Sen był dziwnie lepki i miał
wiercący w nosie zapach wilgotnego tynku, ze wszystkiego zaś
najbardziej przypominał mleczne, na wpół wyrwane z pamięci
wspomnienie.
Znajdowałam się w
pomieszczeniu, które tak często pojawiało się w nocnych wizjach,
że już nie potrafiłam tego nawet zliczyć. O tym, że ostatnio
mignęło mi przed oczami również w dzień, starałam się nie
pamiętać, jakby miało to sprawić, że przez to wizja stanie się
o wiele mniej realna. Że zdołam odegnać ten paraliżujący strach,
który blokował mi oddech do tego stopnia, że musiałam co chwilę
nerwowo przełykać ślinę, by pozbyć się z gardła duszącej
guli.
Pokój był dość spory i niemal
zupełnie pusty. Zachodzące słońce kładło ognisty cień na
pomalowane na brzoskwiniowo bez uprzedniego kłopotania się z
robieniem gładzi ściany. Białe kafelki, którymi wyłożono je
mniej więcej do połowy, lśniły sterylną czystością, a smród
chemikaliów sprawiał, że zaczynały łzawić mi oczy. Niewielka,
lekko obtłuczona umywalka naprzeciwko łóżka, na którym
siedziałam obejmując kolana rękoma, biła po oczach porcelanowym
blaskiem, tak czysta, że z pewnością mogłabym się w niej
przejrzeć równie skutecznie, jak w wiszącym powyżej lustrze o
delikatnie nadkruszonej ramce. Ktoś zapomniał dokładnie dokręcić
długi kran z absurdalnie dużymi kurkami, a odgłos miarowo kapiącej
wody powoli doprowadzał mnie do białej gorączki. Niemal
podskakiwałam na szpitalnym materacu za każdym razem, gdy się
rozlegał.
Wszystkie zmysły miałam
nienaturalnie wyostrzone. Otaczające mnie kolory zdawały się tak
intensywne, że aż bolała mnie głowa, dźwięki kłuły w uszy, od
zapachów bez przerwy chciało mi się kichać i kaszleć. Dotyk
cienkiej koszuli nocnej, założonej bezpośrednio na gołe ciało,
okazał się dziwnie nieprzyjemny, jakby skóra mnie od niego
parzyła. Cholera, nawet paznokcie mnie bolały, gdy lekko wbijałam
je w ciało na ramionach, chcąc w ten sposób przywołać się do
porządku.
Byłam mała. No dobra, może i
jako dorosła również nie grzeszyłam wzrostem – nie udało mi
się dociągnąć choćby do głupiego metra sześćdziesięciu,
przez co często pogardliwie nazywałam siebie samą karłem – ale
teraz zdawało mi się, że miałam wymiary najwyżej pięcioletniego
dziecka. Widziałam, że moje ręce są jeszcze po dziecięcemu
pulchne, a palce o wiele krótsze i dziwnie nieporadne.
Bałam się. Trzęsłam się jak
galareta, ze wszystkich sił próbując się nie rozpłakać, choć
sama na dobrą sprawę nie wiedziałam, czego tak naprawdę się
obawiam. W ogóle mój punkt widzenia był jakiś dziwny – choć
znajdowałam się w ciele małej dziewczynki, w rzeczywistości wcale
nią nie byłam, jedynie obserwowałam jej oczami. I czułam ten jej
strach, tak silny i obezwładniający, że aż robiło mi się
niedobrze.
Strach, który ja sama czuję za
każdym razem, gdy muszę pokazać się u lekarza, jak sobie nagle
uświadomiłam. Ale co to miało do rzeczy?
Za białymi drzwiami z tandetnej
sklejki rozległ się jakiś odgłos, być może szelest dość
odległych kroków. Podskoczyłam w panice, z ust mimowolnie wyrwał
mi się żałosny szloch. Zacisnęłam drobne piąstki, złoszcząc
się przez tą chwilę słabości. Czułam, że nie powinnam być tak
słaba, że powinnam wziąć się w garść. Że ci ludzie, których
tak bardzo się bałam, tak naprawdę drżeli przede mną równie
mocno, o ile nie bardziej...
Ale dlaczego?
Kroki oddaliły się
niespiesznie, ktoś w sąsiednim pomieszczeniu odstawił jakiś
przedmiot na szklaną półkę. Nie wiedziałam, jak to możliwe, że
wszystkie te dźwięki docierają do mnie z taką intensywnością.
Nasłuchiwałam. Gdy przez
dłuższą chwilę panowała niczym niezmącona cisza, bardzo
ostrożnie się wyprostowałam i zsunęłam nogi na lodowatą
podłogę. Na boso podeszłam do jednego ze znajdujących się na
przeciwległych ścianach okien – do tego, przez które wpadało
słońce, za którym tak mocno tęskniłam. Klaskając bosymi
stopami, podeszłam do parapetu i wspięłam się na palce, by
wyjrzeć pomiędzy lekko pordzewiałymi kratami na zewnątrz.
Budynek mieścił się właściwie
w środku lasu. Wokół widziałam jeszcze kilka innych, rozsianych
na sporej przestrzeni, otoczonej wysokim płotem z wiązką drutu
kolczastego na szczycie. Pomiędzy gałęziami wysmukłych sosen o
idealnie prostych pniach przeciekało parę krystalicznie czystych
promieni słonecznych, do których ochoczo wystawiłam spragnioną
ciepła twarz. Pociągnęłam nosem, mając nadzieję wyczuć
oszałamiający zapach rozgrzanych igieł, przeciskający się przez
nieszczelności okiennej ramy. O dziwo, wyczułam go. Dziecięce
usteczka wykrzywił delikatny uśmiech.
Pragnęłam móc otworzyć okno i
puścić się biegiem przed siebie. Dziecięcy mózg nie był w
stanie ubrać tego wszystkiego w słowa, mogłam więc odczytywać
jedynie przemykające przez niego obrazy, które dla mnie okazały
się na tyle chaotyczne i skomplikowane, że ostatecznie nie
zrozumiałam, jak niby powinnam tego dokonać, choć dziecko pewne
było, że może mu się to udać. Wystarczyło tylko...
Nagle w drzwiach zachrzęścił
klucz. Dziewczynka odskoczyła od parapetu, jakby nagle ją oparzył,
i przewróciła się, poślizgnąwszy na białych, szpitalnych
kafelkach. Z nawracającym strachem obserwowała, jak szpara dzieląca
lekkie skrzydło od framugi się powiększa, nieznośnie wolno, zbyt
wolno... jak w jednym z tych horrorów, podczas których oglądający
denerwuje się na bohatera, że ten nie reaguje, choć ma na to tak
wiele czasu.
Strach był wręcz
obezwładniający. Dziecięce ciało dygotało jak w gorączce, a
kończyny zdawały się zdrętwieć, nieposłuszne sygnałom
wysyłanym z tego miejsca w ciele, w którym musiał mieścić się
instynkt...
Ze wszystkiego najbardziej
przypominało mi to reakcję skrzywdzonego zwierzęcia. Zwierzęcia,
które nie rozumiało, dlaczego znalazło się w takiej sytuacji i
czym sobie zasłużyło na spotykające je okrucieństwo. Zwierzęcia,
które gdyby tylko chciało, zdołałoby im wszystkim dać do wiwatu,
lecz strach zaślepiał je tak mocno, że o żadnej reakcji nie mogło
być mowy...
Gdy ktoś skutecznie wmówi ci,
że jesteś słaby, takim właśnie się staniesz, prawda?
Tylko co z tym dzieckiem – z tą
młodszą wersją mnie, czego byłam pewna – było nie tak? Skąd w
nim to poczucie, że tak naprawdę to ono było tu górą? Że
mogłoby coś zrobić, wyrwać się na oszałamiająco pachnącą
wolność, na to krystaliczne, ciepłe słońce, gdyby tylko zdołało
pokonać rozsadzającą serce panikę...?
Do pomieszczenia weszło dwóch
mężczyzn w szpitalnych kitlach i jeden w mundurze, który odrobinę
skojarzył mi się z wojskowym, choć nie umiałabym powiedzieć, do
jakiego kraju i formacji należał, co było dość dziwne, jako że
przez mojego fascynującego się wojskowością tatę zwykle
potrafiłam rozpoznawać takie rzeczy po dłuższej chwili skupienia.
W oczach jednego z nich – tego,
który najmocniej z całej trójki wyglądał na lekarza – pojawiło
się coś, co mogłam z trudem rozpoznać jako podszytą lękiem
złość. Ze schowanych za grubymi szkłami okularów źrenic nie
czytało się zbyt łatwo. Ciężko było przytrzymać je wzrokiem,
ciężko było zajrzeć w nie wystarczająco głęboko, by odczytać
zamiary ich właściciela, co budziło we mnie dodatkową falę
strachu. Ta myśl jeszcze mocniej skojarzyła mi się ze zwierzęciem.
Ze skrzywdzonym drapieżnikiem...
Ze skrzywdzonym wilkiem, jak
nagle sobie uświadomiłam. Ale dlaczego przed oczami stanął mi
akurat wilk? Na to pytanie zupełnie nie potrafiłam odpowiedzieć.
– Dlaczego nie jesteś w łóżku?
Głos mężczyzny, niski i lekko
zachrypnięty, brzmiał z pozoru spokojnie, lecz sprawił, że
spanikowana opuściłam wzrok, bojąc się dłużej go prowokować.
Nieustannie zezowałam w jego stronę, jak zraniony pies, bojący się
rzucić przeciwnikowi jawne wyzwanie, lecz równie mocno lękający
się, że mógłby stracić go z oczu i nie wiedzieć, na co tamten
się szykuje.
Zraniony wilk. Pamiętaj o wilku!
Dlaczego to wydawało mi się
takie ważne?
Chciałam coś odpowiedzieć,
wymyślić jakąś bajkę na własne usprawiedliwienie, ale żelazne
kleszcze narastającej paniki tak mocno ściskały mnie za gardło,
że zdołałam jedynie żałośnie zaskamleć.
Człowiek zdecydowanym krokiem
podszedł bliżej. Cofnęłam się w panice, chcąc znaleźć jak
najdalej od niego, tak daleko, jak to tylko możliwe, i ponownie
zaskamlałam, gdy okazało się, że tuż za mną znajduje się
ściana. Wtuliłam się plecami w kąt i zwinęłam w jak
najciaśniejszy kłębek, mając idiotyczną nadzieję, że w ten
sposób zdołam zniknąć, schować się w sobie... stopić z
lodowatymi kafelkami w jedno. Ale człowiek był coraz bliżej. Ponad
smród chemikaliów i zbyt mocnych perfum przebijał się kwaśny
zapach ludzkiego strachu, ale nie umiałam wykorzystać tego jako
swojego atutu.
– Zadałem ci pytanie. Dlaczego
nie jesteś w łóżku? Prosiliśmy cię, żebyś z niego nie
wychodziła – powtórzył cierpliwie.
Zapragnęłam zakryć uszy rękami
i zacisnąć z całych sił oczy, by wreszcie zniknął, ale nie
odważyłam się na tak gwałtowny ruch, gdy znajdował się tak
blisko.
– Odpowiedz, proszę.
– Ja musiałam na chwilę
wstać! – pisnęłam wreszcie, wybuchając płaczem. – Tam jest
słońce i... ja tak bardzo tęsknię... Dlaczego tu nie ma moich
rodziców?! Ja chcę do mojej mamy!
– A kto ci pozwolił na
odłączenie kroplówki? Tylko na chwilę zostawiliśmy cię samą.
Mimowolnie wzrok uciekł mi w
stronę wbitego w lewe zgięcie łokcia wenflonu. Nawet tej mojej
obserwującej wszystko dorosłej części zrobiło się na jego widok
słabo. Coś załaskotało mnie w piersi, sprawiając, że omal nie
zaczęłam krzyczeć.
– Źle się po niej czuję –
odpowiedziałam z całą dziecięcą szczerością. W głowie świtało
mi wspomnienie, dzięki któremu wiedziałam, że ta mała wersja
mnie już jakiś czas temu nauczyła się bez robienia sobie krzywdy
odłączać kroplówkę, podpatrzywszy wcześniej, jak robią to
mężczyźni w kitlach. Dziecięce rączki nie zawsze były na tyle
zwinne, by poradzić sobie ze wszystkim, często więc rozlewałam
nieco podobno drogocennego, przezroczystego płynu i własnej krwi na
pościeli, przez co mężczyźni byli wściekli.
– A ja wielokrotnie powtarzałem
ci, że musisz wytrzymać, bo to dla twojego dobra! – krzyknął
człowiek, nagle tracąc całą cierpliwość. – Nie obchodzi mnie
twój dyskomfort! Chcesz wrócić do domu, czy nie?!
Pokiwałam głową, pokonując
opór zesztywniałych mięśni karku. Tylko na tyle się zdobyłam.
– Nigdy do niego nie wrócisz,
jeśli nie zaczniesz grzecznie przyjmować leków, rozumiesz?
– Ale to tak boli... –
Rozpłakałam się na dobre. Kolejne wspomnienie podsunęło mi echo
nieprzyjemnego palenia i obrzydliwego wrażenia rozpierania, jakie
towarzyszyło wszystkim podobnych kroplówkom. Nawet dla dorosłej
mnie było to koszmarnie niekomfortowe uczucie, więc co dopiero
musiała przeżywać ta mała...
Co ja musiałam przeżywać,
poprawiłam się odruchowo w myślach. To nie było moje wspomnienie,
powtarzałam sobie uparcie, ale z jakiegoś powodu wciąż myślałam
o dziecku jak o sobie.
– Wiem, że boli, ale nigdy nie
wrócisz do mamy, jeśli nie wytrzymasz. Słyszysz?
Ponownie skinęłam głową, choć
w moim małym dziecięcym serduszku obudziło się jakieś nowe
odczucie...
Złość. Zaczynałam być zła.
Kolejny raz przed oczami stanął mi obraz zapędzonego w róg
przerażonego wilka, wpadającego nagle w szał, by obronić się
ostatkiem sił, choćby nie miał najmniejszych szans ze swoimi
oprawcami. Wbiłam paznokcie we wnętrze dłoni, usiłując stłumić
narastający gdzieś w gardle wściekły warkot. Przeczuwałam, że
gdybym sobie na niego pozwoliła, bolałoby jeszcze bardziej, bo
mężczyźni naprawdę tego nie lubili.
– Widzę, że rozumiesz. –
Okularnik pokiwał głową i wyprostował się, nareszcie przestając
agresywnie nade mną nachylać. – Teraz zrobię ci zastrzyk,
dobrze?
Nie pokiwałam głową. Czekałam
na to, co się stanie. Wiedziałam, że nie mam już żadnego wyboru.
Mogłam tylko pokornie czekać na to, co dalej się stanie.
Drugi z mężczyzn podał
okularnikowi sporą strzykawkę, na której widok mało nie
zwymiotowałam. Całe ciało zabolało mnie ze strachu na widok igły.
Nie jakiejś strasznej, ogromnej, brudnej... to była
najzwyczajniejsza na świecie igła i najzwyczajniejsza na świecie
strzykawka z lekko różowawym płynem. Ale nawet dorosła ja
zaczynała krzyczeć choćby przy głupim pobraniu krwi, a ta mała
wersja ze wszystkiego najmocniej pragnęła wybuchnąć płaczem,
rzucać się, uciekać, byle tylko nie pozwolić, by ostry kawałek
metalu wbił się w jej ciało.
Widząc, że nie pójdzie ze mną
tak łatwo, mężczyzna westchnął i obejrzał się znacząco na
swojego pomocnika. Ten podszedł do mnie bez wahania, złapał mnie
wpół bez żadnego wysiłku i przytrzymał mocno, bym nie zdołała
się wyrwać. Zawyłam jak obdzierana ze skóry, ale nie zdołałam
powstrzymać zastrzyku. Bo niby jak? Przez chwilę jedynie chodziło
mi po głowie, by ugryźć ściskającego mnie w ramionach człowieka
– miałam tak blisko do jego gardła, że bez trudu zdołałabym
zrobić mu tym sposobem poważną krzywdę... ale co by mi to dało?
Wtedy nawet ta dziecięca wersja
mnie zaczęła się bać nachodzących ją odczuć. Przecież to
niedobrze gryźć ludzi. W przedszkolu zawsze się ze mnie śmiali,
gdy bawiłam się w psa, zaczynałam warczeć i szczekać, wiedziałam
więc doskonale, że to nie jest coś, na co powinnam pozwolić sobie
przy dorosłych ludziach. A zwłaszcza przy nich. Byliby naprawdę
bardzo, bardzo źli.
Gdy wreszcie zeszła cała
zawartość strzykawki, człowiek puścił mnie i odsunął się
szybko, jakbym go brzydziła.
– No, to teraz sio do łóżka.
– Okularnik spróbował uśmiechnąć się przyjaźnie, ale wyszedł
mu z tego jedynie jakiś groteskowy grymas, na który nawet
najgłupsze dziecko by się nie nabrało.
Spróbowałam wstać. Wiedziałam,
że będzie czekać mnie kara, jeśli nie posłucham.
– Teraz podłączę ci z
powrotem kroplówkę, a ty jej więcej nie ruszysz, dopóki się nie
skończy, jasne?
Zatrzymałam się w połowie
ruchu.
Nie! Nie jasne! Nie mogłam do
tego dopuścić, nie mogłam więcej tego znosić!
Pomieszany ze złością strach
eksplodował gdzieś na wysokości mostka falą wściekłego bólu,
od którego ponownie wylądowałam na podłodze, zanim ktokolwiek
zdążył zareagować. Zawyłam nieludzko i cofnęłam się
błyskawicznie, uciekając poza zasięg wyciągających się po mnie
ramion. Ponownie skuliłam się w nagrzanym ciepłem mojego ciała
kącie, walcząc z przeszywającymi ciało ognistymi dreszczami i tą
potworną złością, która kazała mi ich wszystkich zabić.
Zabić, bez litości, bo inaczej
to oni zrobią krzywdę mnie!
Dziwne, że w tej dziecięcej
głowie myśl o zadaniu śmierci krystalizowała się tak jasno i
oczywiście. Nie była dziecięcym urojeniem, złudzeniem, o którym
dorośli czasem coś wspominali, lecz którego tak naprawdę nie
rozumiało się zbyt dobrze, bo wydawało się zbyt abstrakcyjne dla
pojęcia przez niewykształcony jeszcze do końca umysł. No bo jak
to tak? Umrzeć? Przecież tak się nie da, prawda?
Nie, dla małej mnie śmierć
była tym, czym powinna być. I wiedziałam, że tutaj okazywała się
koniecznością. Smuciło mnie to, wydawało się złe – przecież
zabijanie jest złe, rodzice zawsze tak powtarzali – ale jawiło
się jako jedyna możliwość uwolnienia od bólu...
Uwolnienia od tego mężczyzny w
okularach, i od jego pomocnika, i od tego niby-żołnierza,
niespokojnie kręcącego się przy drzwiach i nieustannie zezującego
w moją stronę z rodzącą się w oczach paniką.
– Co jest? – Pomocnik zbliżył
się ostrożnie, gdy zwinęłam się z kolejnej fali bólu.
– Szlag! – Okularnik
odepchnął go zdecydowanym ruchem. – Zawołaj resztę, już!
– Ale wszystkich...?
– Tak, wszystkich! Szybciej!
Tak bardzo pragnęłam zakryć
uszy dłońmi i zacząć śpiewać najgłośniej, jak tylko mogłam,
byle tylko ich zagłuszyć...
Pojawiło się więcej ludzi,
otoczyli mnie zwartym kołem, przez co poczułam się jeszcze gorzej.
Szóstka w białych kitlach zaczęła rozmawiać nade mną
przyciszonymi głosami, których przez paraliżujący mnie ból nie
byłam w stanie zbyt dobrze rozróżnić. Wyczułam, że się boją,
ale...
– Co jej podałeś?
– To, co powinienem. Po prostu
dostała przed momentem kolejną dawkę. Nie wiem, co się stało!
– Czy ona powinna tak reagować?
– uciął głos, który dla odmiany bardziej niż strachem,
nasiąknięty był wściekłością. Nie wiedziałam, do kogo była
skierowana, modliłam się jedynie, by nie do mnie. Złość ludzi w
kitlach oznaczała dla mnie same złe rzeczy.
– Nie mam pojęcia. Wydaje mi
się, że zrobiliśmy wszystko tak, jak powinniśmy – bronił się
okularnik.
– Ale pewności nie masz? –
Ten głos rozcinał powietrze jak dobrze naostrzony nóż. –
Powierzyliśmy ci ją, bo miałeś być najlepszy! Miałeś się na
tym znać, do diabła, a ty mówisz, że wydaje ci się, że zrobiłeś
wszystko tak, jak powinieneś? Wydaje ci się?!
– Pierwszy raz robiłem coś
takiego, mówiłem już o tym. Ten projekt jest skomplikowany, nie
możecie oczekiwać, że uda się za pierwszym razem. Ostrzegałem,
tłumaczyłem na samym początku, jakie jest ryzyko...!
– Ale nie mówiłeś, że może
wymknąć się spod kontroli!
Wymknąć spod kontroli? Co to
oznaczało?
Ból był dobry, tylko tyle
wiedziałam. Czułam, że to on mógł mi pomóc, więc chociaż był
koszmarny, jakby coś rozrywało moje ciało od środka, witałam
jego kolejne fale z utęsknieniem. Tak, może wreszcie się uda,
może...
– Twoim zdaniem wymyka się
spod kontroli? – powtórzył okularnik.
– A niby co innego robi?!
Dajcie jej wreszcie coś na uspokojenie! Przecież ona się zabije!
– Czekaj! – Nagle mężczyzna
nachylił się nade mną niżej. – Nie zabije się, mam wrażenie,
że...
Jakiś niewytłumaczalny impuls
sprawił, że w jednej chwili napięłam wszystkie mięśnie i
rzuciłam mu się do gardła. Chciałam go zabić, rozszarpać na
kawałki! Ktoś uderzył mnie czymś ciężkim w głowę, zamroczyło
mnie na parę chwil.
– Niemożliwe! Jest za
wcześnie! – krzyknęła jakaś kobieta. – Mówiłeś, że to
potrwa miesiąc, a minął zaledwie tydzień!
– Mówiłem, że spodziewam
się, iż potrwa to miesiąc, ale przecież robiłem to pierwszy raz,
do cholery! Przestańcie łapać mnie za słowa, tylko skupcie się
wreszcie na tym, co widzicie! – Okularnik jeszcze nie otrząsnął
się po moim ataku, ale w jego głosie pojawiła się pewność
siebie. – Dla mnie diagnoza jest jedna...
– Nie, jest za wcześnie! O
wiele za wcześnie! – Kobieta dla odmiany wydawała się panikować.
– Zróbcie z nią coś!
Uspokójcie ją, jak teraz się przemieni, wszystko szlag trafi!
Żołnierz podszedł zdecydowanym
krokiem, ludzie w kitlach zrobili mu miejsce. Trzask wyładowania
elektrycznego z uruchomionego paralizatora sprawił, że zamarłam na
moment. Spróbowałam zareagować, wyrwać się, uciec, ponownie
kogoś zaatakować, ale targające moim ciałem skurcze znowu
przygniotły mnie do posadzki. Ostry ból przytłumił wszystko inne,
sprawiając, że zawyłam jak dzikie zwierzę.
– Daj mi tę strzykawkę! –
krzyknął ktoś. Nachylił się nade mną...
Oparzenie od prądu pulsowało
gdzieś na moim prawym obojczyku, ale nie wahałam się więcej.
Zaczekałam chwilę, udając o wiele mocniej otumanioną bólem, niż
byłam w rzeczywistości, a gdy męska twarz znalazła się
odpowiednio blisko...
Kobieta krzyknęła, niewielki
tłum zafalował, gdy szybko jak błyskawica rzuciłam się na
okularnika. Trzasnęły szwy koszuli nocnej, ognisty dreszcz
wstrząsnął mną całą, eksplodując obezwładniającym poczuciem
ulgi. Poczułam się nagle tak, jakbym nareszcie zrzuciła z siebie
ciasne ubranie, wydostała się z gniotącej mnie powłoki... jakbym
była o wiele zbyt duża na dziecięce ciałko, w którym musiałam
się męczyć.
Błysnęły ostre pazury. Czarna
sierść pochłonęła blask ostatnich promieni słońca, kły
błysnęły oślepiającą bielą, jaką można zobaczyć jedynie u
szczeniąt, szeroki strumień krwi bryznął na okno, po drodze
znacząc białe lekarskie kitle rozrastającymi się kwiatami
czerwieni.
Zerwałam się z podłogi z
niewiarygodną zwinnością, bez wahania przeskoczyłam nad
okularnikiem, ze wszelkich sił próbującym dłońmi zatamować
uciekającą z przegryzionej tętnicy krew, i rzuciłam się w stronę
otwartych drzwi na korytarz. Wilcze łapy ślizgały się na
wypolerowanych kafelkach, lecz byłam szybka, o wiele szybsza niż
oni...
Kolejny trzask elektrycznego
wyładowania zabrzmiał w wilczych uszach oszałamiająco głośno.
Zaskowyczałam z płonącego w ciele bólu i zwaliłam się ciężko
na ziemię, w oczach mi pociemniało...
…zerwałam się z łóżka z
głośnym krzykiem, zaplątałam w przepoconą pościel i runęłam
na podłogę. Ignorując ból w skroni, którą uderzyłam się o
oparcie stojącego przy biurku krzesła, wstałam i dopadłam do
włącznika światła. Gdy ciepły, elektryczny blask rozświetlił
panujący w pokoju mrok, stanęłam bezradnie i skupiłam się na
uspokojeniu oddechu i bijącego szaleńczo serca. Trzęsłam się
cała, a miejsce na obojczyku, w które musiałam oberwać podczas
wyprawy za Kordon – miejsce, w które dwukrotnie oberwałam
paralizatorem w dziwnym, zbyt wyrazistym śnie – piekło mnie nie
do wytrzymania.
Uniosłam dłoń, pogładziłam nią
płonącą bólem skórę. Powiodłam bezmyślnie wzrokiem dookoła,
usiłując uspokoić się widokiem tak znajomych przedmiotów.
Byłam w domu. Byłam bezpieczna.
Nie było żadnej przerobionej na szpitalną sali, nie było ludzi w
kitlach ani żołnierza z...
Rozpłakałam się głośno i
bezradnie jak małe dziecko, obejmując drżącymi ramionami.
***
Do szkoły szykowałam się jak na
ścięcie. Choć początkowo miałam w planach w ogóle się do niej
nie wybierać, uznałam, że nie wytrzymam w domu zupełnie sama. Po
prostu nie było takiej opcji, bym zdołała rozluźnić się w
panującej wokół ciszy. Atmosfera ze snu – ten ból i odbierający
wszelki zdrowy rozsądek strach – wciąż gdzieś tam się czaiły,
sprawiając, że z niepokojem oglądałam się za siebie, drżąc w
obawie przed czającymi się w kątach cieniami. W nocy, nie będąc
w stanie choćby zmusić się do zaśnięcia, przeszłam się po domu
i pozapalałam wszystkie możliwe światła. Nie pamiętam, kiedy
ostatnim razem tak zrobiłam – zwykle nie przepadałam siedzieć
przy górnym oświetleniu i stawiałam na delikatniejszy blask
rozstawionych w pokojach mniejszych lampek – ale teraz nie mogłam
odmówić sobie poczucia ulgi, jakie niosło ze sobą obserwowanie,
jak mrok ucieka przed ostrym światłem.
Czułam się po prostu okropnie. Ale
nawet patrząc na szkolny budynek – brudny, szary, z wymalowanymi
wokół okien białymi ramkami, na co musiał wpaść ktoś
kompletnie pozbawiony gustu (i mózgu przy okazji) – uznałam, że
nawet to jest lepsze od zostania sam na sam z własnymi myślami.
Jak zombie przewinęłam się przez
szatnię i dowlokłam pod odpowiednią klasę, nie rozglądając
zbytnio. Po tym, jak zadzwonił dzwonek, zajęłam miejsce w
ostatniej ławce i oparłam się łokciami na blacie, chowając twarz
w dłoniach. Nawet nie obchodziło mnie zbytnio to, że rozmażę
sobie w ten sposób makijaż, którego wykonanie w tak beznadziejnym
stanie i tak uważałam za cud.
Na krzesło obok mnie opadła
Natalia. Drgnęłam niespokojnie, z początku zamierzałam kazać jej
się wypchać – nadal czułam dziwną gorycz po tym, jak
ochrzaniłam je na wczorajszych dniach otwartych, nadal było mi
niedobrze na wspomnienie tego, jak kiedyś mnie traktowały, by teraz
zacząć udawać moje wielkie przyjaciółki – ale nie odezwałam
się. Nawet to miałam w szeroko pojętym gdzieś. Niech se tu
siedzi, skoro musi.
Nauczyciela nie było jeszcze widać
na horyzoncie. Dziewczyna rozpakowała się, ułożyła rzeczy na
blacie i spojrzała na mnie z niepokojem.
– Lea, coś się stało? –
spytała wreszcie, orientując się, że nie zamierzam odpowiadać na
„cześć”, które rzuciła na samym początku.
– Czuję się beznadziejnie –
wyjaśniłam niezbyt długo, ale przynajmniej zgodnie z prawdą.
– Nadal się na nas złościsz? –
Obróciła się bardziej w moją stronę. – Słuchaj, ja...
Naprawdę mi przykro, wiesz? Przepraszam.
Teraz to musiałam na nią spojrzeć.
– Słucham? – wykrztusiłam.
– No przepraszam cię. Za
wszystko. Czy mogłybyśmy... nie wiem... zacząć znajomość
jeszcze raz? Obie się zmieniłyśmy, więc może...
Mimo woli uśmiechnęłam się
lekko.
– Właściwie to... dlaczego nie?
Ucieszyła się i uścisnęła mnie
mocno. Odsunęła się, gdy syknęłam, jak uraziła wrażliwy punkt
na moim obojczyku, i przytrzymała mnie na długość wyciągniętych
ramion.
– Poważnie pytam. Co się dzieje?
Coś cię boli? – W jej głosie pobrzmiewała jedynie troska.
– Miałam beznadziejny sen, i
tyle. A wczoraj lekko się uderzyłam... gdzieś tutaj. – Wskazałam
z grubsza odpowiednie miejsce. Zamierzałam po tym odwrócić się,
usiąść normalnie i ponownie zająć użalaniem nad sobą, lecz
dziewczyna złapała mnie stanowczo i odchyliła mi bluzkę, by
obejrzeć obolałe miejsce.
– O rany – powiedziała
wreszcie. – Chyba dobrze by było, gdybyś to zobaczyła.
Zmartwiałam. Spróbowałam okręcić
się na tyle, by dojrzeć znajdujące się prawie na plecach „kuku”,
ale nadal miałam zesztywniały po ciężkiej nocy kark, spełzło
więc to na niczym. Nie reagując na zdziwiony okrzyk Natalii,
zerwałam się z miejsca i wybiegłam z klasy, w przejściu mijając
zszokowaną nauczycielkę. Jak burza wpadłam do znajdującej się na
końcu korytarza damskiej łazienki, zsunęłam bluzkę z ramienia i
dokładnie obejrzałam się w lustrze...
Miałam tam bliznę. Nieregularny
okrąg pociemniałej skóry, może nie jakoś bardzo widoczny, ale
zaczerwieniony od drapania i masowania. Najbardziej ze wszystkiego
przypominał...
Poparzenie.
Jęknęłam głucho i bezsilnie
osunęłam się po ścianie na podłogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz