Miałam mieć ucznia.
Czujecie to? Ja – aspołeczna,
złośliwa kulka, która tylko rozglądała się za sposobem, by
wszystkich wokół wymordować, która wpadała w złość z byle
powodu i niemal płakała na każdym kroku z powodu ludzkiej głupoty,
która pracę traktowała jak odskocznię od ludzi właśnie i rodzaj
terapii, która z krzykiem uciekała przed każdą integracją i
histeryzowała, gdy choćby słyszała jakieś przejawy życia za
oknem... miałam mieć ucznia. Poważnie zastanawiałam się, co moje
naczalstwo miało w głowie. Mieli aż takie braki kadrowe, że nie
było do kogo nieszczęśnika przydzielić?
– Jaja sobie pan ze mnie robi –
szczeknęłam do telefonu, gdy już się upewniłam, że pamiętam,
jak się mówiło, i na pewno się nie udławię przełykanym akurat
żelkiem.
– Obawiam się, że mówię
całkowicie poważnie. – Pan Tomek jęknął do telefonu. Byłam na
sto procent pewna, że właśnie pomasował się po głowie z miną
pytającą „bogowie, za co mi to robicie?”.
– A czymże sobie na ten wątpliwy
zaszczyt zasłużyłam? – Parsknęłam jakimś krótkim, nerwowym
śmiechem. – Albo raczej czym wam ten biedny chłopak podpadł, że
tak go karzecie? Zabił kogoś?
– Nie, po prostu potrzebny mu twój
tabor.
– Od mojego rumaka rączki z
daleka! – palnęłam i dopiero po kilku sekundach uświadomiłam
sobie dokładny sens wypowiedzi. – Zaraz. Na cholerę mu ta
lokomotywa, skoro jest tylko jedna, i to moja?
– Koleś będzie na stałe jeździł
w Gdyni, a tam mają tego jeszcze trochę.
– To co go tutaj przywiało? –
Zatrzymałam się przed czekającym na mnie składem i rozejrzałam
się za ustawiaczem. Jak na złość, wszystkich facetów w
pomarańczowych kamizelkach gdzieś wcięło.
– Jezu, nieważne! –
Dyspozytorowi chyba pierwszy raz od początku naszej znajomości
pękła żyłka. I tak podziwiałam to, że dopiero teraz... – Po
prostu pojutrze do ciebie przyjdzie i trochę mu poopowiadasz o tym
swoim gruchocie, dobra?
– Dobra, dobra... – mruknęłam
i wreszcie się rozłączyłam. Ni cholery mi się ten pomysł nie
podobał, ale czy miałam cokolwiek do gadania? A w życiu. Już i
tak sporo ustępstw tu dla mnie robili, wolałam nie grabić sobie
niepotrzebnie. Jeszcze ktoś gotowy sobie przypomnieć, że mój
śliczny bolid powinien iść w krzaki już jakieś dwa lata temu...
Wreszcie przyszedł rewident. Po
wypełnieniu wszystkich formalności mogłam zamawiać sobie drogę i
ruszać w cholerę. Z tego, co rozumiałam, transport był opóźniony
już jakieś pięć godzin, ale nie zauważyłam, by kogokolwiek
bardzo to obchodziło – przez kręcących się wszędzie
zwiedzających dyżurni ruchu niezbyt chętnie wykonywali swoją
robotę, woląc zajmować się podglądaniem tłumu przez okno
nastawni, niż tym, po co w niej siedzieli.
Gdy czekałam, aż światło na
semaforze wreszcie zmieni się na zielone, znowu zaczęło kręcić
mi się w głowie. Zwaliłam wszystko na karb lejącego się z nieba
żaru – w kabinie mogło być ponad czterdzieści stopni, więc
chyba nic dziwnego, że przestaję wyrabiać. Otworzyłam okna i
drzwi, mając nadzieję, że zapewni to choćby minimalny przepływ
powietrza, i wzięłam książkę pokładową, by się nią
powachlować. Nie spoglądałam w krzywo zawieszone nad drzwiczkami
do szafy elektrycznej lusterko, i bez tego wiedziałam, że tapecie
na mojej twarzy niewiele brakuje, by się rozpuściła. Szlag, z
pewnością już za parę chwil będę całkowitym przeciwieństwem
jakiejkolwiek kobiecej zjawiskowości...
Skrzywiłam się. Coś zabolało
mnie to o wiele bardziej, niż powinno. Tak, zawsze zależało mi na
wyglądzie – byłam w końcu doskonałym przykładem prawdziwości
przysłowia „dobry wygląd podstawą dobrego samopoczucia”, ale
nie wpadałam w histerię, gdy zdarzało mi się ubrudzić lub lekko
rozmazać w pracy. Uznawałam to za coś normalnego. W starej
lokomotywie spalinowej z definicji wszystko było równomiernie
upieprzone, obojętnie, ile nawilżanych ściereczek bym zużyła, by
to naprawić, więc dni, gdy wracałam do domu z plamami smaru na
ciele lub ubraniu nie należały znowu do rzadkości. Ale teraz...
Pojęcia nie miałam, o co mi chodziło.
To znaczy... Ależ owszem, doskonale
wiedziałam, w czym rzecz. Rzecz ta miała na imię Jan i była
całkiem apetycznym dowódcą Strażników, ale za żadne skarby bym
się do tego nie przyznała. Lea tracąca głowę dla faceta? No
proszę was. Absurd.
Ta, jasne... Traciłam głowę dla
facetów, których uznawałam za godnych uwagi, ale starałam się
tego po sobie nie pokazywać, co podobno całkiem skutecznie mi
wychodziło. Brawo ja. Nie zmieniało to jednak faktu, że straciłam
te smutne resztki i bez tego potłuczonego dobrego humoru, gdy
zorientowałam się, że Jan zobaczy mnie spoconą, rozmazaną i
niemal roztopioną. Dobrze, że miałam przynajmniej dezodorant i
perfumy w torebce...
A zresztą, kij ci w oko, Strażniku.
Mam głęboko gdzieś twoje zdanie, słyszysz?
Przez chwilę poważnie wzięłam
pod uwagę, by walnąć się tą cholerną książką przez łeb i
zobaczyć, co się stanie.
Wreszcie błysnęło zielone
światło. Przesunęłam wajchę nastawnika kierunkowego, weszłam na
pozycję, z komina buchnęła wiązka zasłony dymnej, potężny
silnik wszedł na wyższe obroty. Naprawdę się zdziwiłam, gdy
ciężki jak sto nieszczęść skład opornie, ale jednak ruszył z
miejsca. Wiedziałam, że na osiągnięcie zawrotnej prędkości
większych szans nie mam, ale i tak byłam pod wrażeniem – przed
chwilą przecież planowałam, co zrobić, jeśli Parkinson okaże
się za słaby dla takiej masy, a tu proszę... Jeden problem dla
pulsującej bólem głowy mniej.
Tak, głowa mnie po prostu
napieprzała. Bałam się tego, co to mogło oznaczać. Czułam wręcz
paniczny lęk przed służbą zdrowia, trzęsłam się ze strachu
nawet przed badaniami okresowymi do pracy, więc to chyba jasne, że
nie przypadła mi do gustu perspektywa odwiedzin u lekarza. A chyba
musiałam wreszcie przestać to bagatelizować... Tylko co to było?
Nerwy czy guz mózgu? A może po prostu mój pierdolec z
powikłaniami?
Tylko że... Dlaczego ja wciąż
miałam wrażenie, że w tym jest coś więcej? Coś, o czym powinnam
wiedzieć doskonale, ale nadal mi umyka? Coś, co kręci się na
obrzeżach mojej świadomości, lecz wyślizguje się z moich
mentalnych palców, ilekroć zwrócę się w jego stronę? Jak słabo
widoczny trop w leśnej ściółce, na który trzeba patrzeć kątem
oka, żeby stał się lepiej widoczny...
Ta iskra nienazwanego była we mnie
od zawsze. To dzięki niej byłam tak naprawdę sobą, co
przyznawałam uczciwie nawet gdy widziałam, jak bardzo utrudnia mi
to życie. Byłam oswojona z tym swoim okruchem szaleństwa, jakoś
przyzwyczaiłam się również do tego, że skreśla mnie ono jako
duszę towarzystwa i kogoś, na kogo patrzy się przynajmniej z
daleka nieco przychylniejszym okiem. Wszyscy wiedzieli, że jestem
nienormalna, a ja tą swoją cząsteczkę szaleństwa hodowałam,
pieściłam i pielęgnowałam jak największy skarb, niejako widząc
w niej coś, co czyniło mnie wyjątkową. Taka po prostu byłam...
ale w ostatnich latach ta malutka iskierka, którą z powodzeniem
dało się ignorować, rozrosła się do niebotycznych rozmiarów.
Rozmiarów, których sama chwilami nie pojmowałam. Wykroczyła poza
wszystkie możliwe ramy, wynosząc mnie do rangi dziwadła. Bałam
się tego, co się ze mną działo, bo o ile w tamtej wcześniejszej
formie było to raczej nieszkodliwe, o tyle teraz... Kiedy to tak
właściwie się stało? Gdy strefa wykluczenia zaczęła się
niekontrolowanie rozrastać, a problem demonów sparaliżował na
jakiś czas pół świata? Tak, to chyba było to. W każdym razie
mniej więcej właśnie od tamtego czasu zaczęłam oddalać się od
tej mikroskopijnej cząsteczki normalności, jaką jeszcze w sobie
miałam. Od tamtego czasu pojawiło się duszące w piersi wrażenie,
że powinnam o czymś wiedzieć, że było coś, coś bardzo ważnego,
o czym zapomniałam. I wtedy też pojawiły się sny...
Nie, dziwnych snów nie zaczęłam
mieć tak całkiem nagle. Męczyły mnie już od dzieciństwa, i to
do tego stopnia, że często gubiłam się w tym, co było prawdą, a
co pojawiło jedynie w nich. Jako dziecko przysparzałam sobie tym
sporo problemów, zanim nauczyłam się zauważać tą delikatną
mgiełkę odróżniającą prawdę od przerażająco realistycznej
fikcji wykreowanej przez mój najwyraźniej uszkodzony mózg. Sny
były barwne i niesamowite, miały swoje kształty i kolory, miały
smak i zapach, fakturę, ciężar i wielkość. Niektóre mnie
fascynowały, przyciągały, zachęcały, by przelewać je na papier
w postaci kolejnych powieści lub rysunków, inne zaś... Oj tak,
tych innych dla odmiany najchętniej bym się pozbyła. Były duszne,
zbyt wyraźne, absorbujące tak mocno, że przez wiele dni nie
potrafiłam otrząsnąć się z ich dziwacznej aury. Nie musiały
wcale być złe, mogły przedstawiać moje największe marzenia,
podsycając tęsknotę za nimi do niewyobrażalnych rozmiarów, ale
również... hm, bliżej nieokreślone. Zlepki wyrazistych obrazów,
połączonych zadziwiająco trzymającą się kupy fabułą, do
złudzenia przypominające wyraziste wspomnienie. Ba, wspomnienie!
Bywało, że w swojej intensywności biły wspomnienia na głowę.
Jakoś z tym żyłam, choć bywały dni, że najchętniej bym się
tego swojego talentu do śnienia pozbyła w cholerę. Ale odkąd do
tej pory trwały niczym skała Kordon drgnął niebezpiecznie...
Nowe sny miały w sobie coś
wyjątkowego. Dusiły w piersi i nie dawały o sobie zapomnieć,
obojętnie, jak bardzo bym się starała, a choć nigdy nie były
wesołe, w jakiś dziwny sposób za nimi tęskniłam. To one budziły
we mnie ten dziwny zew, który sprawiał, że tak bardzo pragnęłam
znaleźć się za Kordonem. To one zmuszały mnie, bym godzinami, a
czasem nawet całymi dniami przesiadywała na dachu bloku, patrząc w
stronę strefy wykluczenia i wbijając sobie paznokcie w ramię, by
choć trochę zdusić wyrywające się z piersi nieoswojone uczucie,
którego nie umiałam nawet nazwać, lecz które najbardziej ze
wszystkiego przypominało tęsknotę. Coś w strefie mnie przyzywało,
to nie podlegało wątpliwościom, a w snach nabierało kształtu,
który już niemal potrafiłam rozpoznać. W tych snach...
Każdy z tych snów był inny, lecz
niemal wszystkie łączyła wspólna cecha: poczucie obecności
siedzącego we mnie zwierzęcia. Wilka. Silnego, piekielnie
inteligentnego drapieżnika, który wołał, by pozwolić mu wydostać
się na zewnątrz. W snach nieraz mu na to pozwalałam, a odczucia,
jakie to ze sobą niosło, zadziwiały swoją realnością. Nieraz,
gdy się budziłam, pamiętałam jeszcze, jak to jest mieć ogon.
Ale powtarzał się nie tylko wilk.
Powtarzało się również... laboratorium? Pojęcia nie miałam, co
to takiego, lecz chyba właśnie laboratorium najbardziej
przypominało. I nigdy nie działo się tam dla mnie nic przyjemnego.
Wybudziłam się z zamyślenia, gdy
grupka osób przebiegła mi tuż przed lokomotywą. Pierdzielnęłam
im syreną po uszach i zaprosiłam gestem z powrotem pod koła, gdy
odpowiedzieli wyciągniętymi środkowymi palcami. Zaklęłam pod
nosem. Obojętnie, jak bardzo by się ludzi nie lubiło,
przejeżdżanie ich nie należy do najprzyjemniejszych spraw na
świecie.
Dobra, czymkolwiek były silne bóle
głowy, chyba nie ma co łączyć ich z popieprzonymi snami. To chyba
już wykraczało poza limit fantastyczności, jaką byłam w stanie
zaakceptować w otaczającym mnie świecie. Czyli co? Guz mózgu, na
tym stoimy, tak? Nie powiem, optymistycznie...
Oj tak, naprawdę przydałby się
ten lekarz. Choćby dlatego, że w takiej robocie tylko się prosi,
bym przez własną niedyspozycję spowodowała poważną
katastrofę...
Korzystając z tego, że miałam
przed sobą wolny szlak, a Parkinson do możliwych dziewięćdziesięciu
kilometrów na godzinę rozpędzał się tak ochoczo, że coś
wątpiłam, by złapał je przed zwolnieniem przy wjeździe na tor
prowadzący za Kordon, sięgnęłam do torebki i wygrzebałam listek
leków przeciwbólowych. Łyknęłam trzy naraz, zapiłam obrzydliwie
letnią wodą i wróciłam do wachlowania się książką. Jak nigdy
żałowałam teraz, że nie chciało mi się naprawić przymocowanego
do pulpitu wiatraczka. Pomyślałby kto, że to jakiś niesamowity
wysiłek, odpisać jego defekt w książce pokładowej przed
odstawieniem lokomotywy na przegląd...
A nie, sorry. Podstawowe przeglądy
i tak przeważnie robię sama. Taki był między innymi warunek
zachowania tego złomu w moim posiadaniu... Warsztat jedynie
sprawdzał, czy wszystko wykonałam prawidłowo, i nawet się do tego
syfu nie dotykał, dopóki nie przychodziła pora na większe
naprawy. A o o chodziło wiatraczkowi, że tak nagle przestał
działać, nie miałam pojęcia.
Gdy dojechałam do zjazdu na
bocznicę, zatrzymywana praktycznie przy każdym semaforze po drodze
na tyle czasu, że spokojnie dawałam radę przeczytać parę
rozdziałów z książki, zanim światło zmieniało się na zielone,
była już jakaś szesnasta. Ciężkie, lekko pomarańczowe słońce
powoli chowało się za nagrzanymi w ciągu dnia betonowymi ścianami
szarych bloków, przez co pomiędzy budynkami snuł się już
fioletowo-szary półmrok. Miałam też wrażenie, że ochłodziło
się minimalnie, dzięki czemu zarzuciłam w końcu plany oblania się
wodą z butelki (choć, nie powiem, przez chwilę poważnie
zastanowiłam się nad tym, jaki wpływ na apetycznego Strażnika
miałoby, gdybym zrobiła z siebie miss mokrego podkoszulka). Kiepsko
wykonany tor bujał składem, koła lokomotywy stukały usypiająco
na łączeniach pokrytych rdzawą mgiełką szyn. Każdy podskok na
nierówności odzywał się przenikliwym bólem za oczami, jak
podczas porządnego ataku migreny.
Brama, którą w tak pięknym stylu
ostatnio wyważyłam, widocznie nie nadawała się już do
odratowania, bo została zastąpiona pięknym prostokątnym
składańcem z desek i resztek drutu kolczastego. Obok niej parkował
czarny terenowy land rover defender – auto, które potrafiłam
rozpoznać z daleka, jako że razem z tatą wzdychałam do niego od
jakichś dziesięciu lat. Solennie obiecywałam sobie, że muszę coś
takiego kupić, lecz przeszkadzało mi w tym to, że nadal nie
zrobiłam sobie prawa jazdy.
Strażnik, który wysiadł z
samochodu, Janem nie był z pewnością, lecz prezentował się
równie okazale. Albo i nawet okazalej. Był tak szeroki w ramionach,
że z pewnością nie zdołałabym go objąć, przez plecy miał
przerzucony ciężki karabin maszynowy, w lewej dłoni trzymał łuk
ze strzałą nałożoną na cięciwę. Rozglądał się czujnie, ale
nie widziałam jego twarzy – miał na głowie hełm, przez który
kojarzył mi się nieco z policjantem z brygady antyterrorystycznej.
Jeszcze przezroczysta tarcza z tworzywa sztucznego i byłby jak
znalazł... Zatrzymałam się na jego wysokości, skład bardzo
niechętnie stanął w miejscu, skrzypiąc starymi hamulcami
klockowymi tak, że musiałam palcem zatkać sobie ucho od strony
otwartego okna
– Dzień dobry! – wydarłam się
do gościa, nie mogąc sobie darować szerokiego uśmiechu i
pomachania dłonią, jak mała dziewczynka.
Facet stanął na moment jak wryty,
nachylił się w moją stronę i słabym gestem odsunął przyłbicę.
Minę miał tak udaną, że mało brakowało, a ryknęłabym takim
śmiechem, że spadłabym pewnie z fotela.
– Em... dzień dobry –
powiedział wreszcie niepewnie. – Spodziewałem się... – Urwał,
nie znalazłszy odpowiedniego słowa.
– Wiem, wiem. – Machnęłam
lekceważąco dłonią na znak, że przywykłam już do podobnych
reakcji. Całkiem to zabawne, że jeszcze parę lat temu można było
spotkać przynajmniej kilka kobiet na tym stanowisku, a i tak
budziłam sensację. Chociaż może chodziło o to, że komuś
przyszło do głowy akurat mnie wysłać za Kordon? – Co z tym
robimy? – Wskazałam kciukiem na ciągnący się za mną skład.
Pewna byłam, że stąd sięgał jeszcze do mojego bloku.
– Co pani zrobiła, że panią tu
wysyłają? – zbulwersował się koleś, ignorując pytanie. –
Nie wie pani, ilu tu już zginęło?
– Nie pamiętam dokładnie, ale
całkiem sporo ich było. – Wzruszyłam ramionami na znak, że nie
zamierzam o tym rozmawiać. – Ktoś musi te transporty robić,
obojętnie, jak bardzo niebezpieczne by to nie było, prawda?
– Tak, tak, tylko dziwi mnie...
Czym pani aż tak kierownictwu podpadła? – Zaśmiał się krótko.
– Ja to bym w życiu nie wysłał tutaj takiej małej blondyneczki.
Nawet nie wiedział, jakie miał
szczęście, że nazwał mnie w końcu „blondyneczką”, choć
gołym okiem było widać, że na język ciśnie mu się inne
określenie, które jak najbardziej można by ładnie do
„blondyneczki” zrymować.
– Sama się na to pisałam, to już
mój drugi raz – uświadomiłam go. – Więc co z tym składem
robimy?
Zauważywszy, że nie nadaję się
zbytnio na materiał do głupawego flirtowania, stracił cały dobry
humor.
– Pojedzie pani pod instytut.
Czekałam jeszcze parę sekund w
próżnej nadziei, że to jednak nie był koniec bogatej w szczegóły
instrukcji.
– E... A nikt nie pojedzie ze mną?
– spytałam wreszcie niezbyt inteligentnie, gdy już się
zorientowałam, że faktycznie nie doczekam się ciągu dalszego.
– A po co? – Posłał mi
naprawdę dziwne spojrzenie. – Brama jest uszkodzona, ja muszę
tutaj zostać. Trafi pani, tory wszędzie takie same.
– A skąd ja mam wiedzieć, jak
tam się jedzie? Kto mi zwrotnice przestawi? – Szczęka opadła mi
już prawie do kolan, a ból głowy przeszedł praktycznie jak ręką
odjął.
– Przy zwrotnicach są tabliczki.
A pani chyba wie, jak działają zwrotnice, co? – Uniósł jedną
brew.
– A demony? – spróbowałam
jeszcze raz. – Jak mnie coś wpieprzy, to co potem? Nie mam czym
się bronić.
– Jest środek dnia, nic nie
powinno się stać. Poza tym mówiła pani, że już tu była.
Kurna, jeśli on uważał zachód
słońca za środek dnia, to miał chyba mocno pochrzaniony zegar
biologiczny. O ile miał jakikolwiek. Przez moment chciałam go nawet
o to spytać, ale w porę ugryzłam się w język.
– Byłam już tutaj, ale wtedy
inny Strażnik jechał ze mną w kabinie – powiedziałam w miarę
uprzejmie. O tym, że jakiś demon się wtedy za nami szlajał i
musiał go zastrzelić, choć było wcześniej niż dzisiaj, na razie
nie wspominałam, choć było to pewnie błędem, zważywszy na to,
że gościu zaraz stwierdził:
– Być może, ale teraz nie ma
nikogo, kto by z panią pojechał. Nie mamy takiego obowiązku, a ja
muszę pilnować bramy, bo ją jakiś debil ostatnio rozpieprzył.
Zakrztusiłam się własnym
śmiechem, zanim zaznaczyłam, że miał właśnie tego debila przed
sobą.
– To chyba już wiem, dlaczego
tylu maszynistów wynieśliście stąd w sosnowych skrzynkach –
burknęłam tylko, zakręciłam nastawnikiem i zostawiłam ćwoka w
duszącej chmurce spalin. Niech ma.
Ależ ja czasem jestem dziecinna...
Tak jest, strach mnie obleciał. I
to taki jak stąd do Częstochowy i z powrotem. Szybko zamknęłam
drzwi i okna, zabezpieczyłam je nawet na zamki. Wygrzebałam bagnet
z torebki i położyłam na pulpicie, tak, bym mogła po niego w
każdej chwili sięgnąć. Jakiś nagle śmiesznie niegroźny mi się
wydał. Mogłam sobie ćwiczyć tą szermierkę od sześciu lat, ale
porywać się z czymś takim na demona? Idiotyzm. Pewnie ledwo bym
zdołała wziąć zamach, a już bym była przynajmniej w trzech
kawałkach. Ale co ja mogłam poradzić? To było jedyne, co nadawało
się na broń, chyba żeby liczyć stary jak świat czajnik i
szczotkę na kiju, które walały się po kabinie od strony siedzenia
pomocnika maszynisty.
Nie no, za chuja pana mi się to nie
podobało. Bo co, jeśli rozjazdy wcale nie będą dobrze ułożone?
Będę musiała ruszyć tyłek na zewnątrz. Odsłonić się całkiem,
wyeksponować jako danie główne wszystkim krwiożerczym istotom w
okolicy. Przecież to było równoznaczne z tym, jakbym sobie
wymalowała tarczę na plecach i wlazła na strzelnicę. Równie
dobrze mogłabym jeszcze posypać się solą i pieprzem i naszykować
sztućce. Cudownie. Wspaniale wręcz. Ach, jak ja o tym marzyłam...
Perspektywa siedzenia w szkole nagle wydała mi się po prostu
wspaniała. Kurna, no, ile ja bym dała za to, by jutro mieć
możliwość poumierać w niewygodnej ławce...
O, już łaskawie pominę to, że
niekoniecznie miałam tyle siły, żeby samodzielnie przestawić
zwrotnicę. Nigdy tego nie robiłam i w sumie nie miałam pojęcia,
jakiego wysiłku do tego potrzeba, ale patrząc po tym, że na
terenie mojej bocznicy nieraz faceci mają problemy z tymi starszymi
i słabiej zakonserwowanymi, swoje szanse wyceniałam na zerowe.
Jeśli nie ujemne. Tak się tym wszystkim załamałam, że mało
brakowało, a zadzwoniłabym do mamy, żeby się wypłakać, ale
wolałam jej na razie nie mówić, że właśnie znajduję się za
Kordonem. Już bez tego była ździebko nadopiekuńcza, a gdyby
usłyszała o czymś takim, miałabym w domu jesień średniowiecza.
Jeszcze by mi szlaban na pracę dała.
Właśnie, a jutro jeszcze imieniny
cioci. Głupio by było dać się zeżreć przy takiej okazji...
Tyle że co ja tu miałam do
gadania? Sama chciałam wziąć ten skład, to teraz będę się
męczyć. Fajnie, nie?
Głowa mnie tak napieprzała, że
nawet nie mogłam się solidnie roześmiać nad swoim pechem.
Rozglądałam się jak najęta,
wlokąc ledwie pięć na godzinę. Patrzyłam po ciemnych oknach
zwieszających się nade mną bloków, walcząc z panicznymi
dusznościami. Miałam wrażenie, że budynki nachylają się nade
mną jak nad ofiarą, intruzem, którego nie zamierzały tu
tolerować. Wtoczyłam się pomiędzy nie z hałasem potężnego
silnika, zakłóciłam panującą tu do tej pory ciszę, zakłóciłam
spokój opuszczonego miasta. Miażdżyłam ciężkimi kołami pędy
wyrastających ponad główki szyn chwastów, zanieczyszczałam
smrodem spalin nieruchome powietrze gorącego dnia. I ogólnie tutaj
nie pasowałam. Chociaż...
Czułam się tak, jakbym miała
rozdwojenie jaźni. Ta bardziej ludzka część mnie, której nie
skażała iskra toczącego mnie od lat szaleństwa, bała się jak
chyba nigdy. Nakazywała mi rozglądać się trwożliwie, zaglądać
w każdą większą plamę cienia i popędzała do większego
pośpiechu, szepcząc cieniutkim, drżącym od strachu głosikiem, że
przecież nic się nie stanie, jeśli nieco przekroczę prędkość
drogową. Ta cząstka nie chciała za nic zostać kolacją jakiegoś
monstrum nie z tego świata. Dzięki niej widziałam, jak bardzo obca
jest dla mnie ta ziemia. Pomagała mi uświadomić sobie, że nie
pasowałam tutaj, że to nie było miejsce dla żywych, że moje
bijące serce i jasne jak rzadko kiedy myśli nie są tutaj wskazane.
Bo to nie moje królestwo. Ta ziemia została wydarta ludziom
bezpowrotnie i nic ani nikt nie jest w stanie sprawić, że z
powrotem trafi w ich ręce. Racjonalna połowa mnie akceptowała to z
pokorą i grzecznie zamierzała się do tego dostosować, i to
najszybciej, jak to tylko możliwe, ale...
Tak, była też ta drobna iskra, o
której mówiłam wcześniej. Moje szaleństwo, które odzywało się
w całym ciele wyrzutem adrenaliny, wprawiającym dłonie w drżenie
i wyostrzającym zmysły do niewyobrażalnego stopnia. Ta część
mówiła mi, że... wreszcie jestem tutaj, gdzie od samego początku
powinnam się znaleźć. To tutaj wyrywało się moje serce podczas
tych nocy, gdy nie mogłam zmrużyć oka. To za tym tęskniłam,
siedząc na rozgrzanym upałem dachu i natrętnie wgapiając się w
opuszczone osiedle, tak bliskie i tak nieosiągalne jednocześnie.
Tak naprawdę czułam się tutaj dobrze – już od dawna nie miałam
w sobie tyle energii, wieki minęły, odkąd ostatnim razem tak
dobrze czułam, że żyję. Tylko co to mogło być?
Ból głowy przychodził i znikał
falami. O ile przez parę sekund zaczęło świtać mi, czym mógł
być spowodowany, wrażenie to znowu mi uciekło, gdy tylko
wyciągnęłam myślowe dłonie, by je schwycić i obejrzeć.
Tak naprawdę było tutaj spokojnie,
wręcz nieco sennie, a ja czułam się tak, jakbym była ostatnim
człowiekiem na świecie. I to wrażenie było tak upajająco
wspaniałe, że aż przez chwilę chciałam się roześmiać jak małe
dziecko. Nie rozumiałam, co się wokół mnie dzieje.
Pierwszy rozjazd przywitałam z
pewną podejrzliwością. Stanęłam, wyjrzałam przez małe okienko,
patrzyłam dłuższą chwilę na szyny, ale wydawało mi się, że
jest ustawiony w stronę, w którą pokazywała biała strzałka z
czarnym napisem „instytut”, którą widać było już z daleka. A
nawet jeśli nie... Cholera, byłam tu sama, nic nie zabraniało mi
zatrzymać się i cofnąć, jeśli pojechałabym w złą stronę.
Byłoby to nieco widoczne na taśmie z prędkościomierza i ktoś w
pracy mógłby się potem przyczepić, ale nie miałby żadnego
dowodu na to, że wykonałam taki manewr przez własne nieogarnięcie,
więc nic mi nie szkodziło.
Znałam to osiedle jak własną
kieszeń. Mieszkałam przecież tutaj, bawiłam się między tymi
blokami jako mała dziewczynka. Chodziłam pod ich balkonami, ku
zgrozie rodziców zbierając kolorowe spinacze do bielizny, bawiłam
się na zarośniętych placach zabaw, z ciekawością zaglądałam w
brudne, puste okna, chcąc dojrzeć, jak ludzie urządzili kryjące
się za nimi mieszkania... a miałam jednak wrażenie, że jestem
tutaj pierwszy raz w życiu. Wszystko było jednocześnie tak
boleśnie znajome, i tak nowe, że aż zaczynało mi się dwoić w
oczach. Strach powoli wypierała swędząca ciekawość, coraz
częściej więc doszukiwałam się zmian w krajobrazie, niż
mogącego czaić się w pobliżu zagrożenia. Jechałam czymś w
rodzaju wąwozu pomiędzy pustymi blokami z szarej płyty, kąpiąc
się w fioletowym cieniu kryjącego się za horyzontem słońca, i
byłam coraz bardziej pewna, że to uczucie jest zwyczajnie
uzależniające.
Pal licho, co się ze mną stanie.
Jakoś nie czułam, by nawet największe sensacje dzisiejszego dnia
miały sprawić, że zrezygnuję z tych transportów. Jeśli to
faktycznie miał być jedyny sposób na znalezienie się tutaj, byłam
gotowa wpisać sobie tę służbę do grafiku na stałe. Dlaczego aż
tak mnie tutaj ciągnęło?
Mijając kolejne porzucone bloki,
miałam coraz mocniejsze wrażenie, że znalazłam się w innym
świecie. Że nie ma już nic poza tymi niekończącymi się
kilometrami pustki i porzucenia, że normalny świat, który
zostawiłam za wysokim ogrodzeniem z drutu kolczastego, już nie
istnieje. I było mi z tym zaskakująco dobrze...
Ach, jak tu pewnie jest cicho! Ależ
mnie kusiło, żeby zgasić silnik i sprawdzić, jak przeszywający
spokój panuje wokoło. To na pewno musi być po prostu cudowne. Aż
zabolało mnie w piersi z tęsknoty za...
Ostry paroksyzm bólu sprawił, że
na chwilę musiałam ukryć twarz w dłoniach. Oj tak, Lea. Jeśli
przeżyjesz tą dzisiejszą wycieczkę, jutro idziesz do lekarza.
Demonów się nie boisz, więc człowieka w białym fartuchu też nie
powinnaś. On przynajmniej nie będzie cię chciał skonsumować.
Jakieś dwadzieścia minut później
natrafiłam na oczekiwaną od jakiegoś czasu przeszkodę. Rozjazd
miał dwie tabliczki: „instytut” i „przedszkole”. Droga
prowadziła w kierunku przedszkola, co zauważyłam już z daleka,
zatrzymałam więc ciężki skład i...
No i znowu zaczęłam się bać.
Cholera. I co teraz? Mam sobie tak
po prostu wysiąść i tę zwrotnicę przełożyć? Tak jak gdyby
nigdy nic? Koko dżambo i do przodu? Ta, jasne. Lubię swoje życie,
obojętnie, jak pokręcone by nie było. Mam je odkąd, kurde,
pamiętam...
Siedziałam tak sobie dłuższą
chwilę, natrętnie gapiąc się w rozjazd, jakbym miała nadzieję,
że zdołam przestawić go wzrokiem. Bezwiednie drapałam się po
przedramieniu, gryząc wargę. Autentycznie zaczęłam brać pod
uwagę to, by jednak pojechać w cholerę pod to całe przedszkole, a
tam udać idiotkę, która nie umiała sobie przełożyć wajchy przy
torach i zażądać pomocy. W sumie to nie jest taka zła opcja, co
nie? Ta, lepiej zrobić z siebie blondynkę, niż pożegnać się z
życiem. Co ja jestem, męczennica, żeby się tak wystawiać? Nie
wyposażyli mnie w broń, więc nie zamierzam ruszać tyłka na
zewnątrz. A więc jedziemy...
Albo i nie.
Dobrą minutę zajęło mi
przypomnienie sobie, co się działo, gdy na pulpicie zapali się
koślawa, kwadratowa lampka z napisem „uszkodzenie silnika
spalinowego”. Gdy zerknęłam na termometry, włosy niemal stanęły
mi dęba – woda z układu chłodzącego to już chyba kipiała, bo
według niezbyt dokładnej skali miała jakieś sto stopni. Zaklęłam
niezbyt ładnie, zerwałam się z miejsca, prawie przewracając o
stołek, i wdusiłam czerwony przycisk od gaszenia silnika.
Zajebiście. Cieplutki dzień,
odrobinę cięższy pociąg... Dlaczego ta głupia jak znoszone
trampki Lea nie wpadła na to, że może się coś takiego kiedyś
stać? No i proszę. Byłaś taka mądra, że piłowałaś lokomotywę
do skraju wytrzymałości, to se teraz będziesz stać w jakimś
szeroko pojętym nigdzie, dopóki silnik nie ostygnie. Ach, jak
fajnie...
– W rękawiczkach gnój wynoszę,
RYM CYM CYM... – zafałszowałam, wsłuchując się w stukanie
stygnącego silnika.
Czyli co? Wychodzi na to, że
utknęłam tu na kij wie jak długo? Jak plaster słoninki w
puszeczce? Jakoś wątpiłam, żeby konserwa z Lei była szczególnie
pożywna, chyba same kości w niej będą. Coś tak jednak czułam,
że demony nie przejmą się zbytnio, jeśli napiszę na ścianie
lokomotywy „nie warto, nie jestem smaczna”.
Ryknęłam śmiechem, ale nie
przestałam nerwowo wyłamywać palców i majtać nogą. Czułam się
równie komfortowo, jak w poczekalni u lekarza przed pobraniem krwi.
A na pobraniu krwi do dzisiaj krzyczałam i mdlałam, więc wiem, co
mówię.
Dłuższą chwilę gapiłam się
przez okienko lokomotywy, zastanawiając się, co powinnam teraz ze
sobą zrobić. Radiołączności i tak tutaj nie miałam, wybrałam
więc w końcu telefon do przyjaciela (czytaj: maszynisty
instruktora), modląc się, bym miała tu zasięg. Na szczęście mój
ulubiony pan Grzegorz odebrał w tempie światła.
– No co tam, blondi?
– Grzesiu, ratuj! – zapłakałam
w słuchawkę, mając nadzieję, że się nade mną ulituje. –
Parkinson mi się ugotował...
– A gdzie jesteś?
– No... – Rozejrzałam się,
szukając czegoś charakterystycznego na tyle, bym nie musiała
odpowiadać „tutaj”. – Gdzieś w cholerę za Kordonem. Co mam
robić?
– A bo ja wiem? Nie znam się na
tym badziewiu. – Coś w telefonie zaszeleściło, chyba znowu
siedział w biurze, zamiast uczciwie pracować. – Pootwieraj klapy,
może coś to da.
– A nie ma jakiegoś sposobu bez
wychodzenia na zewnątrz? – Z góry wiedziałam, jaka będzie
odpowiedź, ale łudziłam się jak najdłużej.
– Obawiam się, że nie. Nie masz
tam jakiegoś oszołoma do osłony?
– Samą mnie puścili.
Na kilka sekund zapadła cisza. W
końcu instruktor ryknął, najpewniej zrywając się na równe nogi
i przewracając krzesło (tak przynajmniej to brzmiało):
– Jak to?! Jesteś tam sama?! Ja
pierdolę, nikogo ci nie dali?!
– Strażnik przed bramą
powiedział, że nie ma takiego obowiązku i musi pilnować wjazdu po
tym, jak jakiś debil go staranował – wytłumaczyłam modulowanym
głosem, by było wiadomo, o co chodzi z tym debilem.
– Ja mu kurwa dam, że nie ma
takiego obowiązku! – Instruktor ciepnął czymś ciężkim, chyba
drzwiami. – Ja im kurwa zaraz powiem...! Zapomnieli już, jełopy
jebane, ilu maszynistów mi pozabijali?! Nosz ja pierdolę! Jak ja
tam zaraz zadzwonię...!
– Dobra, trudno, teraz i tak już
nic się nie zmieni – przerwałam, bojąc się, że jeszcze moment,
a nauczę się paru nowych słów. – I tak mi tutaj przecież
nikogo nie przyślą. A nawet jeśli, pewnie co najmniej z godzina
minie.
– Uważaj na siebie, blondi,
dobra? Nie wyłaź nigdzie! – warknął, ledwo skończyłam.
– Mam źle ułożony rozjazd –
odezwałam się bardzo nieśmiało.
Następny okrzyk wściekłości był
nieco nieartykułowany, ale przez litanię, jaka po nim nastąpiła,
nauczyłam się nowych określeń rodzaju „jebaka leśna”, „menda
społeczna” i „trupie ruchadło”. Kogokolwiek to miało
dotyczyć.
– Kurwa, Lea, no i co ja mam ci
poradzić? – jęknął mężczyzna, gdy już zdołał się
opanować. – Nie możesz zostać tak na samym środku. Daleko masz
do tego rozjazdu?
– Stanęłam prawie że w ukresie.
– Ukresem rozjazdu nazywa się miejsce, do którego można dojechać
najbliżej, by dało się przełożyć zwrotnicę. Nie byłam
samobójcą, nie zamierzałam wystawiać się na przekąskę i
spacerować nie wiadomo ile.
– Jeśli nie widzisz nic w
pobliżu, może spróbuj go przełożyć i spieprzaj stamtąd. Chyba
to będzie lepsze, niż dalej stać w miejscu i czekać, aż coś cię
zeżre. Takie ścierwo to chyba i z lokomotywy by cię wygrzebało.
– Ale silnik mi się zagotował –
przypomniałam.
– Jak tylko ostygnie, jedź dalej,
dziewczyno. Rozumiesz? Tu już idzie o twoje życie, rozjebany silnik
mało mnie obchodzi.
Chciałam zaznaczyć, że mnie
owszem, ale ugryzłam się w język.
– Zrobi się – mruknęłam tylko
i kiwnęłam głową, choć nie mógł mnie zobaczyć.
– Nie kozakuj i zadzwoń do mnie,
jak tylko będziesz bezpieczna, jasne?
– Jasne, jasne. – Któż by
podejrzewał taką troskę po tym, jak czasem się do siebie
odnosimy? Rozłączyłam się i rzuciłam telefon na pulpit.
Okej. Czyli jednak mam ten cholerny
rozjazd przełożyć, tak? Cudnie.
Zerknęłam na termometry. Wielkiej
różnicy nie zauważyłam. Westchnąwszy ciężko, przyczepiłam
bagnet do paska i wyszłam na zewnątrz. Szybko przeszłam po
podeście wokół lokomotywy i pootwierałam klapy przy silniku. Wiał
lekki wiaterek, więc może odrobinę to pomoże? Temperatura ze
środka biła wręcz nie do wytrzymania, wykonałam więc robotę w
pośpiechu i zeskoczyłam na ziemię...
Znowu coś zabolało mnie za oczami,
ale tym razem zdołałam bez problemu utrzymać się na nogach. Coś
podkusiło mnie do tego, by odetchnąć pełną piersią, uniosłam
więc głowę i zawęszyłam jak zwierzę, przymykając lekko oczy...
O tak. Było identycznie, jak w
moich wyobrażeniach. Było gorąco, spokojnie, tak przepięknie
cicho... i pachniało tęsknotą. Wolnością, której pragnęłam
tak mocno, że aż ścisnęło mnie w piersi i kącikach oczu, jakbym
zamierzała się rozpłakać. Ogromnego wysiłku wymagało ode mnie
to, bym przypomniała sobie, po co tu w ogóle byłam. Zmusiłam się,
by ruszyć w stronę zwrotnicy, lecz...
Coś w pobliżu wyraźnie
zaszeleściło. Sama nie wiedziałam, dlaczego tak zareagowałam, ale
przykucnęłam w jednej sekundzie i błyskawicznie odwróciłam się
w stronę nieoczekiwanego hałasu, jakbym nie zamierzała uciekać,
lecz wyjść mu naprzeciw. Gdy zorientowałam się, że to jedynie
wiatr poruszył zaplątaną w gałęzie krzewu foliową reklamówką,
rozluźniłam się odrobinę, ale mięśnie ramion i kręgosłupa
wciąż miałam napięte niemal do bólu...
A wiatr...
Wiatr pachniał. I to tak pięknie,
tak niesamowicie, tak kusząco... Czułam się tak, jakby mnie
przywoływał. Jakby w delikatnej nucie świeżości, kojarzącej się
z aromatem mokrego kamienia i niedawno skoszonej trawy, była jakaś
obietnica. Obietnica czegoś, czego pragnęłam tak mocno, że aż
mnie wykręcało... a przecież musiało gdzieś tam być, skoro
poczułam jego zapach, prawda?
Ledwo powstrzymałam się od tego,
by unieść głowę do nieba i zawyć z opanowującej mnie
bezsilności. Ale dlaczego akurat zawyć?
Zaraz przed oczami stanęły mi tak
wyraziste wilcze sny. Potrząsnęłam głową, mając nadzieję w ten
sposób przegnać zatruwające mnie myśli, i wstałam bardzo powoli.
Już nie bolała mnie tylko głowa – bolało mnie wszystko. Kości,
mięśnie, ścięgna... do diabła, nawet zęby.
Z najwyższym trudem dowlokłam się
do zwrotnicy. Przestawienie wajchy w odpowiednie położenie okazało
się nawet nie takie trudne, lecz mało brakowało, a przewróciłabym
się od silnych zawrotów głowy. Boże, ja naprawdę muszę iść do
tego lekarza, obojętnie, jak bardzo bym się go bała...
Człowiek pojawił się znikąd.
Mogłam przysiąc, że jeszcze przed momentem go tam nie było, ale
wystarczyło, bym odwróciła się na moment, by dopadł do mnie
jednym susem. Krzyknęłam, gdy silne palce zacisnęły się jak
imadło na moim cokolwiek chudym ramieniu, niemal je miażdżąc.
Krzyknęłam jeszcze raz, gdy zorientowałam się, że jego oczy są
czerwone, a zęby ostre. Szarpnęłam się, spróbowałam go kopnąć,
ale efekt tego był taki, że tłuczeń osunął mi się spod nóg i
o mały włos, a bym się przewróciła.
Oto właśnie Lea się doigrała.
Nie wiem jakim cudem, ale udało mi
się odsunąć, gdy istota spróbowała mnie ugryźć. Nie wiem też,
dlaczego zaraz po tym wyszczerzyłam na nią zęby i zawarczałam z
głębi gardła, jakbym rzucała jej wyzwanie. Uderzyłam pięścią
tam, gdzie wydawało mi się, że znajduje się splot słoneczny, ale
demon okazał się o wiele szybszy ode mnie. A nade wszystko miałam
wtedy ochotę na to, by... też spróbować go ugryźć. Złapać
kłami za skórę na karku i przydusić do ziemi, by wiedział, gdzie
jest jego miejsce!
Coś błysnęło mi przed oczami.
Wspomnienie? Wizja? Jakiś okruch dawno zapomnianego snu...?
Na chwilę całkowicie straciłam
kontakt z rzeczywistością, a całym moim światem stała się
niewielka laboratoryjna sala...
...Pomieszczenie mogło mieć
dwadzieścia parę metrów kwadratowych, lecz przez to, ile
zgromadziło się w nim osób, wydawało się znacznie mniejsze. Okna
na dwóch przeciwległych ścianach sprawiały, że do wyłożonego
białymi kafelkami z ciemnymi fugami pomieszczenia wpadało dużo
światła, lecz rozpościerający się za nimi widok nie nastawiał
optymistycznie – stare sosny o chropowatych pniach i poskręcanych
jak palce reumatyka gałęziach zwieszały się nad rozsianymi po
zapuszczonym placu dwupiętrowymi budynkami z białej cegły.
Sala została przygotowana na
szpitalną – w rogu znajdowało się łóżko z czystą, białą
pościelą, obok niego stał stojak z kroplówką, a na ścianie
naprzeciwko wisiała lekko obtłuczona, stara umywalka z lustrem i
gołą żarówką nad nim. Na suficie widziałam kilka pęknięć,
niektóre kafelki na podłodze również straszyły uszkodzeniami, co
nasuwało na myśl, że pomieszczenie, pomimo ogólnego porządku,
musiało przez jakiś czas stać nieużywane.
Sześciu ludzi w białych
fartuchach nachylało się nade mną, a ja kuliłam się, wciskając
w kąt sali. Nie widziałam dokładnie twarzy, nie umiałam rozpoznać
rysów żadnej z nich, a głosy zlewały mi się w jedno. W piersi
bolało mnie nie do wytrzymania od wzbierającego ataku paniki,
miałam ochotę, by w dziecinnym odruchu zasłonić sobie uszy dłońmi
i zacząć śpiewać, próbując w ten sposób wmówić sobie, że to
wszystko, co znajdowało się wokół mnie, nie było wcale prawdą.
– Czy ona powinna tak reagować?
– Nie mam pojęcia. Wydaje mi
się, że zrobiliśmy wszystko tak, jak powinniśmy.
– Ale pewności nie masz?
Powierzyliśmy ci ją, bo miałeś być najlepszy! Miałeś się na
tym znać, do diabła, a ty mówisz, że wydaje ci się, że zrobiłeś
wszystko tak, jak powinieneś?! Wydaje ci się?!
– Pierwszy raz robiłem coś
takiego, mówiłem już o tym. Ten projekt jest skomplikowany, nie
możecie oczekiwać, że uda się za pierwszym razem. Ostrzegałem,
tłumaczyłem na samym początku, jak wielkie jest ryzyko...!
– Ale nie mówiłeś, że może
wymknąć się spod kontroli!
Nie potrafiłam rozróżnić,
które postacie mówiły. Nie mogłam się ruszyć, bo całe ciało
paraliżował mi ból. Kłapnęłam zębami i zawarczałam potwornie
na znak, że nie życzę sobie, by ktokolwiek do mnie podchodził.
Kolejny ognisty dreszcz przeszył mnie całą, sprawiając, że
zwinęłam się w kłębek, jęcząc, ale... ten ból był dobry. To
o niego mi chodziło! Tak, to jego pragnęłam. A raczej tego, co ze
sobą niósł...
– Dajcie jej wreszcie coś na
uspokojenie! Przecież ona się zabije!
– Nie zabije się, mam
wrażenie, że...
Dalszy ciąg wypowiedzi mi
umknął, bo po tym, jak spróbowałam rzucić się do gardła
najbliższemu człowiekowi, dostałam czymś ciężkim w głowę i
zamroczyło mnie na parę sekund.
– Niemożliwe! Jest za
wcześnie! – Ten głos należał do kobiety. – Mówiłeś, że to
potrwa przynajmniej miesiąc, a minął zaledwie tydzień!
– Mówiłem, że spodziewam
się, iż potrwa to miesiąc, ale przecież robiłem to pierwszy raz,
do cholery! Przestańcie łapać mnie za słowa, tylko skupcie się
wreszcie na tym, co widzicie! Dla mnie diagnoza jest jedna...
– Nie, jest za wcześnie! O
wiele za wcześnie! – Do kobiecego tonu wkradły się nutki paniki.
– Zróbcie z nią coś!
Uspokójcie ją, jak teraz się przemieni, wszystko szlag trafi!
Drgnęłam, gdy usłyszałam
dziwny dźwięk po swojej prawej stronie. Obróciłam się tam
gwałtownie, jakimś dodatkowym zmysłem przeczuwając, że zaraz
zostanę potraktowana paralizatorem. Niestety targające moim ciałem
skurcze nie pozwoliły zareagować odpowiednio szybko – coś
błysnęło, dobry ból przysłonił inny, od którego ponownie
skuliłam się na lodowatej posadzce i zaskowyczałam jak dzikie
zwierzę...
...Wiedziałam, że ta wizja trwała
ledwie ułamek sekundy, ale i tak krzyknęłam ze strachu, gdy
zastałam przed sobą wykrzywioną zwierzęcą wściekłością twarz
demona. Ponownie spróbowałam mu się wyszarpnąć, lecz... tym
razem było inaczej.
Strach gdzieś zniknął, zastąpiony
wściekłością w najczystszym wydaniu.
Działałam jak automat. Sięgnęłam
lewą, silniejszą ręką po bagnet, wyciągnęłam go wyćwiczonym
ruchem i cięłam szerokim zamachem, a potem jeszcze raz, na odlew.
Polała się czarna krew, demon zawył z bólu, próbując się
odsunąć, lecz tym razem to ja go trzymałam mocno. Drgnął, gdy
poderżnęłam mu gardło, i upadł w konwulsjach na ostre kamienie,
gdy rozluźniłam chwyt.
Oddychałam ciężko, a w głowie
kręciło mi się od nagłego wyrzutu adrenaliny. Rozcięta ostrymi
paznokciami skóra na prawym ramieniu piekła nie do wytrzymania,
czarna krew zdawała się żrąca jak kwas. Jęknęłam, gdy
zauważyłam, że demonów jest więcej – zrobiłam przecież takie
przedstawienie, że zaraz zbiegły się wszystkie z okolicy. Kolejna
szóstka podchodziła właśnie do mnie ze wszystkich stron, a ja
znowu zaczęłam trząść się ze strachu.
No, Lea, skoro taki już z ciebie
kozak, to pokaż teraz, jaka jesteś wspaniała w starciu z większą
grupą.
Mało się nie rozpłakałam.
Nie wiedziałam, w którą stronę
powinnam odwrócić się najpierw. Ślizgałam się na mokrych od
krwi podkładach i powoli już żegnałam z życiem...
Czarna strzała nadleciała
właściwie znikąd. Ze świstem mignęła tuż koło mojej głowy,
przez co mało nie wyszłam z siebie, i trafiła idealnie w prawe oko
najbliższego demona. Przeszła na wylot i zniknęła gdzieś w
rosnących nieopodal chwastach. Pozostałe demony zasyczały,
rozejrzały się, szukając niespodziewanego gościa, lecz ustąpiły,
gdy kolejny z nich skończył podobnie do pobratymca. Rozbiegły się,
o wiele szybsze, niż się tego spodziewałam.
– Żyjesz, kurduplu? – rozległo
się tuż za mną.
Odwróciłam się tak gwałtownie,
że mało brakowało, a bym się przewróciła. Z porzuconego z
włączonym silnikiem defendera wysiadał właśnie znany mi już
Strażnik Jan. Choć wcześniej solennie przysięgłam sobie, że
będę zgrywać przy nim dumną, intrygującą i pozornie
niedostępną, wszystko poszło się w pięknym stylu bujać, gdy
dopadłam do niego i dosłownie rzuciłam mu się na szyję,
wrzeszcząc:
– Ja pierdzielę, gdzieś ty był?!
– Twój szef do mnie dzwonił –
odpowiedział zdawkowo, odsuwając mnie z kwaśną miną. Aż
zachciało mi się sprzedać mu kopniaka w kostkę. Jaka szkoda, że
nie założyłam dzisiaj glanów...
– I co, postanowiłeś poszukać
księżniczki w opałach? – prychnęłam, strach jak najszybciej
przerabiając na złość i cynizm. – Nie trzeba było,
poradziłabym sobie doskonale! Już twój kolega spod bramy był o
tym święcie przekonany, mogłeś go zapytać! Pieprzony leń...!
– Strażnik za to odpowie –
przerwał mój rodzący się monolog. – Żaden cię nie ugryzł?
– Podrapał. – Wskazałam na
ranę na ramieniu. Coś wprawdzie bolało mnie jeszcze wyżej, na
obojczyku, ale nie przypominałam sobie, bym tam oberwała, nie
mówiłam więc tego głośno. – Mógłbyś mi tylko powiedzieć, z
jakiej racji karmicie demony niewinnymi kolejarzami, do kurwy nędzy?!
Tak się chyba nie robi!
– Nie powinnaś jechać sama.
Niestety nie ja mam dzisiaj dyżur. – Zgrzytnął zębami, kolejny
raz z trudem przebijając się przez moje wyrzuty. – Dasz radę
jechać dalej? Powinien to obejrzeć lekarz. – Wskazał na ranę.
– Jeśli lokomotywa ostygła,
pewnie tak. Ale jeśli zemdleję po drodze, będzie na ciebie. –
Zamiast stanowczo, zabrzmiałam żałośnie. A wręcz zaskrzeczałam,
bo głos ostatecznie mi się załamał. No patrzcie, nawet na dobrą
sprawę nie dotarło do mnie, że nazwał mnie wcześniej kurduplem,
za co normalnie próbowałabym odgryźć mu ten przystojny łeb.
Czy ja powiedziałam „przystojny
łeb”? Lecz się, Lea.
Pozamykałam klapy, uruchomiłam
Parkinsona i mogłam ruszyć z miejsca, tym razem z upierdliwym
Strażnikiem w kabinie. Po całym zajściu nie miałam siły, by na
niego co rusz zezować, czego miałam pewnie niebawem żałować, ale
po prostu nie byłam w stanie zmusić się do myślenia o czymkolwiek
prócz... prócz tej cholernej wizji.
Co to miało być? I dlaczego
pojawiło się akurat w tamtej chwili? Odwalało mi tak bardzo, że
aż zaczynałam mieć halucynacje? Boże, to chyba naprawdę guz
mózgu. Muszę przestać z tego żartować, a zacząć się bać.
Bóle głowy, śnienie na jawie... Od zawsze było ze mną coś nie
tak, ale to już po całości wyczerpywało limit mojego wariactwa.
Panika ściskała mnie za gardło, aż ledwo mogłam oddychać. Bałam
się, że do tego wszystkiego jeszcze się popłaczę na oczach Jana.
Złapałam się na tym, że dłoń
powędrowała mi bezwiednie do palącego miejsca na obojczyku, ale
zganiłam się za to w porę. Już i tak coś się działo z moim
wzrokiem – krawędź widzenia była dziwnie fosforyzująca, kolory
przesadzone, a kształty lekko rozmyte, co zrzucałam na karb
budującego się ataku paniki – więc brakowało mi do tego tylko
stygmatów.
Okazało się, że nazwą „instytut”
określano spory plac w miejscu wyburzonego dla potrzeb wojny z
demonami instytutu medycznego. Wjechałam na jeden z całkiem
elegancko przygotowanych torów, zgasiłam wciąż lekko przegrzany
silnik i skuliłam się na fotelu, łapiąc za wciąż pulsującą
bólem głowę.
– Jesteś pewna, że dobrze się
czujesz? – spytał Jan, zbliżając się bezszelestnie. Odmruknęłam
mu coś bliżej nieokreślonego i ledwo powstrzymałam się od
gorzkiego śmiechu.
Wiecie co? Nade wszystko pragnęłam,
by mnie teraz przytulił. Tak bardzo marzyłam o poczuciu
bezpieczeństwa i stabilności, jakie mógł mi zagwarantować tylko
silny facet – facet, którego mogłabym nazywać swoim – że aż
mnie skręcało. Od dawna już brakowało mi miłości i myślę, że
oddałabym wszystko, żebym tylko mogła pokochać kogoś takiego ze
wzajemnością. Chyba u każdego przychodzi w życiu taki etap, że
tej drugiej połowy zaczyna brakować jak powietrza. U mnie przyszedł
dość wcześnie, ale nie potrafiłam tego stłumić. To, że Jan tak
dobrze pasował do moich wyobrażeń o facecie, w niczym nie
pomagało. A to, że był pieprzonym ćwokiem, już w ogóle.
– Przyjdzie ktoś, żeby odpiąć
te wagony? – wydukałam, chcąc jak najszybciej odejść od tematu
mojego zdrowia.
– Maszyniści zwykle sami je
odpinają.
Obejrzałam się na niego z
niedowierzaniem.
– A czy ja ci wyglądam na sprawną
fizycznie?
– Myślałem, że jako maszynista
musisz to robić? – Wzruszył ramionami i uniósł jedną brew.
– Nie wolno mi. Kobiety nie mogą
w pracy tyle dźwigać. Takie są przepisy.
Przez jedną straszliwą chwilę
myślałam, że mnie wyśmieje, co już w ogóle by mnie dobiło.
– To może chociaż powiesz mi, co
powinienem zrobić?
Bez słowa wstałam z miejsca i
wyszłam na zewnątrz. Teren był ogrodzony i patrolowany, ale i tak
zawahałam się przed zejściem z ostatniego schodka.
– Spokojnie, żaden demon się do
ciebie nie zbliży po tym, jak zaszlachtowałaś tamtego. –
Strażnik uśmiechnął się do mnie krzywo.
– O, patrzcie państwo, a więc
jednak zrobiłam przynajmniej jedną rzecz dobrze – mruknęłam pod
nosem i wreszcie zeskoczyłam na ziemię. Ta migrena doprowadzała
mnie już do rozpaczy, nie chciało mi się dodatkowo mieszać w
słowne przepychanki.
Pokazałam Janowi, jak odpiąć
wagony, i dałam zaprowadzić się do lekarza. Ten właściwie nie
powiedział mi nic, czego sama bym nie wiedziała – dałam sobie
odkazić zadrapania i zalepić plastrami, które wolno mi zdjąć
dopiero za dwa dni, i umyłam się z demoniej krwi. Na szczęście o
dziwo nie zabrudziłam nią ubrania.
W asyście Strażnika podjechałam z
powrotem pod zmasakrowaną bramę. Poczekałam, aż wysiądzie,
wcześniej spytawszy mnie setny raz, czy aby na pewno dobrze się
czuję, i wytłumaczywszy mi, że naprawdę chujowo wyglądam
(najpiękniejszy komplement, jaki w życiu słyszałam, każda
kobieta marzy o tym, by usłyszeć podobne słowa z ust faceta, który
bardzo jej się podoba...), i wreszcie mogłam wracać. Na samą
myśl, że następnego dnia musiałam jeszcze iść do tej pieprzonej
szkoły, całkowicie odechciewało mi się żyć. A jeszcze lekarz po
południu... Jakoś bałam się powiedzieć o tym rodzicom.
Miejsce na obojczyku wciąż mnie
bolało, jednak nawet gdy byłam już w domu, nie odważyłam się
sprawdzić, co mogę tam mieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz