapryszone dziecko.
– Dlaczego tak się na nas
denerwujesz? Przecież nie mamy niczego złego na myśli. – Natalia
zaczynała tracić swoją anielską cierpliwość.
– Nie macie? – Uśmiechnęłam
się z przekąsem, lecz nie odwróciłam się do nich. – Zawsze
takie byłyście. Udawałyście, że chcecie dla mnie dobrze, a tak
naprawdę próbowałyście mnie zmieniać, bym pasowała do
wszystkich schematów, którym same się podporządkowujecie. Dla was
nie liczyło się to, że mogę mieć inne plany na życie. Że mogę
interesować się czymś innym niż wy. Wy mnie zostawiłyście, gdy
tylko usłyszałyście, że nie zamierzam iść razem z wami na
studia, jakbym nagle zaczęła zarażać jakąś chorobą. Mam po tym
wszystkim udawać waszą najlepszą przyjaciółkę? Przyjaciół się
nie zostawia, gdy okazuje się, że nie odpowiadają waszym
wyobrażeniom.
– Lea, to nie tak... – Ada
spróbowała położyć mi rękę na ramieniu, lecz cofnęła ją
szybko gdy uniosłam dłoń na znak, że ma się nie zbliżać. Nie
miałam pojęcia, jakim zmysłem zdołałam wyczuć jej ruch za
plecami, ale nie zastanawiałam się nad tym zbytnio.
– Gdybyście chociaż miały dość
odwagi, żeby to przyznać... – Potrząsnęłam głową w próżnej
nadziei, że zdołam w ten sposób uporządkować nieoswojone myśli.
– Nic się nie zmieniłyście przez te lata.
– Lea... – Natalia spróbowała
jeszcze raz, lecz wtedy zaświeciła się tarcza manewrowa, a głos
dyżurnego przez radiotelefon nakazał mi jazdę.
– Muszę już jechać –
warknęłam. Nie obejrzałam się, gdy w ciszy wyszły po stromych
schodkach na zewnątrz i wniknęły w tłum, śledzone jego uważnymi,
ciekawskimi spojrzeniami. Zakręciłam nastawnikiem, pozwoliłam, by
lokomotywa potoczyła się w kierunku następnej tarczy. Zupełnie
nie zwracałam uwagi na nic prócz jazdy.
Pojechałam przed tłumem w jedną
stronę. Zmieniłam kabinę, pojechałam w drugą stronę. Pozwoliłam
wygadać się facetowi opowiadającemu gapiom o burzliwej historii
ślicznej lokomotywy w pomarańczowo-wiśniowych barwach, już z
daleka kojarzącej się z lekko kwaśną, aczkolwiek bardzo smaczną
i całkiem uroczą landrynką. Na polecenie dyżurnego ruchu usunęłam
się po jakimś czasie, pozwalając zająć swoje dotychczasowe
miejsce jakiemuś młodemu chłopakowi w lekko rozsypującej się
EU07; odjechałam na tory postojowe. Odstawiłam Czesia, obejrzałam
dokładnie, czy nie nabrudziłam lub nie zepsułam czegoś, zamknęłam
drzwiczki i wybrałam się na spacer po Parkinsona. Odebrałam swoją
lokomotywkę, skontrolowałam, czy zatankowane paliwo nie wyciekło
od razu po tym, jak znalazło się w zbiornikach, i ponownie udałam
się na nowe tory, na których miał miejsce pokaz.
Nigdy nie byłam szczególnie
elastyczna. Lubiłam zajmować się paroma rzeczami jednocześnie,
lecz gdy już się do czegoś przyzwyczaiłam, bardzo ciężko było
mi przestawić się na coś choćby minimalnie innego. Tak było z
komputerowymi klawiaturami, ze sprzętem szermierczym na treningach,
które w ostatnim czasie mocno zaniedbałam, a nawet z takimi
głupotami jak długopisy. Należałam do tych osób, które mają
swoje ulubione krzesło przy stole i palnik w kuchence i po prostu
nie potrafią korzystać z innych. Nic więc dziwnego, że po
przesiadce z jednej lokomotywy do innej – zupełnie innej –
poczułam się naprawdę dziwnie, zupełnie jakbym uczyła się jej
od nowa. A pomyśleć, że jeździłam nią niemal dzień w dzień od
czterech lat i powinnam wszystko robić instynktownie... Fotel nagle
wydał mi się absurdalnie niewygodny, nastawnik jakiś dziwny,
zaczęło mi brakować dodatkowego hamulca w postaci wajchy pod prawą
ręką. Kiepska widoczność zmieniła się w zerową, co wywołało
lekkie uczucie klaustrofobii. Kurde, a tylko godzinę siedziałam w
innej...
Tym razem wjechałam pomiędzy
publiczność praktycznie od razu. Głowa zaczynała mnie coraz
bardziej boleć, szybko więc zgasiłam potężny spalinowy silnik i
przełączyłam Parkinsona na jazdę bateryjną. Miałam nadzieję,
że wystarczy na to akumulatorów – wstyd przyznać, ale nigdy nie
miałam okazji wypróbować tej opcji na dłuższą metę.
I od nowa. Pojechałam w jedną
stronę. Pojechałam w drugą. Skrzywiłam się nieco, gdy głos
prezentera wspomniał coś o tym, że eksponowany właśnie złom
prowadzi kobieta. Zmusiłam się, by wstać z miejsca i zaprezentować
gawiedzi w otwartych drzwiach – pomachałam nawet, uśmiechając
się szeroko, choć miałam wrażenie, że jeszcze chwila, a naprawdę
zemdleję. Ponownie odpaliłam silnik, mając jakąś łupią
satysfakcję z tego, że w stronę tłumu razem z wiatrem poleciała
absurdalnie gigantyczna chmura spalin. Z ulgą przyjęłam moment,
gdy mogłam wreszcie odjechać w stronę czekającego na mnie składu
za Kordon. Nie mogłam się doczekać...
No właśnie, czego ja nie mogłam
się doczekać?
Czułam, że jeśli zaraz nie znajdę
się za Kordonem, wydarzy się coś strasznego. Po rozjazdach, po
których normalnie przejechałabym maksymalnie dziesięć na godzinę,
choć ich konstrukcja podobno pozwalała na sporo więcej,
przemknęłam z największą dozwoloną prędkością, o wiele
bardziej przejęta duszącym w gardle nieoswojonym przeczuciem niż
tym, jak łatwo się wykoleić na czymś w tak beznadziejnym stanie.
Zaklęłam na głos, gdy rozdzwonił się mój telefon. Ze złością
sięgnęłam po niego na trzęsący się pulpit, gotowa odrzucić
połączenie, jeśli okazałoby się, że to Natalii zebrało się na
przeprosiny...
Dyspozytor. Świetne facet miał
wyczucie czasu.
– No co tam, panie Tomeczku? –
odezwałam się, zgrywając beztroską i zadowoloną z życia. –
Znalazła się może jakaś towarowa lokomotywa do tego składu?
– Nie. Wiesz, Lea, bo mam taką
sprawę...
Jeszcze zanim skończył mówić,
wiedziałam, że z pewnością mi się to nie spodoba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz