Przecież ja zawsze wiedziałam, że
w tym wszystkim musi być coś więcej. Czułam to w każdym swoim
oddechu, w każdej kości, w każdej najdrobniejszej komórce mojego
ciała.
Czułam to za każdym razem, gdy
patrzyłam w stronę nieodległego Kordonu, zmagając się z
Nieoswojonymi przeczuciami, tak skomplikowanymi w swojej specyficznej
obcości, że nie potrafiłam ich nawet zdefiniować, choć oplatały
mnie do tego stopnia, że nie pozostawiały w mojej głowie miejsca
na nic innego.
Czułam to, do cholery.
Wiedziałam, że demony nie pojawiły
się znikąd, i to równie dobrze, jak zdawałam sobie sprawę z
tego, że ze światem dzieje się coś bardzo niedobrego. Jeszcze
moment, a skutki mogą być nieodwracalne...
I wiedziałam, że gdzieś w tym
jest moja rola, do diabła. Tylko gdzie?
Byłam pewna, że jestem chora
psychicznie. Że to jakieś okruchy budującej się powoli na mojej
od zawsze niezbyt stabilnej psychice schizofrenii. Sami powiedzcie,
że nie byłam dla niej dobrą pożywką – artystyczna dusza,
której nie lubi świat, w dodatku ze wzajemnością? Samotniczka,
całe swoje życie spędzająca z nosem w komputerze, za pomocą
klawiatury i edytora tekstu próbująca poradzić sobie z nękającymi
ją w snach obrazami? Uciekająca od cywilizacji choleryczka z paroma
niecodziennymi zainteresowaniami i iście dziecięcym buntem
przeciwko ściśle ustalonym zasadom w sercu? Przecież to doskonałe
pole do popisu dla każdego psychiatry. W takim umyśle zaskakująco
łatwo przecież wyhodować jakąś cholerę. Nie dziwiło mnie to
wcale, choć mocno utrudniało życie. Po prostu z czasem przyjęłam
grzecznie do świadomości fakt, że nie jestem i nigdy nie będę
normalna – że coś tam jednak się w tej mojej głowie zalęgło,
by jeszcze bardziej wszystko skomplikować – a teraz...
Bogowie, jeśli jacykolwiek
istniejecie, może ja wcale nie byłam nienormalna? Może coś w tym
było? Coś, co wciąż mi umykało, lecz dzisiejszej nocy znalazło
się o wiele bliżej niż zwykle, już niemal w zasięgu dłoni...?
Zerwałam się z chłodnych kafelków
i jeszcze raz przejrzałam w lustrze. Przejechałam opuszką palca po
niewielkiej bliźnie, jakbym chciała się upewnić, że ona naprawdę
tam istniała. Była naprawdę słabo dostrzegalna, pewnie niemal
niewidoczna, gdyby nie to, że od rana wciąż ją drapałam, miała
fakturę zdrowej skóry, ale faktycznie dało się ją dostrzec bez
większych trudności, jeśli tylko wiedziało się, czego należy
szukać.
Była tam. Piekła, podrażniona już
od ciągłego maltretowania paznokciami, i zaczerwieniła się na
jaskrawy, kojarzący się ze znakiem ostrzegawczym kolor.
Była. I prawdopodobnie stanowiła
dowód na to, że jest ze mną w porządku...
Chociaż nie, to chyba byłaby już
lekka przesada.
Gdyby nie ta blizna, te sny, w
których byłam wilkiem i zamkniętą w szpitalnej sali dziewczynką
byłyby po prostu kolejnym przejawem mojego szaleństwa, a tak...
A tak co? Może ja już tą bliznę
kiedyś widziałam, tylko teraz dorobiłam sobie do niej ideologię?
Nie, to nie mogło być to. Tu było
coś jeszcze. Coś...
Dlaczego to umykało za każdym
razem, gdy próbowałam się na nim skupić?! Zaklęłam z frustracji
i uderzyłam pięścią w krawędź umywalki. Ból w dłoni na moment
mnie otrzeźwił, ale nie na tyle, by przegnać setkę Nieoswojonych
myśli, kłębiących się jednocześnie w mojej głowie i
odbierających mi zdolność logicznego myślenia.
Uspokój się, Lea. Rozluźnij się,
zamknij oczy... skup się na skojarzeniach. Może właśnie tędy
wiedzie właściwa droga? Skoro sny były obrazami naszej
podświadomości, uda mi się rozwiązać zagadkę za pomocą tak
zwanych „błędów w matriksie”?
Marne szanse. Ale zobaczmy.
Zacisnęłam powieki i nabrałam
głęboko powietrza. Przytrzymałam je chwilę w płucach, zanim
wypuściłam powoli, narzucając własnemu sercu spokojniejszy rytm.
Jakie są Nieoswojone myśli? Czym
są?
Są zapachami. Są dźwiękami,
wyczuwalną, silnie oddziałującą na jakiś głęboko skryty,
dodatkowy zmysł aurą, są obrazami przemykającymi pod zamkniętymi
powiekami z taką prędkością, że nie sposób ich pochwycić.
Chyba że właśnie w snach. W tych
nienaturalnych snach, które były zbyt barwne i wyraziste na to, bym
mogła określić je jedynie zwykłymi snami...
Więc jakie były te sny? Co w nich
widziałaś, Lea?
Tam były zapachy. Zapachy, których
w normalnym życiu nie byłam w stanie przyporządkować do niczego,
co znane. Tam były...
Podskoczyłam jak oparzona, gdy na
korytarzu rozległ się dźwięk dzwonka, a drzwi do damskiej toalety
otworzyły się tak gwałtownie, że prawie uderzyły klamką w
ścianę. Do środka wparowały dwie wysokie, starannie umalowane
dziewczyny – śmiały się głośno, rozmawiały o czymś z
przejęciem, wpychając przekleństwa niemal co drugie słowo, i
wyglądały na całkowicie skupione na sobie, dopóki nie zauważyły
mnie. Gdy ich wzrok skoncentrował się na mojej sylwetce, zatrzymały
się w progu jak wryte, zawahały wyraźnie nad pokonaniem kolejnych
metrów, a w ich niemal identycznych niebieskich oczach błysnęła...
obawa? Strach?
Dlaczego niby miałyby się mnie
bać?
Byłam wściekła, że mi przerwały,
co być może w jakiś sposób odmalowało się na mojej twarzy.
Najmocniej ze wszystkiego pragnęłam w tamtej chwili unieść wargi
i warknąć na nie z głębi gardła, pokazać w ten sposób, że
znalazły się w ostatnim miejscu, w którym powinny się
znajdować... że nie życzyłam sobie, by w tamtej chwili w tym
niewielkim pomieszczeniu znajdował się ktokolwiek oprócz mnie.
Zreflektowałam się dopiero w ostatniej chwili, a świadomość, jak
było mi do tego blisko, podziałała na mnie jak wylany na głowę
kubeł lodowatej wody.
Kurde. Nie, ze mną nigdy nie było
dobrze.
Złapałam walającą się na ziemi
torebkę, niedbale zarzuciłam ją na ramię, urażając się w
rozdrapaną skórę na tajemniczej bliźnie, i wyszłam z łazienki
zamaszystym krokiem. Chciałam stamtąd uciec. Już, natychmiast!
Nie chciałam być wśród ludzi, o
czym przekonałam się na zatłoczonym korytarzu. Coś ścisnęło
mnie w piersi, blokując na chwilę oddech, zakręciło mi się w
głowie. Już myślałam, że zwyczajnie dostanę tam ataku paniki,
gdy zobaczyłam pomiędzy stłoczonymi ciałami niewielki prześwit.
Skorzystałam z niego czym prędzej, rzucając się w kierunku
zejścia do szatni.
Musiałam stąd po prostu wyjść.
Musiałam pomyśleć, skupić się, dopóki wspomnienie snu i
Nieoswojona myśl były tak blisko...
Panicznie wręcz bałam się, że
znowu mi uciekną i ponownie zostanę z niczym.
Pech chciał, że zanim dorwałam
się do wyślizganych stopni z lastriko, prowadzących do piwnicy
budynku, natknęłam się na Natalię.
– Rany, Lea, wreszcie cię
znalazłam! – Dopadła do mnie praktycznie w dwóch susach i
złapała mnie stanowczo za ramiona, skutecznie unieruchamiając.
Obojętnie, ile lat szermierki miałabym za sobą, nadal nie
potrafiłam skutecznie wyrwać się komuś, kto był wyższy i
cięższy ode mnie, gdy nie miałam przy sobie niczego ostrego.
Bagnetu oczywiście nie liczyłam. – Co się stało? Wybiegłaś
tak nagle z sali, że wszyscy zaczęli się bać. Wyglądałaś,
jakbyś nagle miała się tam pochorować. Co jest?
Miałam wyrzuty sumienia, gdy
jedynym, co zobaczyłam w jej oczach, okazała się zwyczajna, ludzka
troska, ale nie potrafiłam nic poradzić na to, że opinia
nauczycieli i znajomych z klasy była dla mnie ostatnim, czym
zamierzałam się akurat martwić. Poza tym bliskość dziewczyny
zwyczajnie zaczęła wyzwalać we mnie kolejną porcję Nieoswojonych
myśli, od której niemal zaczęłam się dusić. Najgorsze było to,
że moją pierwszą instynktowną wręcz reakcją była ochota, by
koleżankę zwyczajnie... ugryźć.
– Odpowiedz mi wreszcie –
warknęła na mnie, widząc, że nie garnę się do rozmowy. Głównie
dlatego, że musiałam z całej siły zacisnąć zęby, by naprawdę
nie zrobić niczego głupiego. – Dlaczego tak się przestraszyłaś,
gdy pokazałam ci tę bliznę? Nie wiedziałaś, że ją masz?
Przecież uderzyłaś się w nią wczoraj, nie?
– Ja po prostu... – Urwałam
wpół słowa, gdy zorientowałam się, jak wysuszone mam gardło.
Mój głos zabrzmiał bardziej jak warknięcie niż coś, co mógł
wydać z siebie człowiek. – Proszę, to nie jest dobry moment.
Muszę...
– Z tobą naprawdę coś się
dzieje. – Pokręciła głową z taką miną, jakby miała do
czynienia z wyjątkowo upartym dzieckiem. Wprost nienawidziłam, gdy
ktoś mnie tak traktował. – Powiedz mi wreszcie. Mam zaprowadzić
cię do pielęgniarki? Bez obrazy, ale wyglądasz, jakbyś miała
zaraz zemdleć.
– Żadnych pielęgniarek! Po
prostu... – Po prostu tak bardzo nie chciałam być z ludźmi. Tak
do nich nie pasowałam...
Miejsce wilka nie było wśród
ludzi!
– Zaczynam się martwić. –
Lekko poluzowała uścisk na moich ramionach. – Nie chcesz mówić,
to nie mów, ale... wydaje mi się, że potrzebujesz pomocy.
– Potrzebuję, żebyś mnie
puściła – wycedziłam, gdy wstrząsnął mną ognisty dreszcz. Do
złudzenia przypominał ten, który sprawił, że dziewczynka ze snu
przemieniła się w wilka.
Że ja przemieniłam się w wilka.
To przecież musiałam być ja, obojętnie, jak abstrakcyjnie by to
nie brzmiało. Moje życie i wszystko to, co działo się ze światem
było wystarczająco pokręcone, bym mogła w to uwierzyć.
– Że co? – Natalia przekrzywiła
głowę, jakby chciała spojrzeć na mnie pod innym kątem. Tym razem
wyglądała na kompletnie zagubioną. – Oszalałaś? Lea, ktoś cię
skrzywdził?
– Przepraszam, ale puść mnie, bo
ja mogę skrzywdzić ciebie! – krzyknęłam na nią, nie będąc w
stanie dłużej się powstrzymywać. Udało mi się wykorzystać jej
szok, by wyrwać się z uścisku i cofnąć kilka kroków, aż
plecami przytuliłam się do zimnej ściany korytarza. Kilka osób
obejrzało się ciekawie w naszą stronę, lecz nie wydałyśmy im
się na tyle interesujące, by poświęcić nam nieco więcej uwagi.
I dobrze, bo zaczynało się robić
naprawdę dziwnie.
– Że co możesz? – Natalii
szczęka opadła już prawie do podłogi.
Potrząsnęłam tylko głową, nie
będąc w stanie wydobyć z siebie głosu. Sama nie rozumiałam, o co
tu chodziło, więc jak mogłam jej to dodatkowo wytłumaczyć? I
dlaczego miałabym niby ją atakować...?
Bo nie dotykało się wilków. To
proste.
Co ja miałam z tymi pieprzonymi
wilkami?!
– Jutro ci wszystko wytłumaczę –
rzuciłam wreszcie, zbierając samą siebie jako tako do kupy. Sądząc
po jej minie, nie szło mi to najlepiej. – Na razie muszę iść.
Ja...
– Chyba zwariowałaś, jeśli
myślisz, że gdzieś cię taką puszczę – ofuknęła mnie,
odzyskując swoją stanowczość. Ponownie zagrodziła mi drogę, gdy
spróbowałam wykorzystać swój wzrost i zwiać jej pod ramieniem do
szatni. – Chodzi o ten dziwny sen, o którym mówiłaś? Aż tak na
ciebie wpłynął?
– Tak, chodzi o niego –
jęknęłam, uznawszy, że powiedzenie przynajmniej takiej ilości
prawdy nie powinno mi w niczym zaszkodzić.
– Co ty w nim zobaczyłaś? –
drążyła uparcie.
– Coś, co uświadomiło mi pewną
bardzo ważną rzecz – palnęłam ze zniecierpliwieniem, na moment
odzyskując przynajmniej okruch ze swojej zwyczajnej pewności
siebie. – Naprawdę muszę iść, Natalia, potem ci wszystko
opowiem!
– No dobrze... – Nadal ze
sceptyczną miną, odsunęła się lekko, dając mi wolną drogę. –
Ale pamiętaj, że ci tego nie odpuszczę.
– Jasna sprawa. – Zmusiłam się
do uśmiechu i wreszcie rzuciłam się do szerokich, niskich
schodków.
W szatni w porównaniu z korytarzem
panowała wręcz upajająca cisza, lecz i tak nie mogłam się
rozluźnić, gdy miałam świadomość, że ze wszystkich stron
otaczają mnie ludzie i betonowe ściany. Musiałam jak najszybciej
znaleźć się na zewnątrz. Musiałam, bo...
Tego jeszcze nie ustaliłam.
Nie miałam wprawdzie zupełnie
niczego w szatni, ale tędy właśnie dało się podczas przerwy
dostać do wyjścia niepostrzeżenie. Zwyczajnie wychodziłam tak do
niewielkiego przedsionka tuż za plecami pilnującej uczniów z
zapałem godnym lepszej sprawy woźnej, dzięki czemu mogłam dopaść
do rozwalających się drzwi budynku i wyskoczyć na zalany słońcem
plac, wylany rozpuszczającym się od lat upałów asfaltem.
– Hej, zaczekaj!
Nie obejrzałam się, by sprawdzić,
kto mógł mnie wołać. Po prostu niemal biegiem rzuciłam się
przed siebie, chcąc zaczerpnąć wreszcie świeżego powietrza.
Pragnąc jak najszybciej pozbyć się ciężaru tysięcy ton
żelazobetonu, z którego zbudowano budynek, i który blokował mi
dostęp do lekko fioletowego od panującego gorąca nieba...
Chciałam zieleni. Chciałam
zanurzyć się między wysmukłymi drzewami lasu, schować w
panującym między nimi przyjemnym chłodzie, wsłuchać w szum
wiatru w ich koronach... na chwilę zupełnie zapomnieć o tym, że
gdziekolwiek istniał nowoczesny świat.
Chciałam... zapomnieć o hałasie.
Dziwnie to brzmiało, ale było całą prawdą, na jaką potrafiłam
się w tamtej chwili przed samą sobą zdobyć.
Panujący pomiędzy wysokimi,
stojącymi w dość bliskich odległościach wieżowcami gorąc
początkowo omal nie zwalił mnie z nóg. Ściany o lekko pożółkłym
z upływu lat tynku wznosiły się wokół mnie jak milczący
strażnicy, pilnujący, bym nie zrobiła niczego głupiego. Brudne
okna o w większości odrapanych ze starości ramach zdawały się
mnie obserwować.
Nigdzie nie widziałam żywej duszy.
I to napawało mnie ciężką do opanowania euforią.
Oddychałam głęboko parzącym
powietrzem, syciłam oczy wyniszczoną przez nieludzką temperaturę
przytłumioną zielenią nielicznych drzew i krzewów. Próbowałam
się uspokoić...
Musiałam pomyśleć. Musiałam
znaleźć się gdzieś, gdzie będzie spokojniej, i spróbować
uporządkować Nieoswojone myśli. Wciąż były tak blisko, że po
prostu grzechem z mojej strony byłoby je tak po prostu zignorować.
Musiałam korzystać z okazji, bo nie wiedziałam, kiedy pojawi się
następna. Czy w ogóle się pojawi.
Tyle czasu od tego uciekałam, tak
długo udawałam, że wszystko jest w porządku, że kiedyś to
musiało się na mnie zemścić. Inna sprawa, że dokonało tej
zemsty w dość oryginalny sposób... ale to nie jest w tej chwili
istotne.
Zacisnęłam palce na pasku torebki
niemal do bólu i ruszyłam po prostu przed siebie, rozglądając się
za miejscem, w którym mogłabym usiąść i skupić się na własnych
odczuciach. Nie znałam tego osiedla zbyt dobrze, choć mieszkała
kiedyś na nim moja babcia i teoretycznie powinnam jeszcze w
dzieciństwie zwiedzić wszystkie jego zakamarki, więc poruszałam
się praktycznie na oślep, nie wiedziałam nawet, czego powinnam
szukać. Przestawałam jednak być wybredna. Chyba pierwszy z brzegu
plac zabaw byłby dla mnie szczytem marzeń. Bo kto w taką pogodę
chodzi z dziećmi na place zabaw? Zwłaszcza że trwa rok szkolny,
więc całą hałaśliwą hałastrę pewnie upchnięto w
podstawówkach i klimatyzowanych przedszkolach.
Aż chętnie bym się do takiego
przedszkola przeszła, byleby tylko się nieco ochłodzić...
Okazało się, że nie musiałam
długo szukać. Plac zabaw znajdował się na dość szerokim pasie
trawnika pomiędzy zwykłymi czteropiętrowymi blokami, na tyle
daleko od biegnących pod klatkami schodowymi chodników, że miałam
szansę na trochę prywatności. Upatrzyłam sobie niewielką
ławeczkę, usiadłam na niej i spróbowałam się skupić.
Tylko że wraz z koniecznością
zmierzenia się z własnymi demonami, jak przywołany pojawił się
strach. I nic nie potrafiłam na niego poradzić, obojętnie jak
uparcie bym sobie wmawiała, że jestem tutaj całkowicie bezpieczna.
Bo może wcale nie byłam
bezpieczna? Nie miałam pojęcia, co się we mnie czaiło i dopóki
się nie dowiem, nie będę mogła mieć takiej gwarancji.
Ale czy ja chciałam się tego
dowiadywać?
Nie, nie chciałam. Powinnam –
owszem. Powinnam, bo to mogło być o wiele ważniejsze, niż mi się
zdawało. Mogło być czymś istotnym nie tylko dla mnie, ale również
dla tego okulawionego, spalonego piekącym słońce świata, bo takie
przecież miałam wrażenie od samego początku. A już chyba się
zorientowałam, że powinnam wierzyć swoim przeczuciom, prawda?
Powinnam wierzyć swojej
podświadomości. Zabawne, co nie? Zwłaszcza że nawet jej nie
rozumiałam na tyle, na ile powinnam.
No więc co chciałaś mi
powiedzieć, moja podświadomości, skoro tak uparcie domagasz się
prawa głosu, co?
Ukryłam bezradnie twarz w dłoniach,
gdy okazało się, że pomimo zmiany otoczenia, pomimo ciszy i
spokoju, które mnie otaczały, i tak natykałam się na
nieprzeniknioną ścianę w miejscu w mojej głowie, w którym
powinny znajdować się wszelkie wyjaśnienia.
Jedno było pewne: najmocniej
powinnam przyglądać się moim wilczym snom.
Tak właśnie je nazywałam: wilcze
sny. Pojawiały się dość często i miałam je chyba odkąd tylko
pamiętałam. Nigdy nie chodziło w nich o nic ważnego, lecz
pojawiały się regularnie i za każdym razem przemieniałam się w
nich w wilka. Powody tego były różne – ktoś chciał zrobić mi
krzywdę, miałam po prostu taki kaprys, bałam się czegoś i nie
umiałam nad tym panować... Myślę, że można byłoby napisać z
tego całkiem niezłą książkę, gdyby zebrać je wszystkie do
kupy. Do diabła, przecież to właśnie robiłam w wolnym czasie, co
nie? I sama straciłam już rachubę, ile stron temu poświęciłam,
ile godzin zmarnowałam przed komputerowym monitorem, wyżywając się
na klawiaturze. Wilcze sny za każdym razem były cholernie wyraziste
– i to tak bardzo, że w normalnym życiu nie miałam już żadnego
problemu, by wyobrazić sobie, że mam ogon, długi pysk, ruchliwe
uszy i ostre zębiska – i za każdym razem domagały się, by je
zapisać.
Ale co mogły oznaczać? Na pewno
wiązały się z tym powtarzającym natrętnie majakiem, który tak
przesadnie wyraziście ujrzałam tej nocy. Który wyglądał bardziej
jak wspomnienie niż...
Właśnie, wspomnienie. Bo czy była
szansa na to, by sen faktycznie mógł być wspomnieniem? Fakt, nie
pamiętałam szczególnie dużo z okresu, gdy miałam pięć lat, ale
przecież to nie było nic strasznego. Urywki z przedszkola,
zawierane tam przyjaźnie, trochę zwyczajnych dla każdego dziecka
przygód – chyba miałam tego w swoim archiwum wystarczająco, by
uznać to za normę. Ale fakt, miałam jakąś taką czarną
dziurę...
Ale czy mogłam to uznawać za
pewnik? Miałam pięć lat, do cholery. Nie oszukujmy się – nie ma
na świecie wielu osób, które ze stuprocentową pewnością mogą
opowiedzieć, co robiły w poszczególne dni, gdy miały pięć lat.
Do tego musiałam spytać rodziców...
Właśnie, rodzice. Rany, jak nagle
ucieszyłam się z perspektywy tej imprezy na cześć mojej cioci,
która miała dzisiaj się odbyć... To tak ułatwiało mi wiele
spraw, że mało nie zaczęłam skakać ze szczęścia. Dzięki temu
miałam szansę wypytać delikatnie o to, co mnie nurtowało, i przy
okazji nie miałam czasu, by się jednak rozmyślić, prawda?
Tylko że się bałam. Bałam się
tego, co mogłam usłyszeć...
No co takiego mogłaś usłyszeć,
Lea? Że histeryzowałaś? Bo chyba nie spodziewałaś się, że
rodzice opowiedzą ci, jak to sprzedali cię jako pięciolatkę do
ośrodka badawczego, który zrobił z ciebie przemieniającego się w
wilka mutanta, prawda? To niedorzeczne. Co jak co, ale w fabule
książki science-fiction nie żyjesz.
Chyba że...?
Nie, wilcze sny wilczymi snami, ale
nie mogłam przecież być zdolna do przemieniania się w wilka, nosz
kurde! Obojętnie, czy bym tego chciała.
A chciałam, co uświadomiłam sobie
z pewnym zdziwieniem.
To znaczy... O tym, że fajnie by
było być wilkołakiem, myślałam od dawna. Uważałam to za taki
okruch pozostały z dzieciństwa – jedno z tych dawnych marzeń,
które nie chciało mnie opuścić, ale do czego za żadne skarby
świata bym się nie przyznała. Podejrzewam, że większość ludzi
ma coś takiego. W moim przypadku tym sekrecikiem – tym pragnieniem
od najmłodszych lat – było móc przemieniać się w wilka. Tak po
prostu przybierać inną skórę, czuć niesione przez świadomość
tej możliwości poczucie bezpieczeństwa... Marzyłam, by za każdym
razem, gdy będzie mi źle, móc iść do lasu, przemienić się i
puścić biegiem przed siebie. I po prostu wąchać świat,
kontemplować go z poziomu silnego, pozbawionego trosk drapieżnika i
pokonywać kolejne kilometry tak szybko, by pozostawić wszystkie
problemy daleko za sobą.
To brzmiało pięknie. To niosło ze
sobą wolność i beztroskę, których zawsze mi brakowało, na które
nigdy nie potrafiłam się tak po prostu otworzyć, choć nie
wiedziałam nigdy dlaczego.
No dobrze. Marzenia marzeniami...
ale nie mogłam przecież liczyć na to, że coś takiego się
wydarzy. Nawet jeśli po świecie chodziły demony i zarażały swoją
przypadłością kolejnych ludzi jak jakieś pieprzone zombie. To już
wykraczało poza ten limit fantastyczności, jaki mogła znieść
rzeczywistość.
A przynajmniej tak sobie wmawiałam.
No bo co by to wywołało na świecie? Co by to oznaczało? Myślę,
że możliwość przemienienia człowieka w wilkołaka zachwiałaby
fundamentami wszystkiego, co znane. I to do tego stopnia, że ciężko
mi było sobie wyobrazić, jakie konsekwencje mogło to ze sobą
nieść.
Tylko że gdzieś w głębi mnie
odezwał się jakiś natrętny głosik... drobna iskierka nadziei, że
może...
Tak, to było moje marzenie,
obojętnie jak dziecinne. Spełnienie go choćby w tak wątpliwy
sposób, jak eksperymenty na pięciolatkach, napełniło mnie swego
rodzaju... nadzieją właśnie. Że może...?
Tylko dlaczego bym niczego nie
pamiętała?
Inaczej. Dlaczego widziałabym to
wszystko jedynie w snach? I czy to możliwe, że rodzice by o niczym
nie wiedzieli?
Nie, niemożliwe. Byli tak
nadopiekuńczy, że wątpiłam, by mogli nie zauważyć, gdyby ich
jedyna córka zniknęła na rok. Ba! Chyba nawet najgorszy rodzic
świata by się zorientował, że coś jest grane. Nie?
Kuźwa, dlaczego ja zaczynałam się
cieszyć z czegoś takiego?!
Ze złością zerwałam się z
miejsca i zaczęłam spacerować po niewielkiej przestrzeni,
ogrodzonej niskim płotkiem. Bezwiednie zataczałam kręgi wokół
pomalowanych na radosne kolory sprzętów – drabinek, zjeżdżalni,
piaskownic – nie widząc ich tak naprawdę.
Strach powrócił, gdy tylko kolejny
raz sięgnęłam gdzieś dalej.
No bo wilcze sny nie były jedynymi.
Były też sny Nieoswojone...
Sny duszne od panującego gorąca.
Sny o lekko niepokojącym zapachu nienazwanego, kojarzącym mi się z
wilgotnym betonem, tanim papierem i kiepską farbą drukarską.
Niektóre książki tak pachniały.
Może gdybym powąchała którąś z
nich...?
Parsknęłam śmiechem, którego nie
zdołałam w porę opanować. Tak, Lea, jasne, jeszcze więcej
sztachaj się książkami, bo to może wpasuje ci wszystkie klepki na
swoje miejsca. Jakby już samo sztachanie się książkami nie było
dziwne bez tego powodu...
Skup się, dziewczyno. Tu chodzi o
coś więcej niż twoje niekoniecznie pasujące klepki.
Uspokój się... i zastanów jeszcze
raz.
Ze złością wyciągnęłam z
torebki zeszyt, którego zamierzałam używać do wszystkich
przedmiotów, i otworzyłam go na przypadkowej stronie. Zamarłam z
długopisem nad kartką, przymykając oczy dla lepszego zebrania
myśli.
Co było w Nieoswojonych snach? Co
sprawiało, że nie mogłaś przechodzić nad nimi do porządku
dziennego?
Przede wszystkim ta aura.
Nabazgrałam długopisem słowo
„aura” i wzięłam je w wyjątkowo niechlujne kółko. Zawsze się
zastanawiałam, jak to jest możliwe, że potrafiąc względnie
dobrze rysować – a na pewno lepiej niż przeciętnie – nie umiem
napisać niczego tak, by wyglądało inaczej niż próby stawiania
literek przez niekoniecznie pojętnego przedszkolaka.
Ale aura. Co jest w tej aurze? Z
czym ona mi się kojarzy?
Z upałem. Z dusznym, aż falującym
z nieznośnego gorąca powietrzem. Z nagrzanymi przez cały dzień
betonowymi, otynkowanymi na szaro ścianami czteropiętrowych bloków.
Z zachodzącym, nienaturalnie dużym słońcem i lekko fioletowym,
nieskazitelnie czystym niebem, wiszącym tak nisko, że aż
powodującym uczucie klaustrofobii. Z poczuciem spokoju i
melancholii, w których nie było wcale niczego dobrego – które
wywoływały wrażenie, że coś jest nie tak, rozpierający,
odzywający się gdzieś okolicy mostka nieznośnym bólem niepokój.
W tych snach często były
lokomotywy. Chociaż może nie tyle lokomotywy, co ja i Parkinson –
za każdym razem wybierałam się gdzieś daleko, gdzieś, gdzie
mogło czyhać na mnie niebezpieczeństwo, z czego zdawałam sobie
sprawę. Lecz ignorowałam to, bo oprócz niepokoju i niepewności,
oprócz wyczuwalnego zagrożenia było coś jeszcze... mianowicie
nieznośna, niemożliwa do zagonienia w kąt i ukojenia ciekawość,
która sprawiała, że nie mogłam usiedzieć w miejscu. Ciekawość
i ta dziwna tęsknota, która odzywała się uporczywie również na
jawie za każdym razem, gdy patrzyłam za Kordon. Gdy choćby
myślałam, co tam było...
Która znikała jak ręką odjął,
gdy tylko znajdowałam się poza wyznaczającym granicę zakazanej
strefy ogrodzeniem.
Widziałam opuszczone budynki.
Wybujałe lasy, w których od lat nie było ludzi, zniszczone bazy
wojskowe, powoli zawalające się z upływu lat domy mieszkalne,
porzucone sprzęty i zasłane gruzem i śmieciami ulice. Widziałam
podziemia i całą resztę miejsc, które ciężko by było sobie tak
po prostu wyobrazić...
Ścisnęłam długopis w dłoni,
prawie go łamiąc.
Może to wcale nie miało sensu?
Może dorabiałam sobie ideologię do czegoś, co po prostu nie
istniało? Może tylko zebrałam razem kilka w miarę pasujących do
siebie faktów i teraz do upadłego próbuję złożyć z nich
sensowną całość, mając gdzieś, że kawałki surrealistycznej
układanki nijak do siebie nie pasują, obojętnie, ile bym się nad
nimi głowiła?
Może ja byłam jednak walnięta, a
nie jakaś wybrana, co?
Musiałam porozmawiać z rodzicami.
Musiałam wypytać ich, czy nie działo się nic dziwnego, gdy byłam
mała, bo jeśli nie dowiem się tego z całą pewnością, nie
zrobię żadnego kroku dalej w tych rozważaniach.
Ale czy oni będą chcieli mi coś
powiedzieć?
Będą musieli. Chyba zdołam
rozpoznać, że moi właśni rodzice – ludzie, z którymi zawsze
byłam absurdalnie blisko jako ukochana jedynaczka – będą mnie
okłamywać, prawda? A wtedy nie dam za wygraną.
Nie mogę, bo jeśli okaże się, że
coś jest na rzeczy...
Bo może po prostu być i tak, że
mam do czynienia z czymś o wiele większym, niż komukolwiek mogłoby
się wydawać.
Ponownie zerwałam się z miejsca,
wrzuciłam wszystkie rzeczy do torby i ruszyłam zdecydowanym krokiem
w kierunku szkoły. Teraz musiałam jakoś wymyślić, dlaczego
kolejny raz urwałam się z lekcji...
Zaraz, ale tak już pomijając
wszystko. Czy mi się zdaje, czy kiedyś nie trzeba było mieć
matury, żeby zostać maszynistą? Kiedy te przepisy się zmieniły i
dlaczego akurat wtedy, by mi zaszkodzić?
Nie wyobrażałam sobie, jak
mogłabym po tych wszystkich przemyśleniach zasiąść ponownie w
niewygodnej ławce i słuchać kolejnego nudnego wykładu o czymś,
co nigdy do niczego mi się nie przyda. Cholera, właśnie dopiero co
ustaliłam, że być może przemieniam się w wilka. Interpretacje
wierszy młodopolskich poetów miałam w porównaniu do tego tak
głęboko gdzieś, że aż nie umiałam tego nawet opisać, bo nie
znałam tak mocnych słów.
No ale co ja poradzę? Brakowało
tylko tego, by wywalili mnie ze szkoły przez nieobecności. I z
pracy, co za tym idzie.
Głowa zaczynała mnie boleć.
Nienawidziłam tych chwil, gdy miałam wrażenie, że nie jestem w
stanie zapanować nad własnymi myślami. A przewijało mi się ich
przez głowę tyle, że nie mogłam ich nawet zliczyć.
Weszłam do szkoły z poczuciem, że
nie było mnie szmat czasu, lecz gdy zerknęłam na elektroniczny
zegar wiszący na jednej ze ścian korytarza, przekonałam się, że
dopiero kończyła się druga lekcja. Wciąż z nienaturalnym
poczuciem kompletnego odrealnienia, wyjęłam z kieszeni spodni już
pomięty plan lekcji i wczytałam się w niego. Faktycznie czekał
mnie teraz polski i młodopolscy poeci.
Ja pierniczę...
Walnęłam takim śmiechem, że po
pustym korytarzu aż poniosło się echo.
Jak ja mam być zdrowa psychicznie,
skoro w moim życiu dzieją się tak kontrastowe względem siebie
rzeczy? Jak ja mam orientować się, co jest ze mną samą, skoro w
jednej chwili rozważam, czy nie padłam ofiarą jakichś
niekoniecznie moralnych eksperymentów, by w następnej szukać po
torebce podręcznika do języka polskiego, który swoją kolorystyką
mógł przypaść do gustu jedynie przedszkolakowi?
Nie wierzę. Moje życie to jakaś
czarna komedia, nie ma innej opcji. Szkoda tylko, że nie mogłam
biernie poddać się biegowi wydarzeń.
Usiadłam na niewygodnej ławeczce
pod salą, w której miała odbyć się lekcja, i wzięłam się za
kanapkę. Zawsze w choć odrobinę bardziej stresujących sytuacjach
mój wieczny głów odzywał się bardziej natarczywie niż zwykle.
Wilczy apetyt. No nie mogę...
Śmiałam się nadal, gdy rozbrzmiał
dzwonek na przerwę. I gdy wokół pojawiły się spoglądające po
mnie sceptycznie znajome twarze, w tym Natalia, tak widocznie
obawiająca się o stan mojego zdrowia psychicznego, że było to
widocznie chyba z kilometra.
– Nie martw się, z moim zdrowiem
psychicznym nigdy nie było dobrze – palnęłam, zanim zdążyłam
profilaktycznie ugryźć się w język. A następnie roześmiałam
się z tego jeszcze bardziej.
– Okej... Chcę wiedzieć, co się
stało? – spytała tylko, unosząc jedną brew. Przysiadła obok
mnie, tym razem jednak nie naruszając mojej strefy komfortu. To w
połączeniu z faktem, że nie naciskała na wyjaśnienia pokazało
mi, że zdążyła przetrawić sprawę i dojść do wniosku, że
faktycznie mogła mieć do czynienia z czymś na tyle dla mnie
osobistym, bym nie chciała o tym rozmawiać.
Nie powiem, doceniałam to. I to
bardziej, niż pewnie było po mnie widać.
– Wiesz co... – Nachyliłam się
konspiracyjnie w jej stronę, zawieszając głos dla lepszego
zbudowania napięcia. – Uwierzyłabyś mi, gdybym powiedziała, że
nie mogę powiedzieć ci wszystkiego, ale ma to związek z
wilkołakami, eksperymentami na ludziach i końcem świata?
– Znowu jakąś książkę
piszesz? – Chyba sama nie była pewna, czy powinna się roześmiać.
– No... można tak powiedzieć. –
Machnęłam lekceważąco dłonią i zgięłam się w kolejnym
napadzie wesołości.
Jakoś to będzie, Lea. Wydobędziesz
zeznania od rodziców, prawda? Już ty dobrze wiesz, jak ich
zmanipulować, by osiągnąć to, czego chcesz. Jesteś jedyną,
ukochaną córeczką, nie zapominaj. Możesz to wykorzystać, gdy
rozmowa nie będzie przebiegała po twojej myśli. A dopiero jeśli
wtedy się nie uda...
Pojęcia nie mam, dlaczego w chwili,
w której pomyślałam o ostatniej desce ratunku w razie, gdybym nie
dowiedziała się niczego od rodziców, przed oczami stanęła mi
twarz strażnika Jana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz