Godziny rozciągały się w dni, dni
zaś w miesiące i lata, a każda sekunda była dla mnie jak
uderzenie skrzydeł motyla – cicha, ulotna, niemal
niedostrzegalna...
Całkowicie straciłem poczucie
czasu. Zafascynowany możliwościami swojego nowego ciała – tym,
ile widziałem, ile słyszałem i czułem, jak wiele mieściło się
teraz w moim ulepszonym mózgu – potrafiłem całe dnie spędzać
na bezmyślnym spacerowaniu po lesie i testowaniu własnych
możliwości. Każdej nocy pomagałem innym Strażnikom, jak zwykle
kryjąc się w cieniu i zabijając demony, które zdawały się nie
widzieć we mnie obiadu, lecz śmiertelne zagrożenie, zaś za dnia
zataczałem coraz to większe okręgi wokół własnej kryjówki.
To życie, choć bezdennie nudne i
na dłuższą metę cholernie frustrujące, miało w sobie coś
magnetycznego, co sprawiało, że jakoś niespieszno mi było je
zakańczać.
Miałem z grubsza plan, co takiego
powinienem zrobić ze swoimi kumplami, by nie zechcieli mnie z
miejsca rozstrzelać. Wielokrotnie wyobrażałem sobie, co powinienem
powiedzieć, jak się zachowywać, by uwierzyli, że w gruncie rzeczy
jestem tym samym facetem, którego zapamiętali, i nie ma
najmniejszej potrzeby, by zamieniać mnie w sitko. Układałem w
głowie dialogi, wymyślałem plany awaryjne na wypadek każdego
możliwego scenariusza... ale wciąż nie mogłem zebrać się w
sobie, by wcielić to wszystko w życie. Właściwie to nawet
wiedziałem, dlaczego tak mam, ale głupio mi było przyznać przed
samym sobą, że ktoś tak twardo stąpający po ziemi, jak ja, może
wierzyć w coś tak idiotycznego, jak bliżej nieokreślone podszepty
intuicji.
Cholera wie, co to tak naprawdę
było. Jakiś instynkt, ten zwierzęcy dodatkowy zmysł, który to
miał pomagać mi w podejmowaniu słusznych decyzji i do którego
obecności powinienem się jak najszybciej przyzwyczaić, bo nie było
szans, by miał mnie kiedykolwiek opuścić? Inne czary-mary, które
brzmiały jak bajka tak nieprawdopodobna, że nawet nie szukałem dla
nich nazwy, bo i po co? Grunt, że to głupie coś – ten cichy głos
w głębi mnie, w mojej duszy, o ile jakąkolwiek posiadałem –
podpowiadał mi, że powinienem coś jeszcze zrobić. Nie musiał
nawet używać do tego konkretnych słów, wystarczało w zupełności,
że z łatwością manipulował moimi emocjami, odczuciami, które
opanowywały mnie za każdym razem, gdy patrzyłem daleko w las,
próbując przeniknąć wzrokiem ścianę smukłych pni sosen. Ten
głos obiecywał, że coś tam na mnie czeka. Że jest tam... do
diabła, że jest tam jakieś chuj wie co, a ja powinienem to
obejrzeć, bo to może być jedyna taka okazja, bym poszedł tam i
wrócił w jednym kawałku. Pojęcia nie miałem, dlaczego czułem
całym sobą, że gdy już wrócę do ludzi, wybranie się tam nie
będzie dla mnie więcej możliwe, ale temu przeczuciu akurat
wierzyłem – w tej chwili miałem na sobie zapach lasu i demonów.
Gdy przesiąknę od stóp do głów ludzkim smrodem, ponownie stanę
się dla potworów wrogiem, a tak miałem szansę nadal udawać
jednego z nich.
Byłem jednym z nich, ale jakoś nie
mogłem do tego przywyknąć.
Świat widziany czerwonymi oczami
był o wiele ciekawszy, co musiałem przyznać bez bicia. Wszystko
było tak nienaturalnie ostre, każdy kolor, niegdyś dla mnie
jednolity i oczywisty, zyskiwał całe spektrum nowych odcieni, nawet
cząsteczki powietrza rozszczepiały się w słonecznym świetle,
lśniąc barwami, od których aż kręciło się w głowie. Słyszałem
wszystko – od trzepotania skrzydeł przelatującego wysoko nad
drzewami ptaka, po bicie serca grzebiącego w ziemi kreta. Równie
dobrze mogłem poruszać się z zamkniętymi oczami, tak intensywnie
odbierałem zapachy wokół. Ciężko by było zrezygnować z takiego
bogactwa, ale mimo wszystko jakoś nie potrafiłem uznać tego za
dar. Nie, gdy wiedziałem, że wszyscy inni, którzy mieli
przyjemność dać się schrupać demonom, kończyli jako bezrozumne
maszyny do zabijania, by na sam koniec wepchnąć się pod lufy
karabinów Strażników...
Ale czy na pewno były takie
bezrozumne?
Przez cały ten czas miałem
wystarczająco dużo wolnego, by dobrze się demonom przyjrzeć. Choć
zwykle skupiałem się na zabijaniu ich, jako dobry dowódca
wiedziałem, że nie samą walką się wygrywa. Wyszkolono mnie, bym
wiedział, na co powinienem zwracać uwagę, mając do czynienia z
wrogiem tego rodzaju, korzystałem więc z tych umiejętności, kiedy
tylko mogłem. I wniosek nasuwał mi się tylko jeden: demony były
inne. Nie przypominały już zbytnio tej bezładnej masy siły i
obłąkańczej wściekłości, jaka zalewała nas jeszcze nie tak
dawno temu. Sprawiały wrażenie, jakby dotknęła je jakaś
przyspieszona ewolucja – coraz więcej spośród nich używało
prostych narzędzi, niektóre łączyły się nawet w grupy, a w ich
działaniach można było doszukać się pewnej celowości.
Przerażało mnie to... ale też fascynowało, i to tak, że w końcu
dałem się namówić podszeptującemu mi do ucha głosowi i
sprawdzić wreszcie, co też może kryć się w głębi lasu.
Byłem w końcu niezwyciężony. Co
mogło się stać?
Zabawne, prawda? Całe życie
przetrwałem z poczuciem własnej niezniszczalności. Nawet gdy
myślałem, że wreszcie się doigrałem, oznaczało to dla mnie
jedynie początek czegoś nowego. Trzeba mieć to pochrzanione
szczęście, nie?
Jak dziś pamiętam te dni przed
wieloma laty, gdy nie potrafiłem całymi nocami zmrużyć oka. Gdy
coś w głębi piersi, jakieś bliżej nieokreślone uczucie tęsknoty
nakazywało mi po prostu wsiąść w samochód i jechać gdzieś,
prosto przed siebie, po to jedynie, by czuć się prawdziwie wolnym.
Pamiętam, jak nerwowy byłem za dnia... a jedyne, co mnie
obchodziło, to ja sam. Niezniszczalny, niezwyciężony.
Lekarz powiedział mi kiedyś, że
na wszystko znajdzie się odpowiednie leki.
Nie uważałem się za szaleńca.
Kompletnie nie wierzyłem w to, że jestem schizofrenikiem, co
uparcie próbowali mi wszyscy wmówić. Ani w zespół Aspergera,
który niektórzy u mnie diagnozowali, co już w ogóle wydawało mi
się po prostu śmieszne. Ja po prostu wiedziałem, że w tym
wszystkim – w nieznośnie płaskim, wręcz jednowymiarowym świecie,
który mnie otaczał – musi być jeszcze coś. Coś, co umykało
wszystkim innym, a dla mnie było jasne i widoczne jak na
przysłowiowej dłoni...
A jedyne, czego byłem w życiu
pewien, to moja własna niezniszczalność.
Odkąd w moich żyłach zaczęła
gotować się demoniczna krew, to wrażenie jedynie się wzmocniło.
Teraz czułem się jak żywa forteca. Ba, ja byłem żywą fortecą!
Obdarzony siłą kilkukrotnie
przewyższającą ludzką, mogłem pozwolić sobie na coś, co kusiło
mnie od zawsze, lecz zwyczajnie brakowało mi na to sił: zrobiłem z
siebie ludzką zbrojownię rodem z drugorzędnego filmu akcji.
Nieznane przeczucie, które nakazywało mi ruszyć w głąb lasu i
odnaleźć to coś, czego zupełnie nie umiałem sprecyzować, lecz
przyzywało mnie z wielką mocą, podpowiadało jednocześnie, że
nie będzie to przyjemny spacer. Wolałem się na niego przygotować,
nie zbagatelizować niczego, o co mogłem spokojnie zadbać zawczasu.
Ubrałem się jak do walki z demonami – w pełną zbroję z
twardego jak diament sztucznego tworzywa, nie rezygnując z żadnego
jej elementu, nawet hełmu, którego noszenia zazwyczaj unikałem jak
ognia. Wyczyściłem porządnie i przestrzelałem w nocy karabin, tak
więc byłem go na tyle pewien, że wyjątkowo postanowiłem
potraktować jako główną broń, łuk i kołczan ze strzałami
zarzucając na plecy. W przypływie dobrego humoru na kolbie ciężkiej
broni wydrapałem nożem przekłute strzałą serce i długo się z
tego śmiałem jak niespełna rozumu.
Amunicji wcale nie miałem tak dużo,
ale liczyłem na to, że nie spotkam szczególnie dużo wrogów.
Demonów w końcu się nie bałem...
Ale na co tak właściwie liczyłem?
Na ludzi? W samym sercu demonicznego lasu? Absurd.
W razie czego miałem ze sobą też
noże, szable i maczetę.
Dzień był wprost nieznośnie
uroczy. Słońce z łatwością przenikało między skurczonymi od
chłodu igłami wysokich sosen i bez przeszkód docierało do samej
ziemi, nie napotykając na przeszkodę w postaci liści. Gałęzie
niewielkich dębów, składających się na poszycie, były już
zupełnie suche. Według mojej rachuby była końcówka listopada,
lecz temperatury wciąż utrzymywały się sporo powyżej zera przez
całą dobę, nie miałem więc co narzekać podczas nocy spędzanych
na walce lub przy ognisku. Mech zielenił się w najlepsze, chłonąc
utrzymującą się w powietrzu wilgoć, a ja czułem się jak wczesną
wiosną, gdy wszystko dopiero budzi się do życia. Podobna pogoda
zwykle cholernie mnie dołowała, choć nie umiałem powiedzieć
dlaczego.
Brakowało mi nocy, ale ten cholerny
głos podpowiadał mi, że nie powinienem wybierać się na takie
spacery po zmroku. W tamtych dniach postanowiłem podporządkować mu
się całkowicie i po prostu sprawdzić, co mogło się przez to
stać. Zwyczajna ludzka ciekawość. A więc słuchałem i pławiłem
się w radosnych promieniach słonka, obserwując, jak rozszczepiały
się w cząsteczkach powietrza, błyskając kolorami, jakich nie
potrafiłbym nawet nazwać, a co dopiero opisać. Nawet widziane
przez przyciemnianą osłonę na oczy hełmu, wyglądały cokolwiek
fascynująco. Wiedziałem, że obojętnie, jak bardzo wypierałbym
się siedzącego we mnie demona, nigdy nie znudzę się tymi
zmysłami.
Szedłem daleko, o wiele dalej, niż
wybierałem się do tej pory. Nie wybierałem dawno zarośniętych,
lecz wciąż jeszcze dostrzegalnych ścieżek, unikałem również
przecinającej las w połowie gruntowej drogi, którą niegdyś
jeździłem jeszcze jako dowódca Strażników, choć wiedziałem, że
znacznie bym sobie tym ułatwił wędrówkę, gdyż prowadziła z
grubsza w dobrą stronę. Nie – szedłem przecinakiem między
drzewami, prosto na azymut, który znał jedynie mój demoniczny
instynkt.
Pojęcia nie mam, jak długo mi to
zajęło, w tamtych dniach miałem jeszcze spore problemy z
postrzeganiem czasu, który zresztą wcale nie wydawał mi się
istotny na tyle, by zawracać sobie nim głowę. Mogłem jedynie
domyślać się, że było to ładnych parę kilometrów, lecz nie
czułem zmęczenia. Niedawno zagojone rany nie przeszkadzały w
utrzymaniu zadowalającego tempa, hałas, jaki czyniłem, nie
przejmując się zachowywaniem ostrożności, nie przeszkadzał mi
zbytnio. Nie miałem na co narzekać, co sprawiło, że chcąc nie
chcąc zacząłem się rozglądać.
Coś mi podpowiadało, że tutaj nic
na mnie nie czyha. Demony mogłem odpuścić – obojętnie, jak
szybko się zmieniały i nabierały nowych nawyków, nie zaczęły
jeszcze wychodzić za dnia. Człowieka usłyszałbym o wiele
wcześniej, niż on mnie, obojętnie ile gałęzi i suchych liści
zdeptałbym po drodze. A tak było po prostu szybciej.
Las zmieniał się z każdym
pokonanym metrem, choć nie były to zmiany, które zwróciłyby
uwagę swoją gwałtownością. Choć musiałem przyznać, że wokół
było całkiem ładnie, nie mogłem powstrzymać wrażenia, że
otaczająca mnie przestrzeń jest tak zwyczajna, jak to tylko
możliwe. Nudziło mnie to powoli, z pewną ulgą więc przyjąłem
urozmaicenie w postaci niewielkiego bunkra, wystającego spomiędzy
kępy mchu i suchych krzaków o kolczastych gałęziach. Obszedłem
go kilkukrotnie, kopnąłem w omszały betonowy kloc, sięgający mi
mniej więcej do wysokości kolan. Gdy znalazłem wreszcie przysypany
warstwą starych liści i igieł właz, czekało mnie niestety
rozczarowanie: wnętrze straszyło ogromną stertą śmieci,
wepchniętych tam jeszcze przed pojawieniem się demonów. Większość
z nich utworzyła już bezładną brązową masę, lecz plastikowe
butelki nadal straszyły jaskrawymi kolorami, utrudniając przy
okazji dostrzeżenie, czy w środku mogło kryć się coś jeszcze. W
końcu machnąłem na to po prostu ręką i postanowiłem zabrać się
dalej. Instynkt nic nie wspominał, by to miało być to miejsce,
którego szukałem.
Zatrzymałem się na dłuższą
chwilę kilka kroków dalej, postanawiając spojrzeć na okolicę
wzrokiem żołnierza. Gdy powstrzymałem cisnącą się do głosu
ciekawość, a uruchomiłem nieco rdzewiejący ostatnimi czasy
profesjonalizm, uświadomiłem sobie, co przeoczyłem. Już od
jakiegoś czasu szedłem czymś, co wyglądało jak bardzo stara
droga. Nie zostało po niej wiele, natura zajęła się nią z
zaangażowaniem godnym lepszej sprawy, ale gdy spojrzało się trochę
w bok, obejmując konkretny obszar jedynie kątem oka, można było
zauważyć nienaturalnie równą przerwę między drzewami, szeroką
akurat na tyle, by zmieścił się między nimi spory samochód.
Tutaj rosły jedynie mniejsze drzewa, sądząc po grubości pni
najwyżej dwudziestoletnie.
No ładnie. A więc ciekawe, gdzie
też nasza dróżka prowadzi...
Nie wahając się, napędzany
niezdrowym entuzjazmem ruszyłem dalej. Choć zawsze uważałem się
raczej za zimnego, twardego gościa, ciekawością biłem pewnie na
głowę większość małych dzieci.
Jakie było moje zaskoczenie, gdy na
końcu tej wędrówki natrafiłem na zamkniętą bramę i coś w
rodzaju osiedla.
Stare i pordzewiałe, ale wciąż
solidne ogrodzenie otaczało spory teren, ciągnąc się po obu moich
stronach jak sięgnąć okiem. Było cholernie wysokie, mogło mieć
jakieś cztery metry, a sam jego szczyt wieńczyły zwoje równie
pordzewiałego, ale wyglądającego na nadający się do użytku
drutu kolczastego. W niektórych miejscach siatki o sporych oczkach
brakowało, uzupełniono więc ją naniesionymi stertami gałęzi i
zbitymi deskami, sprawiając, że choć konstrukcja wyglądała na
opuszczoną lata temu, nadal wywoływała wrażenie niemożliwej do
przebycia. Pewnie nawet dla demonów. Ciężka dwuskrzydłowa brama z
metalowych płyt wyglądała równie imponująco, a szeroka była
tak, że spokojnie zmieściłaby się w niej wojskowa ciężarówka.
W oddali między drzewami nadal jednolitego lasu widziałem rozsiane
w sporych odległościach maksymalnie dwupiętrowe budynki z szarego
betonu lub brudnej ze starości, jakoś mało apetycznej białej
cegły. Na płaskich dachach zgromadziło się sporo gałęzi i
opadłego igliwia, a duże okna straszyły warstwą brudu na starych,
niezbyt dokładnie wykonanych szybach. Nawet z tej odległości
widziałem, jak pofalowane i kruche na pierwszy rzut oka są.
Nigdzie nie dostrzegałem śladu
życia, więc wspiąłem się na płot i zeskoczyłem po drugiej
stronie. Dla nadludzkiej siły i porządnej wojskowej zbroi wysokość
i kolczasty drut okazały się nie stanowić problemu, zwłaszcza gdy
okazało się, że całkiem nieźle wyglądające z daleka metalowe
elementy niemal kruszą się w palcach, a rdza odłazi z nich jak
wylinka.
Tak w razie czego zdjąłem karabin
z ramienia, przeładowałem i ruszyłem między budynki, tym razem
starając się stąpać jak najciszej. Nie sprawiło mi to
szczególnego problemu – z nadludzkim refleksem omijanie
zagradzających drogę gałęzi nie stanowiło dla mnie przeszkody.
Nasłuchiwałem. Rozglądałem się.
Węszyłem czujnie jak zwierzę, wyczekując, szukając... Tylko
czego?
Teren pocięto regularnie się
rozchodzącymi drogami, przed każdym z nielicznych budynków
znajdował się spory prostokątny plac. Niegdyś wylano je asfaltem,
obecnie pokruszonym i pomarszczonym od upału. Przez liczne pęknięcia
w nawierzchni przebijały się kępki świeżej trawy i pędy roślin,
powoli wygrywające nierówną walkę cywilizacji z dziką naturą.
Drobne kamienie chrzęściły, miażdżone ciężkimi wojskowymi
butami. Zdawało mi się, że to były jedyne dźwięki w otaczającej
mnie lepkiej, ponurej ciszy.
Taki rodzaj milczenia można spotkać
jedynie w miejscach opuszczonych i zapomnianych przez wszystkich.
Minąłem długi, niski budynek, nie
poświęcając mu większej uwagi. Domyślałem się, że musiało to
kiedyś być coś w rodzaju stróżówki – przez duże otwory po
powybijanych oknach nie widziałem we wnętrzu niczego ciekawego,
jedynie potłuczone szkło skrzyło się w promieniach słońca,
zalegając pomiędzy większymi kawałkami gruzu i zbutwiałymi
liśćmi. Profilaktycznie przytuliłem się do przykurzonej ściany i
zza jej osłony powiodłem lufą karabinu po oknach wyższych domów,
które stamtąd widziałem. Palec, oparty ma metalowej osłonie
spustu, zaczynał mnie nieprzyjemnie mrowić, a rozlewająca się w
żyłach adrenalina nie dawała się powstrzymać, obojętnie, czy
cokolwiek się działo. Całe moje ciało zdawało się krzyczeć z
rozczarowania: no jak to tak? Nie ma żadnej bitki? Zero krwi i
flaków? Przecież tak nie można!
Tak, Jan pragnął krwi i walki. Już
od lat uważałem, że jestem od tego uzależniony.
Wyglądało na to, że tu naprawdę
jest czysto. Nieco rozczarowany, aczkolwiek uspokojony ruszyłem w
kierunku pierwszego budynku – również parterowego, lecz o wiele
solidniejszego od wartowni.
Kilkukrotnie obszedłem budowlę
dookoła, zaglądając przez okratowane okna do środka, lecz nie
udało mi się wiele zobaczyć. Konstrukcja sprawiała wrażenie
solidnej, ponurej, wręcz odpychającej. Wahałem się dłuższą
chwilę nad wejściem, lecz w końcu skierowałem się w odpowiednią
stronę, gdy instynkt definitywnie przegrał z ciekawością.
Metalowe drzwi z szybą opancerzoną
porządną kratą musiały zostać wyważone dawno temu – trzymały
się jedynie na wykrzywionym pod nienaturalnym kątem górnym
zawiasie, niezbyt dokładnie chroniąc wejścia. Ostrożnie odsunąłem
je na bok, z niejaką konsternacją zauważywszy, że stalową
powierzchnię od środka znaczyły długie rysy, kojarzące się ze
śladami pazurów jakiegoś naprawdę dużego zwierzęcia. Wszedłem
do środka, nie wyczuwszy, by właściciel podobnych szponów kręcił
się gdzieś w pobliżu. W razie czego nie odkładałem karabinu.
Budynek podzielono na kilka
niewielkich pomieszczeń. Wszystkie ściany pomalowano na słoneczną
żółć, lecz na dobrą sprawę niewiele pozostało z jej
prawdziwego odcienia. Metalowe meble, pociągnięte pożółkłą ze
starości emalią, kojarzyły mi się ze szpitalnymi, ale bez wyjątku
trąciły starością – wielka stojąca waga, stelaż ze zgniłymi
resztkami parawanu, niewygodna leżanka z zapleśniałym materacem,
szafka na medykamenty z wyrwanymi drzwiczkami... Szpitalne łóżko i
stojak na kroplówkę znalazłem dopiero w ostatnim, największym
pomieszczeniu, w którym ściany do połowy wyłożono białymi
kafelkami. Naprzeciwko łóżka wisiała potłuczona umywalka, w
której zgromadziło się nieco zbrązowiałej, cuchnącej wody, nad
nią jaśniejsza plama na ścianie jawiła się jako wspomnienie
lustra. Pustą oprawę na żarówkę pajęczyny okręciły do tego
stopnia, że wyglądała jak otoczona kokonem.
Co tu mogło być? Nie znalazłem
niczego, z czego dałoby się wywnioskować historię obiektu –
żadnych dokumentów, kart badań, resztek opakowań po lekach.
Wyglądało na to, że ktokolwiek tu wcześniej rezydował, podczas
wyprowadzki wziął wszystko ze sobą. Jedyne, co mnie
zainteresowało, to lekko brązowe ślady na stojaku na kroplówki –
do złudzenia przypominały krew. Zaśmiałem się jak małe dziecko,
gdy wyobraziłem sobie scenę rodem z tandetnej komedii, w której
zbuntowany pacjent traktuje złego lekarza podobnym sprzętem w
głowę. Ech, Januś, beznadziejny masz ten humor.
Wróciłem do pomieszczenia, które
wyglądało mi na gabinet, wyposażonego również w łazienkę.
Kafelki koloru ciepłej sraczki zdążyły przez lata popękać,
podobnie jak umywalka na nóżce i muszla klozetowa. Miała jakiś
absurdalny różowawy odcień, który nie pasował kompletnie do
niczego.
Nic tu po mnie, cholera. Choć
starałem się ze wszystkich sił, nie udało mi się znaleźć
zejścia do ewentualnej piwnicy, wyszedłem więc i skierowałem się
do następnego budynku – piętrowego klocka z białej cegły,
układającego się w nierówną literę „u”.
Parter ktoś wybitnie inteligentny
pomalował brudnobeżową farbą, obecnie zbrązowiałą i brudną ze
starości. Miejscami popękała już i obrosła wszędobylskim mchem,
zachęcając do tego, by spoglądać wszędzie, byleby nie na nią.
Okna zabetonowano nierówno ułożonymi pustakami, spomiędzy których
obficie wyciekała zaprawa, a metalowe drzwi z wprawioną szybą ze
zbrojonego szkła zaspawano i zablokowano czymś ciężkim od drugiej
strony – być może również zamurowano – i nie mogła sobie z
tym poradzić nawet moja nadludzka siła. Sfrustrowany, obszedłem
budynek, racząc go sporą dawką przekleństw, szukając sposobu,
który pozwoliłby mi dostać się na piętro. Okazało się, że
znalazłem go na podwórku – pordzewiałe i niezbyt stabilne, ale
jednak wyglądające całkiem zachęcająco schody pożarowe czekały
tam sobie w najlepsze...
Szlag, tylko że istniały dwie
przeszkody. Po pierwsze: okna, do których dałoby się nimi dostać,
również zamurowano. Po drugie: z całym sprzętem musiałem ważyć
grubo ponad sto dwadzieścia kilo, a wątpiłem, by krucha
konstrukcja to wytrzymała.
A zresztą jebać to. Pewnie i tak
bym się nie zabił. Do odważnych świat należy.
Jedno z okien było otwarte, co
zauważyłem niemal od razu. Ostrożnie wspiąłem się na
zardzewiałą konstrukcję, z niej przeszedłem na wąski gzyms,
biegnący wzdłuż całego budynku. Musiałem przez to zarzucić
karabin na plecy, ale i tak uznałem go za niepotrzebny – był zbyt
ciężki i nieporęczny na to, by używać go w pomieszczeniach.
Ostrożnie pchnąłem okienną ramę
i wszedłem do środka z nożem w zębach. Miękko, niemal
bezszelestnie zeskoczyłem na podłogę wyłożoną imitującym
panele linoleum, pozwijanym od wilgoci i powybrzuszanym miejscami, i
rozejrzałem się... a szczęka opadła mi chyba do kolan.
Pokój, choć zaniedbany, ewidentnie
wyglądał na zamieszkany. Meble z tandetnej sklejki stały w
określonym porządku, pod ścianę podsunięto wąskie polowe łóżko,
na którym elegancko poskładana leżała pościel w poszewkach z
różnych kompletów i kilka starych, ale raczej czystych koców. Na
pomalowanej na żółto ścianie wisiał wprost uroczy obrazek z
jakimś wyjątkowo chujowym widoczkiem, a za moimi plecami, pod
oknem, którym wszedłem do środka, na długiej półce ustawiono
niezniszczone książki. Z ciekawości przekartkowałem jedną z
nich. Widać, że czytana, ale nie zauważyłem śladów pleśni,
która przecież powinna zaraz się do niej dobrać. W przeciwległym
kącie pomieszczenia dostrzegłem starszawy grzejnik olejowy, a na
małej szafce nocnej leżał przestarzały laptop. Na obudowie nie
zauważyłem kurzu.
Kurwa.
Starając się stąpać
bezszelestnie, co przez moją wagę i tonę sprzętu na grzbiecie
okazało się niemal niewykonalne, zbliżyłem się do wyjątkowo
kiczowatych białych drzwi z mętną szybą. Uszkodzona klamka nie
nadawała się do niczego – wystarczyło, że szarpnąłem za nią
palcem, a puściła bezdźwięcznie. Zawiasy zaskrzypiały ledwo
słyszalnie. Uniosłem nóż do szybkiego ciosu, wychodząc na wąski,
nieco klaustrofobiczny korytarz. Naprzeciwko miałem wnękę, która
niegdyś mogła być maleńkim pokojem, i zamurowane okno, po lewej
stronie spore pomieszczenie wyłożone sterylnymi białymi kafelkami
z ciemnymi fugami, co z miejsca skojarzyło mi się ze szpitalem. Po
prawej kolejne zamknięte drzwi. Postanowiłem sprawdzić, co się za
nimi znajduje, później. Teraz bardziej interesowała mnie ta
szpitalna sala.
Korytarz był tak wąski, że ledwo
zdołałem się w nim obrócić, w myślach modląc się, by nie
zawadzić którąś częścią uzbrojenia o ścianę. Pierwszy raz od
początku tego pieprzonego spacerku pożałowałem, że obładowałem
się bronią jak choinka. Karabin i nóż z pewnością by
wystarczyły, na jaką cholerę mi cała reszta?
Ta, jasne. To nie wina broni – i
bez niej ledwo bym się tutaj mieścił. Po prostu mieszkanko
zrobiono dla kogoś o wiele węższego w ramionach, przez co czułem
się tak, jakbym miał zaraz dostać ataku klaustrofobii.
Coś zaskrzypiało za moimi plecami.
W jednej sekundzie zamarłem jak posąg, przestając nawet oddychać.
Instynkt demona bił na alarm, nakazując odwrócić się przodem do
ewentualnego zagrożenia i stawić mu czoła, ale wiedziałem, że
tym jedynie bym wszystko skomplikował – nie było opcji, bym
odwrócił się z gracją baletnicy. Przełożyłem nóż w palcach,
kierując go ostrzem w dół, i skupiłem się na nadnaturalnym
słuchu.
Coś tam było, przez co dosłownie
ciarki przeleciały mi po plecach. Odruchowo wyszczerzyłem ostre kły
i ogromnym wysiłkiem woli powstrzymałem się od warknięcia.
Czekałem, nie ruszałem się.
Był tam. Szedł powoli w moją
stronę, siląc się na zachowanie ciszy. Musiał być lekki –
podłoga nie wydała nawet jednego skrzypnięcia, lecz bez zakłóceń
słyszałem przyspieszone łomotanie wystraszonego serca i cierpki
smak strachu na języku.
Tym razem warknąłem. Miałem
nadzieję, że demon uzna moją wyższość i nie zechce bardziej się
zbliżyć, w końcu większość wolała mnie unikać, gdy okazywałem
im wściekłość w podobny sposób, z góry uznając mnie za kogoś
w rodzaju swojego przywódcy, ale...
No właśnie. Demon nie zechciał
spełnić moich oczekiwań, bo demonem wcale nie był. Aż jęknąłem,
gdy dostałem cegłą w łeb, ale kewlarowy hełm zatrzymał niemal
cały impet uderzenia, resztę załatwiła moja demoniczna
wytrzymałość.
Odwróciłem się w mgnieniu oka.
Czymś zarysowałem ścianę – miałem nadzieję, że nie łukiem,
który mogłem w ten sposób uszkodzić – ale nie przejmowałem się
tym w tamtej chwili: rzuciłem się na wątłą postać ściskającą
w dłoniach resztki cegły, prawą ręką złapałem za gardło i
przycisnąłem do ściany, wbijając krawędź noża w delikatną
skórę na gardle...
Człowiek był dość wysoki, ale i
tak sięgał mi gdzieś do ramienia, więc manewrem całkowicie go
podniosłem. Szczupłe, wręcz kościste ciało okazało się lekkie
jak piórko, pokryta wątrobianymi plamami skóra blada i
pomarszczona, a nieco wodniste oczy zamglone ze starości. Siwe włosy
rozsypały się na chuderlawych ramionach, uwolnione spod sporego
kapelusza.
Starzec. Zwykły staruszek, którego
nieopatrznie niemal połamałem.
– O kurwa – wyrwało mi się.
Podejrzewam, że byłem o wiele bardziej zaskoczony niż on.
– Puszczaj! – ofuknął mnie
dziadek zaskakująco mocnym głosem.
Byłem tak oniemiały, że nie
zareagowałem przez dłuższy czas, więc wziął sprawy w swoje
ręce. Zawyłem, gdy kopnął mnie centralnie tam, gdzie nie
powinien, doskonale trafiając pod ochraniacz. Upuściłem nóż,
odskoczyłem pod przeciwną ścianę, do której nie miałem znowu
tak daleko, i zwinąłem się w kupkę nieszczęścia.
Ależ proszę państwa, to właśnie
jest przeświadczony o własnej niezniszczalności Jan.
Człowiek zakaszlał, lecz nie
stracił głowy – nadepnął na walający się na podłodze nóż,
zanim zdołałem po niego sięgnąć. Widać było, że zastanawia
się, czy go nie odkopnąć, ale musiał w końcu uznać, że utrata
tego jednego przedmiotu nie sprawi, że stracę nad nim przewagę –
musiałby mnie całego rozbroić i związać, a nie miał na to
czasu. Doszedłem do siebie wystarczająco szybko, by wycedzić:
– Ani się waż, dziadek!
Zamarł, przyjrzał mi się ze
śmiesznie przekrzywioną głową.
– Ciekawe – mruknął wreszcie z
taką ciekawością, że poczułem się przez moment jak eksponat w
muzeum. – Pewien byłem, żeś jest demonem, a tu...
W razie czego nie wyprowadzałem go
z błędu. Osłona hełmu na szczęście musiała skutecznie ukrywać
mój kolor oczu.
Całkiem to było dla mnie
interesujące. To był pierwszy człowiek, jakiego spotkałem po
swojej przemianie, będąc w pełni sił. Nie czułem demonicznego
głodu, jaki kojarzyłem nieco z czasów, gdy zatraciłem własną
świadomość. Obojętnie, jak blisko by się znajdował i jak
dokładnie bym czuł jego zapach, nie miałem ochoty go... schrupać.
Chociaż jeśli już mowa o tym
zapachu, podejrzewam, że mało który demon by się skulił na obiad
walący na kilometr znoszonymi skarpetami.
– Co tu robisz, Strażniku? –
spytał, gdy cisza się przeciągnęła. – Nie widziałem, byście
zapuszczali się tak daleko. Nie widziałem, by ktokolwiek się tutaj
zapuszczał od... – Chwilę szukał w myślach konkretnej daty, ale
wreszcie machnął na to lekceważąco dłonią.
– Nic nie chciało mnie zjeść po
drodze. – Wyprostowałem się ostrożnie. Czułem już, że starzec
nie stanowi żadnego zagrożenia, mogłem więc na dobre pozwolić
przejąć kontrolę ciekawości. – A co ty tu robisz, dziadku? To
jakieś wczasy, czy co? – Szerokim gestem wskazałem wszystko
dookoła. – Miejsce lekko niefortunne se wybrałeś.
– Wczasy – prychnął gorzko. –
Mieszkam tutaj, to chyba oczywiste.
Gdy nabierałem powietrza do
następnego pytania, uniósł jeden palec, nakazując mi ciszę.
Drugą dłonią wciąż masował się po gardle, na którym
zostawiłem mu czerwone ślady palców i cienką krwawą linię od
ostrza noża.
– Co ze mnie za gospodarz! –
zatchnął się, kręcąc głową. – Nie chciałbyś się czegoś
napić, synek? Kawy, herbaty? Wprawdzie trochę wywietrzała, te z
wojskowych racji żywnościowych nijak się mają do takiej
prawdziwej kawy... ech, jak dawno nie piłem prawdziwej kawy... –
Na chwilę odpłynął myślami gdzieś hen, w pizdu, więc
pomachałem mu ręką przed oczami, jak domagający się uwagi
dzieciak:
– Halo, dziadek? O czym ty
pierdolisz, co? Włamuję ci się na tę osobliwą chatę, a ty mi
kawę proponujesz?!
– Tyle lat już minęło, odkąd
kogokolwiek spotkałem... – Zaśmiał się sucho i zaniósł
kaszlem. – Wybacz, dziwaczeję z samotności. Tak naprawdę nawet
nie jestem pewien, czyś prawdziwy, synek.
– Nie, kurwa, plastikowy. – Tym
razem to mnie zapowietrzyło, przez co naprawdę idiotycznie
podniosłem głos.
– To chcesz tej kawy? Chętnie
odpowiem na twoje pytania, skoro przybywasz z dużej ziemi.
Szczęka opadła mi tak dokumentnie,
że nawet dałem się zaprowadzić do wyłożonego białymi kafelkami
pomieszczenia, do którego zmierzałem wcześniej, a które okazało
się kuchnią. Usiadłem na wskazanym krześle, modląc się, by się
pode mną nie załamało, i w szoku oglądałem, jak starzec zaparza
mi tę pieprzoną kawę w najprawdziwszej szklance w plastikowym
czerwonym koszyczku.
– To są jakieś żarty? –
wydukałem, gdy już przypomniałem sobie, jak się gadało. –
Dziadek, ty tu serio mieszkasz? Tutaj? Przecież w lesie roi się od
demonów! I co to za miejsce tak w ogóle? Nawet na mapach sztabowych
go nie ma, a ty tu sobie jak u siebie...
– Po kolei – osadził mnie w
miejscu. – Pij, bo ci ostygnie.
Miałem spore wątpliwości przez
zaczerpnięciem pierwszego łyka napoju – nawet zapachem to niezbyt
przypominało kawę, do jakiej przywykłem – ale zmusiłem się do
przełknięcia, widząc, że człowiek zwyczajnie nic nie powie,
dopóki tego nie zrobię.
– Niewiarygodne – szepnął,
ignorując moje pytania. Wpatrywał się we mnie jak w obrazek. –
Nie przypuszczałem, że jeszcze kiedyś kogoś spotkam. Pewien
byłem, że umrę tutaj w samotności... Nie zrozum mnie źle, my
wszyscy już dawno przywykliśmy do myśli, że tak łatwo nie
opuścimy ośrodka, ale przyjeżdżały przecież dostawy, można
było dzwonić i pisać listy, ale już lata temu wszystko stanęło,
właściwie wtedy, gdy uciekł nam obiekt...
– Kurwa, zaraz! – Złapałem się
za głowę w jakimś absurdalnym geście. Ciepnąłem hełm na sam
brzeg przykrytego ceratą w kratkę stolika, nie przejmując się
tym, że niemal wybiłem nim okno, do którego blat był dosunięty.
– Dziadek, prostymi słowami i powoli, chyba jestem sporo głupszy,
niż ci się wydaje...
– Skąd tu przyszedłeś? –
spytał twardo. Senna wodnistość na moment zniknęła z jego oczu.
– Jestem Strażnikiem –
wytłumaczyłem powoli. – Poszedłem w głąb lasu na patrol i
natrafiłem na to poletko. Co tu się dzieje? – W razie czego
ominąłem zdecydowaną większość. I tak nie miał jak sprawdzić,
czy mówię prawdę, a krwistym kolorem moich tęczówek coś się
nie przejmował, choć miał je teraz do pełnego wglądu.
– Tak po prostu przeszedłeś
przez las? Przecież demony... – Pokręcił głową z
niedowierzaniem. – I jesteś tu sam? Już przed laty próbowałem
się stąd wydostać, lecz nic z tego nie wyszło. Demony są
wszędzie, na swoim terenie atakują i za dnia. To miejsce to
pieprzona pułapka, dzieciaku.
Choć mając prawie trzydzieści lat
nie czułem się zbytnio dzieciakiem, wolałem go nie rozpraszać.
– Nie spotkałem ani jednego po
drodze.
– Niemożliwe! – prychnął i
roześmiał się jakoś nieprzyjemnie. – Zaraz wychodzą, jak
wyczują obcego. Znam je doskonale, wiem, co potrafią. Pij tą kawę,
bo ci ostygnie.
O wiele bardziej wolałbym
wypierdolić ją za okno. Na szczęście ugryzłem się w język,
zanim powiedziałem to głośno. Przynajmniej istniała szansa, że
nawet jeśli jest zatruta, nie zrobi mi krzywdy – jeszcze nie
czułem się tak, jakbym miał zaraz umrzeć.
– Dziadku, słuchaj no. –
Nachyliłem się nad blatem. Stół zatrzeszczał przejmująco, gdy
oparłem się na nim łokciami. – Odpowiesz mi na parę pytań,
jasne?
– Pytaj, o co chcesz. – Machnął
na mnie dłonią, prostując się na krześle. – Teraz już i tak
nie ma tajemnic. Spłonęły wraz z całą dokumentacją. –
Uśmiechnął się lekko. – A tylko spróbuj mi zrobić krzywdę,
synek... Tutaj mieści się jedyne istniejące archiwum. – Popukał
się palcem w łysiejącą głowę. – Zabijając mnie, nie dowiesz
się niczego.
– A kiedy ja powiedziałem, że
chciałbym...? – Wywróciłem oczami. Kurwa, chyba naprawdę
zachowywałem się jak dzieciak. – Nieważne. Co to za miejsce?
Tamten budynek – wskazałem z grubsza w odpowiednią stronę –
wygląda jak szpital. Lub laboratorium, czy inne nie wiadomo co.
Mówiłem – tego miejsca nie ma na mapach, a podobno dostaliśmy
najbardziej szczegółowe, jakie istnieją.
– To było laboratorium –
potwierdził powoli. – Ciekawe, że nadal utrzymują to przed wami
w tajemnicy. Nikt na dużej ziemi nie mówi się o Obiekcie L-039?
– Pierwsze słyszę –
przyznałem.
– Niewiarygodne! Tyle lat... –
Przez moment wyglądał tak, jakby z jakiegoś powodu opanowała go
ogromna ulga. – Ale rozumiem. Świat by oszalał, gdyby się o tym
dowiedział.
– Dziadzia? – znowu przywołałem
go do porządku. – Po kolei. Od początku. I ze szczegółami
proszę.
– No cóż. – Przeciągnął się
na krześle, zamyślił na kilka chwil, zapatrzywszy w coś daleko za
oknem. – Nie zastanawiałeś się kiedyś, skąd tak właściwie
przyszły demony?
Uniosłem jedną brew, nie do końca
jeszcze łapiąc, do czego zmierzał. Podążyłem wzrokiem za
palcem, którym wskazał coś nieznośnie powoli, i zorientowałem
się, że widać stąd ten niski, przysadzisty budynek, który nazwał
laboratorium. Poczułem się jak idiota, gdy kilka niewiadomych
posłusznie wskoczyło na swoje miejsca w układance, tworząc obraz
może jeszcze niekompletny, ale możliwy do zrozumienia.
Ja pierdolę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz