sobota, 15 sierpnia 2020

Rozdział 9

 

Próbowałam się uspokoić.

Sięgałam chyba po wszystkie możliwe sposoby osiągnięcia duchowej równowagi, jakie znałam. Wyobrażałam sobie jakieś głupoty, grałam na telefonie w odmóżdżające gry polegające na łączeniu cukierków tego samego koloru, próbowałam czytać książkę, słuchać muzyki... rany, ja nawet pokusiłam się o jakieś cholerne ćwiczenia oddechowe, których jedynym efektem było to, że dodatkowo zaczęłam mieć nerwicowe duszności. To chyba nie na tym miało polegać...

Czas przed rodzinną imprezką ciągnął mi się w nieskończoność, więc wkrótce po tym, jak uznałam, że lekcje nie mają żadnego sensu i zabrałam się ze szkoły w diabły po czwartej godzinie, zaczęłam się przez to wyklinać w najlepsze. Podczas słuchania nudnych wywodów nauczycieli na tematy, które nigdy nie miały mi się do niczego przydać, przynajmniej dało się ignorować setkę natrętnych myśli, prześcigających w błaganiu o uwagę, a gdy zabrakło tego rozpraszającego bodźca, okazało się, że niezbyt wiem, co zrobić z samą sobą.

Tak właściwie, to jakim cudem ja przechodzę bezproblemowo okresowe psychotesty do pracy, skoro ewidentnie mam jakąś wyjątkowo zjadliwą odmianę schizofrenii?

Myślałam dzisiaj stanowczo za dużo, a ten bałagan w głowie zaczynał mnie powoli przerastać.

Czułam się... mała. Nic nieznacząca. Pusta i pozbawiona w jakiś bliżej nieokreślony sposób ochronnej skorupy, która mogłaby osłonić mnie przed światem, choć tak naprawdę nie wiedziałam, co złego mogłoby mi się stać. Ja po prostu czułam całą sobą, że... w tym wszystkim musi być coś więcej. Szkoda tylko, że nie rozumiałam, co to takiego ani czego tak właściwie mogło dotyczyć.

Niczego nie wiedziałam. Byłam sama jak palec, nękana jedynie garścią przeczuć, z których nie dało się wywnioskować niczego prócz choroby psychicznej. I tak cholernie się tego bałam...

Kiedyś zastanawiałam się, czego obawiam się najbardziej. To było parę lat temu, byłam w tamtym czasie o wiele normalniejsza niż teraz – o całkowitej normalności w moim kontekście nie dało się przecież nigdy mówić. Pamiętam, że od zawsze największe przerażenie budziła we mnie utrata siebie, czy to na skutek śmierci, po której wcale nie było niczego więcej prócz całkowitej pustki i nieświadomości, czy choroby Alzheimera, która mogłaby odebrać mi wszystkie wspomnienia i zostawić jedynie pustą skorupę, cień kogoś, kim byłam wcześniej, nie zdający sobie nawet sprawy z tego, że coś jest z nim nie tak. Ten stan teraz do złudzenia przypominał mi moje lęki. Nie wiedziałam przecież, co się ze mną dzieje, a choroba wydawała się jednak najbardziej prawdopodobna.

Nie chciałam stracić siebie. Nie chciałam zamienić się w kogoś, kim nie jestem...

Chyba że mowa o silnym, pięknym, wolnym wilku, podpowiedział jakiś natrętny głosik w mojej głowie.

Miałam tego dosyć.

Decyzję o wyruszeniu do rodziny o wiele wcześniej, niż powinnam, podjęłam pod wpływem chwili, uznawszy ostatecznie, że jeśli zaraz nie zrobię ze sobą czegoś konkretnego, po prostu źle się to dla mnie skończy. Zgarnęłam niezbędne rzeczy, trzasnęłam drzwiami od mieszkania o wiele mocniej, niż wypadało, i poszłam w cholerę.

Moi rodzice właściwie od zawsze marzyli o domu z ogrodem... Chociaż, może inaczej. To moja mama o takim marzyła, a tacie w zasadzie było wszystko jedno, więc podporządkowywał się jej mrzonkom bez żadnego sprzeciwu. Gdy rodzice się rozwiedli, miałam bodajże cztery lata, nie pamiętam więc dokładnie, o co tam poszło, ale wiem, że mama nie zamierzała rezygnować ze swoich planów, gdy przegoniła męża na cztery wiatry. Jako lekarz zarabiała o wiele więcej od niego, więc jakieś siedem lat temu podjęła wreszcie decyzję o ucieczce z blokowiska i postawieniu swojego wymarzonego domku na samych obrzeżach miasta, gdzie było już jedynie kilka nielicznych typowo wiejskich gospodarstw, nieco pól i niewielki, ale jednak jak najbardziej prawdziwy las. Budynek z drewna stanął bardzo szybko, a mieszkanie w bloku miało poczekać puste na lepsze czasy, aż zachce mi się dorosnąć i wyfrunąć z rodzinnego gniazda, co nastąpiło o wiele szybciej, niż wszyscy się spodziewali. Mama została na odludziu, szczęśliwa w otoczeniu natury, ciszy i świętego spokoju...

No, może trochę mniej szczęśliwa, odkąd z powodu nieuchronnie przybliżającego się Kordonu musiał wprowadzić się do niej dziadek – jej dość ciężki w obyciu ojciec, do tej pory mieszkający w bloku naprzeciwko mojego. Dom był duży, więc nie wchodzili sobie w drogę zbyt często, lecz przy charakterze dziadka, który doskonale znałam, i jego zamiłowaniu do wciskania nosa we wszystkie sprawy, które uważał za swoje (a za takie uważał wszystkie, które działy się w zasięgu jego słuchu lub wzroku, ostrych i nienagannych mimo grubo ponad osiemdziesiątki na karku), mojej mamie zdarzało się chodzić w nastroju zwiastującym nieuchronną śmierć kogoś w okolicy. Czasem ciężko było tam wytrzymać, bo atmosfera gęstniała tak bardzo, że aż zdawała się iskrzyć. No ale co na to można było poradzić? Dziadek skrupulatnie odkładał swoją niezbyt wysoką emeryturę, by kupić własne mieszkanie, ale oczywistym było, że do tego czasu zwyczajnie nie ma innych perspektyw. Z drugą ze swoich córek zamieszkać nie mógł, gdyż posiadała jedynie maleńkie mieszkanko w bloku, w którym z trudem mieściła się sama ze swoim irytującym mężem, więc o dodatkowych lokatorach nie można było nawet marzyć. A reszta rodziny...

No cóż. Dziadek ma jeszcze dwóch braci, którzy doczekali się całkiem licznych rodzin, lecz nie trzyma się z nimi blisko, o ile w ogóle o jakimkolwiek trzymaniu można tutaj mówić. Podejrzewam, że w grę mógł wchodzić jakiś skandal z zamierzchłej przeszłości, o który dziadek strzelił po prostu prawdziwego kobiecego focha, gdyż obaj jego bracia i ich rodziny chciały się z nami zadawać, lecz to z jego inicjatywy odsunęliśmy się od siebie tak bardzo, że pewna jestem, iż nikogo z moich cioć i wujków nie rozpoznałabym na ulicy. Myśleć by można, że po tragedii związanej z przesunięciem Kordonu jakoś odnowią ze sobą kontakty, ale w życiu...

No w każdym razie w domu była nieco kwaśna atmosfera, zwłaszcza gdy szykowało się coś, co wymagało, by mama i dziadek znajdowali się w jednym pomieszczeniu, dlatego raczej unikałam pokazywania się przy takich okazjach przed czasem. Ale teraz... rodzinne warczenie na siebie wydają się o niebo lepsze od moich własnych koszmarów. Przynajmniej wiem, o co tam chodzi, czego o myślowym chaosie nie mogłam powiedzieć.

Dojazd na kochane odludzie pozostawia sobie jednak wiele do życzenia. Wprawdzie po ataku Strefy Wykluczenia na całkiem sporą część miasta, w tamtych rejonach – oddalonych od Kordonu i demonów najbardziej, jak się dało bez opuszczania granic administracyjnych – wyrosło nagle dużo nowych domów, nikt jednak nie wpadł na to, że można by z tej okazji zorganizować tam jakąś komunikację miejską. Autobus jeździł na miejsce dwa razy dziennie (jak łatwo można się domyślić – żadna z tych godzin akurat mi nie odpowiadała), a rozklekotany minibusik pracowniczy do sąsiedniej wsi, który jeśli ładnie się poprosiło, zabierał też cywili i zatrzymywał się na żądanym przystanku, zwiał mi dosłownie sprzed nosa w momencie, gdy po forsownym sprincie po wybrzuszonym od korzeni pobliskich drzew chodniku wpadłam na przystanek. Nie przyszło mi do głowy sprawdzić, kiedy będzie następny, gdyż zbyt mocno skupiłam się na tym, że nie mogę oddychać – kondycji długodystansowca z pewnością nie miałam, o ile miałam jakąkolwiek – więc podjęłam desperacką decyzję o pojechaniu pociągiem.

Tak, mogłabym wziąć taksówkę, o czym niemal do przysłowiowego porzygu truła mi mama za każdym razem, ale uznałam, że szkoda mi tych dwudziestu paru złotych. Pociągami jeździłam za darmo... A gdy wysiadło się na odpowiednim przystanku, można było całkiem wygodnie dojść na miejsce w paręnaście minut.

Wcisnęłam się w wypełniony po brzegi autobus jadący na dworzec. Gdy wysiadłam w centrum miasta i odetchnęłam chwilę gorącym, aczkolwiek świeżym w porównaniu do zatłoczonego wnętrza powietrzem, ruszyłam przez ulicę w stronę budynku stacji kolejowej. Elegancki zabytek odnowiono z zewnątrz przed paru laty i pomalowano dobrą jakościowo farbą w kolorze kości słoniowej, ładnie podkreślającą łuki nad skrzynkowymi oknami, co naprawdę dobrze komponowało się z daleka...

Niestety w środku już nie.

Jak zawsze przed wejściem do przeważnie obleganego przez okolicznych pijaczków wnętrza, zaczerpnęłam głębokiego tchu. Wcisnęłam się do przedsionka, niemal zabijając się w drzwiach o jakąś zakutaną w chustę babulinę, awanturującą z kimś przez zadziwiająco nowoczesny smartfon, i weszłam do zaskakująco małego, dusznego i wiecznie pogrążonego w półmroku pomieszczenia.

Pojęcia nie mam, dlaczego na poczekalnię i kasę biletową wygospodarowano tak maleńki fragment dworca, ale chyba powinnam się cieszyć, jako że reszta wielkiego budynku służyła za pomieszczenia służbowe dla pracowników kolei, czyli między innymi dla mnie...

Pokoik jest dość wysoki, ale wyposażony w jedynie dwa okna, przez które nie wpada wiele światła, gdyż od zawsze zakleja się je plakatami z propagandowymi hasłami rodzaju „hej, szukasz pracy? Kolej na ciebie czeka!”. Niegdyś białe, obecnie z niewiadomych przyczyn lekko niebieskawe ściany i zbrązowiałe prawdopodobnie przez lata używania ławki komponują się wprost doskonale z wysoką, obłożoną kolejną porcją plakatów ladą, za którą znajdują się dwa stanowiska kasowe, oddzielone od żądnej biletów tłuszczy lekko potłuczonymi szybami, na których – jak łatwo można się domyślić – wisi kolejna porcja plakatów. Bezpośrednio nad kasami zwieszają się na kablach nierównej długości dwie łyse jarzeniówki, z których zwykle świeci tylko jedna.

Wspominałam już może, że boję się jarzeniówek? Były bohaterkami już takiej ilości moich absurdalnych koszmarów sennych, że ciężko, bym sobie tego przez to nie wpoiła. To naprawdę idiotyczne, ale potrafię wpaść w panikę, gdy zapali mi się coś takiego nad głową. Pamiętam, jak raz na wyjątkowo nieudanych wakacjach w jakiejś kompletnej dziurze nad morzem wywinęła mi taki numer kuzynka. Biedna dziewczyna nieco się dziwiła potem, dlaczego przez pół godziny się trzęsłam i osłaniałam głowę rękami, nie mogąc się uspokoić, ale ja sama nie umiałam jej tego dobrze wyjaśnić... No bo jak to brzmi? Lea boi się żarówki?

Żałosne. I całkiem zabawne. Chyba że kolejny raz muszę stanąć pod takim czymś i udawać, że wcale nie jest mi z tym faktem nieswojo.

Jak zwykle na dworcu zgromadziło się całkiem sporo przekrzykujących nawzajem staruszków z reklamówkami. Zawsze zastanawiało mnie, co to za jedni – za każdym razem zdawało mi się, że mam do czynienia z tymi samymi, zupełnie jakby po prostu robili tu za dekorację, jakiś pokaz miejscowego folkloru, a nie byli faktycznymi podróżnymi. A jeśli rzeczywiście są podróżnymi, to gdzie tak często jeżdżą? Zdecydowana większość z nich śmierdzi przetrawionym alkoholem na znaczną odległość, co wskazuje, że raczej do pracy się nie wybierają. No i w tym wieku...?

Ech, nieważne. Przepchnęłam się przez miniaturowy tłum w kierunku żółtych tablic z rozkładem jazdy i jęknęłam sfrustrowana, gdy wyczytałam z nich, że właściwy pociąg uciekł mi jakieś pięć minut wcześniej. Ja pierniczę... Następny miał podstawić się za godzinę, postanowiłam więc sobie odpuścić. Pieszo dojdę tam szybciej...

Albo i nie. Ale i tak uznałam w końcu, że taka przebieżka może mi zrobić dobrze. W końcu gdy się idzie, jakoś łatwiej zebrać myśli. Chociaż ja wiem, czy tam jest w ogóle co zbierać...?

Warto spróbować.

Warto się uspokoić, zanim pokażę się mamie na oczy. Zaraz przecież wyczuje, że coś jest nie tak...

No i warto przede wszystkim zastanowić się nad tym, o co tak naprawdę zamierzałam ją spytać. A raczej w jaki sposób powinnam to zrobić, by chciała mi cokolwiek powiedzieć. Wolałam z góry założyć, że w przypadku mojej przeszłości mam do czynienia z poważną rodzinną tajemnicą i właściwie się do tego przygotować, niż potem pluć sobie w twarz, że mnie zamurowało i przegapiłam jedyną okazję na dowiedzenie się czegokolwiek...

No dobrze. Więc może po prostu przejdę się po mieście? Rozejrzę się po znajomych kątach, powspominam coś, pomyślę? Może to jakoś mnie uspokoi? Wątpię, ale można spróbować.

W trakcie okazało się, że to przecież doskonały sposób. Zawsze byłam wręcz chorobliwie sentymentalna, więc przepędzenie wewnętrznych rozterek i przywołanie wspomnień nie przyszło mi z trudem. Ale czy okazało się dobrym pomysłem... cholera wie. W końcu ja praktycznie nie umiem wspominać na wesoło. Za każdym razem męczy mnie nieznośna świadomość przemijania – tego, że te barwne wspomnienia nie powrócą, że już nigdy nic nie będzie takie samo, jak w nich. Zawsze coś będzie się różnić – obojętnie, czy jest to coś wielkiego rodzaju nieznośnej pustki w miejscu wyciętego drzewa, na które lubiłam się kiedyś wspinać, czy to jedynie drobnostka w postaci promieni słonecznych padających pod zupełnie innym kątem niż kiedyś... nieważne. Zmiana jest zmianą. A ja chyba nie znam zmian na lepsze.

I tak sobie szłam. I wspominałam. I dobijałam się coraz bardziej. Bo choć uśmiechałam się do tych przyjemnych wspomnień, byłam w takiej rozsypce, że przecież nic nie byłoby w stanie poprawić mi humoru. Każda głupota mogła mnie dodatkowo zdołować.

Minęłam piękne, lecz w większości zaniedbane stare miasto, zaglądając w bramy kamienic i wyobrażając sobie, jak musiało wyglądać życie ich mieszkańców. Potem znalazłam się na jaskrawo kolorowym osiedlu, na którym bloki pomalowano w większości na różne odcienie ciepłych czerwieni i pomarańczu, trzymając się przyjemnie chłodnego cienia, jaki dawały wysokie kasztanowce rosnące po obu stronach wąskich uliczek. Próbowałam przypomnieć sobie, czy byłam tam kiedyś jako dziecko, lecz jak na złość w głowie miałam pustkę. Gdzieś tam czaiło się mgnienie, krótkie i ulotne na tyle, że niemożliwością było stwierdzić, czy nie jest jedynie urywkiem ze snu. W mgnieniu tym wysiadam z samochodu, mała na tyle, by ktoś, kogo twarz jest bezkształtna i zamazana, musiał mi w tym pomóc. Staję na środku wylanej pofalowanym od upału asfaltem uliczki i zauważam, jak pięknie wyglądają przenikające między ciemnozielonymi liśćmi drzew promienie słońca. Dla dziecka każda chwila ma w sobie magię...

Tak, moje wspomnienia z dzieciństwa są magiczne. Tylko krótkie i wcale nie ma ich tak dużo, jak chyba powinno być...

Może coś mi się wtedy stało? Może byłam chora i było to dla mnie tak traumatyczne, że mój własny mózg postanowił to wszystko wyprzeć, wyrzucić z pamięci bez pytania mnie o zgodę?

Na dobrą sprawę nie zauważyłam tego subtelnego momentu, w którym miasto zmieniało się w przedmieścia, zatopiona w rozmyślaniach. Nieco ocknęłam się dopiero gdy okolica stała się bardziej wiejska, a droga rozwidlała się, tworząc nierówne V. Jej część biegła dalej bezpośrednio obok torów kolejowych, zanikając stopniowo, aż wreszcie stawała się jedynie dwoma koleinami w wysokiej trawie, a druga biegła we właściwą stronę – do domu. Do mamy...

Mijałam kolejne podwórka, ciekawie rzucając wzrokiem za ogrodzenia. Widziałam nowoczesne domy z równo przystrzyżonymi trawnikami i dziecięcymi zabawkami rozrzuconymi gdzie popadnie, ale też rozlatujące się wiejskie chałupki o dachach krytych eternitem i płotach malowanych w absurdalne, do niczego nie pasujące kolory. Widziałam drzewa i krzewy formowane w figury geometryczne, rosnące w ściśle określonych miejscach, z których nie miały prawa wystawać choćby jedną gałązką, i zachwaszczone działeczki ze zdziczałymi wiśniami o pobielonych pniach. Widziałam trawniki z nowoczesnymi zraszaczami, ale też takie, na których nikt o czymś tak nowoczesnym nie pomyślał, lecz wpadł z kolei na to, by każdy wolny centymetr zastawić kolorowymi figurkami radośnie uśmiechniętych zwierzątek i krasnali. Te kontrasty zawsze wywoływały we mnie dziwne poczucie obcości...

Bo ludzie są przecież tak skrajnie od siebie różni, są ich tysiące, a mimo to... ja nie pasuję do żadnej z tych grup. Jestem jakimś cholernym wyrzutkiem, który od najmłodszych lat wiedział, że nie tutaj jest jego miejsce, lecz zamiast się dostosować, skoro tak go to boli, umie jedynie przesadnie często użalać się nad sobą. Chwilami myślę, że to chyba zupełnie normalne, że nie mam przyjaciół. Ze mną po prostu nie da się wytrzymać.

Jeden z ostatnich odcinków drogi postanowiłam pokonać skrótem. Skrót wprawdzie wcale nie jest wiele krótszy, lecz ma w sobie urok i znajduje się dalej od ludzi, a tego właśnie było mi trzeba. Skręciłam w prawo w jedną z przecznic i ruszyłam polną drogą, biegnąca obok niewielkiego brzozowego lasku i porośniętego wysokimi niemal jak ja sama chwastami nieużytku, na którym od lat opierała się kiepskiej pogodzie wyblakła tablica z napisem „na sprzedaż”. Choć działki w okolicy kupowano błyskawicznie, to chyba znajdowało się w zbyt odsuniętym od cywilizacji miejscu, żeby mogło kogokolwiek skusić. I dobrze. Bo gdyby ktoś się tam wybudował – gdyby wycięto te chwasty i zamiast zacisznego zakątka zastałabym tam nowoczesny dom w kształcie klocka z maleńkimi oknami, a szum wiatru w liściach sosen zastąpiłoby potępieńcze wycie bandy taplających się w kolorowym baseniku gówniaków, chyba ostatecznie bym się załamała.

Minęłam labirynt polnych dróżek, biegnących wzdłuż zaniedbanych zagajników, rozkoszując się grą migotliwych cieni tworzonych przez delikatny wiatr poruszający liśćmi drzew i przenikające między nimi promienie słońca. Przeszłam obok kolejnego nieużytku, porośniętego wybujałymi samosiejkami – sosenki, choć jeszcze niedawno ginęły wśród złocistej, wysokiej trawy, teraz miały w większości po parę metrów wysokości i niemal tyle samo szerokości. Zerknąwszy na zegarek w telefonie i uznawszy, że mam jeszcze trochę czasu, postanowiłam przespacerować się dalej, ignorując ból w nogach. Doszłam aż do ściany lasu i...

I tam ostatecznie się zatrzymałam. Bo jakiś dziwny impuls, nieuchwytna Nieoswojona myśl tknęła mnie i sparaliżowała niemożliwym do zdefiniowania strachem, pozbawiając możliwości postawienia kolejnego kroku.

Stałam i patrzyłam w półmrok pomiędzy gęsto rosnącymi sosnami i modrzewiami. Piękny, ale jednak zupełnie zwyczajny las nagle wydał mi się jakiś... inny. Kuszący, przyzywający, niebezpieczny... jakby wołał mnie bez słów, wabił do swego wnętrza, obiecując poczucie bezpieczeństwa, którego tak bardzo mi brakowało. Gwizd wiatru w igłach drzew i rozkoszny zapach rozgrzanej słońcem żywicy dosłownie mnie na parę chwil oczarowały. Poruszyły jakąś strunę w głębi mnie...

Tylko że jednocześnie się bałam. Bałam się, bo gdzieś na dnie mojego serca pojawiło się w jednej chwili coś, z czego nie zdawałam sobie wcześniej sprawy. Coś, czego prawdopodobnie wcześniej wcale tam nie było – lub pozostawało tak głęboko uśpione, bym jakimś cudem je przegapiła. Coś...

Coś – jakieś uczucie, którego nie umiałam nazwać, lecz wiedziałam z całą pewnością, że nie powinien doświadczać go człowiek. Było zarezerwowane jedynie dla drapieżników. Dla zwierząt, które mogą czuć się tu panami i władcami, a nie dla słabej dwunożnej istoty, która bała się natury tak bardzo, że postanowiła ją sobie podporządkować, by zyskać złudne poczucie kontroli...

Będąc człowiekiem, nie miałam szans rozpoznać, co to takiego. Ale było na tyle dojmujące, budzące tęsknotę i przeszywające mentalnym bólem, że momentalnie poczułam, jak dosłownie miękną mi nogi.

Nie zdołałam pójść naprzód. Mogłam jedynie wycofać się na kilka chwiejnych kroków po srebrzystym piachu, wyzierającym miejscami spomiędzy zaścielających ziemię opadłych igieł i zielonego mchu, i ostatkiem sił dowlec się do pnia dawno wyciętego drzewa. Usiadłam ciężko, skupiając się na słonecznym cieple bijącym od suchego drewna, i zgięłam się wpół, przymykając oczy.

Co się ze mną działo? Czy mogłabym sobie coś takiego tylko ubzdurać? To było tak nieznośnie prawdziwe, prawdziwsze niż jakikolwiek wymysł mojego i tak lubującego się w nieraz mylących z rzeczywistością iluzjach umysłu. To było...

Nie, nie potrafiłabym przecież wymyślić uczucia, na które nie znałam nazwy. Nawet moja wyobraźnia, choć zdolna kreować od fundamentów skomplikowane światy, które uwielbiałam potem przenosić na elektroniczny papier, nie byłaby w stanie w ciągu jednej sekundy stworzyć czegoś takiego. A tym bardziej sprawić, by aż tak mnie obezwładniło.

To bolało. Niemal fizycznie, mocno, tak, że aż miałam ochotę skamleć i wyć, byleby wreszcie się skończyło.

To był ból siedzący w mojej głowie. Znałam go już dość dobrze. Powinnam zakrzyknąć „witaj, przyjacielu”, gdy tylko się pojawił...

Szlag, to był ból bliźniaczo podobny do tego, który odpuszczał dopiero po przekroczeniu umownej granicy tworzonej przez Kordon.

Minęła chwila, zanim zdołałam wziąć się w garść na tyle, by wstać. Obrzuciłam skąpaną w świetle wciąż letniego słońca ścianę lasu i odwróciłam się do niej plecami jak najszybciej, mając nadzieję, że to w czymkolwiek pomoże.

Pomogło. Ale przez to tęsknota stała się jeszcze gorsza. Jakiś wewnętrzny głos kazał mi się opamiętać, gdy ruszyłam drogą, którą tu przyszłam. Kazał mi się odwrócić i zanurzyć w cieniu drzew, bo tylko to mi pomoże. Przekonywał, że właśnie tego mi trzeba... a ja bałam się go posłuchać. Tak bardzo, że wolałam udać głuchą.

Skierowałam się skrótem przez pola do drewnianego domu mojej mamy, mając już pewność, że rozmowy nie uniknę. Tylko co zrobię, gdy okaże się, że nigdy nic mi się nie stało?

Znajdę się w punkcie wyjścia ze schizofrenią pod ramię, ot co.

Brama jak zwykle na przyjście gości była otwarta. Przeszłam po wysypanym żwirem podjeździe i załomotałam w drzwi otwartą dłonią, jak to mam w zwyczaju. Zwykłego pukania i tak przeważnie nie słychać, a czegoś takiego, jak dzwonek nigdy tu nie było. Podobnie zresztą z domofonem i otwartą furtką – goście stykający się z zamkniętą bramą zasadniczo nie mają jak dostać się do środka, co zawsze uważałam za bardzo dobry sposób na pozbycie się natrętów. Tylko jeden przez te wszystkie lata był na tyle zdesperowany, by skakać przez płot, a i tak na jego nieszczęście pierwszą osobą, na jaką się natknął, byłam ja. Ochrzaniony z góry na dół, że jak to tak można na czyjąś posesję włazić bez pytania, na dobrą sprawę zapomniał, po co w ogóle przyszedł. Dopiero później okazało się, że był jakimś pacjentem mojej mamy – jednym z tych, od których nie odbierała telefonów, bo za bardzo ją denerwowali.

Drzwi otworzyła mi ciocia. Przywitałyśmy się jak zwykle serdecznie, zawsze byłyśmy ze sobą blisko, i przeszłyśmy do wnętrza domu, mijając ciemny przedsionek. Odetchnęłam z pewną ulgą, gdy upewniłam się, że tutaj również nic nie uległo zmianie. Szeroki korytarz wyłożony był drewnem w ciepłym odcieniu, a daleko z przodu, w rogu, gdzie kuchnia i wielki salon łączyły się pod kątem prostym, królował ogromny kominek z szarego kamienia, wyposażony w sporą wyspę, na której lubiłam przesiadywać, pijąc ciepły rozwodniony kisiel i patrząc w płomienie. Na ścianach po obu stronach wisiały obrazki ze szkicami przedstawiającymi porosty, wyglądające jak żywcem wyciągnięte ze starej encyklopedii.

Na chwilę otworzyłam drzwi swojego pokoju, by wrzucić do środka torebkę. Pomalowane na czarno ściany, na które na etapie budowy tak wszyscy narzekali, że będą wyglądały tragicznie, ładnie się tam komponowały z drewnianym sufitem i wzorowanymi na zabytkowe meblami, na punkcie których miałam obsesję. Wprawdzie odkąd przeniosłam się z powrotem do naszego starego mieszkania, pomieszczenie pozostawało lekko zapomniane, odwiedzałam je jednak na tyle często, że nie zostało mi oficjalnie odebrane. Łóżko z czarnego kutego metalu znajdowało się pod jednym z dużych okien, naprzeciwko wielkiego biurka z ciemnego drewna, a na widok dwóch wygodnych foteli zaraz poczułam ogarniające mnie zmęczenie spacerem przez pół miasta.

Ale nie mogłam odpocząć. Nie mogłam, bo pytania wciąż kłębiły mi się w głowie. Z każdą chwilą coraz mocniej bałam się, że łączę brak wspomnień z tą czarną dziurą w pamięci zupełnie bezpodstawnie. Że okaże się, że zwariowałam...

Tylko czy świadomość, że ktoś mnie porwał i przeprowadzał na mnie eksperymenty, po których zaczęłam się zmieniać w wilka, nie powinna przypadkiem przerażać mnie bardziej niż choroba psychiczna? Na choroby psychiczne istnieją przecież takie fajne tabletki, po których świat wydaje się bardziej kolorowy. Jako córka psychiatry chyba coś o tym wiedziałam. Więc skąd we mnie te uczucia?

Szlag, bo wtedy wszystko stałoby się prostsze. Parę elementów, które składały się na niewiadome, a których życie podrzuciło mi całkiem sporo, wreszcie wskoczyłoby na swoje miejsce. Mogłabym za jednym zamachem wyjaśnić miłość do wilków, popieprzone sny, przyciąganie, jakie czułam do ziemi za Kordonem, tajemnicze bóle głowy, a nawet przypominające poparzenie znamię na łączeniu szyi z ramieniem, które swędziało mnie nie do wytrzymania za każdym razem, gdy sobie o nim przypomniałam.

No ale eksperymenty? Lea, nie jesteś normalna. Oj, nie.

Tylko że tak bardzo zawsze chciałaś być wilkiem, prawda?, podpowiedział upierdliwy głosik, którego za żadne skarby nie umiałam dzisiaj uciszyć.

Tak, chciałam być wilkiem. Nawet w tym pokoju wisi tyle zdjęć wilków i rysunków, które tworzyłam na ich podstawie, że można dostać od tego bólu głowy.

Zaklęłam pod nosem, rzuciłam torebkę na fotel i wyszłam na korytarz, by przywitać się z rodzinką.

Mamę zastałam w kuchni – wielkim jasnym pomieszczeniu, wyłożonym bielonym drewnem. Mieszała akurat coś w garnku, klnąc pod nosem. Nigdy nie lubiła gotować, więc ciekawa byłam, co ją do tego podkusiło, ale wolałam nie pytać, bo łatwo było się domyślić, że miało to związek z kręcącym się po salonie dziadkiem, którego ostentacyjnie starała się nie zauważać, rozglądając wszędzie, byleby tylko nie koncentrować na nim wzroku.

Ja też się rozejrzałam. Bo przecież było tu tak swojsko... Meble z jasnego drewna, kredens z wystawą eleganckiej porcelany, częściowo odziedziczonej po nieżyjącej już babci, kolejna porcja obrazków i wiszących jedynie dla ozdoby suszonych ziół. Na dużym stole, w plamie wpadającego przez okno słońca, rozpościerały się za to moje najukochańsze skarby...

Moje kotesie! – zawyłam, rzucając się w kierunku wiecznie liniejących futrzaków. Sporego syjama zaraz porwałam na ręce i przytuliłam mocno, wsłuchując się w mruczenie i rozkoszując cudownie znajomym zapachem jego sierści, dymną kotkę zaś jedynie musnęłam ręką na przywitanie – nigdy nie lubiła się spoufalać. Chętnie się o mnie ocierała, lecz zwykle potrafiła porządnie ugryźć, gdy dotknęłam ją w sposób, którego sobie akurat nie życzyła.

Jak zwykle. Bardziej ty tęsknisz za kotami, czy za własną matką? – Mama odwróciła się do mnie i znacząco uniosła jedną brew.

Nienawidziłam, jak tak robiła. Głównie dlatego, że umiejętności tej po niej nie odziedziczyłam, choć prawie codziennie ćwiczyłam przed lustrem.

No oczywiście, że za kotami, przecież to są moje dzieci – parsknęłam z udawanym oburzeniem.

Roześmiałyśmy się i przytuliłyśmy mocno. Już od jakiegoś czasu nasza relacja bardziej przypominała koleżeńską, niż taką, jaką powinny trzymać ze sobą matka z córką. Mama szybko zaakceptowała, że dorosłam.

Jak się sprawują? – dopytywałam natrętnie, wciąż tuląc kocura. – Głaszczesz je? Bawisz się z nimi? Nie są samotne?

Wiesz przecież, że to kocisko jest tak natrętne, że nie może być samotne. – Mama z czułością pogładziła kota. – Humor ma jak zwykle doskonały. Czai się na mnie za każdym rogiem, łapie za nogi i ucieka.

Przecież mu już w tym roku trzynaście lat stuknie. – Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Tylko mnie to cieszyło. Miałam nadzieję, że mój skarb przeżyje jeszcze wiele lat...

Tak jest, jestem skończoną kociarą. Najchętniej miałabym stadko przynajmniej sześciu sztuk, a moje skarby traktuję jak największe elementy mojego życia... dlatego też nie mieszkają ze mną. Co bym zrobiła, gdyby nagle granica ponownie się przesunęła i dostęp do bloku stał się niemożliwy, gdy one są w środku? Prawdopodobnie zginęłabym, próbując je stamtąd ewakuować, dlatego lepiej było, by zostawały tutaj. Zbyt mocno je kochałam, by narażać na takie niebezpieczeństwo.

Z kuchni przeszłam na chwilę do salonu. Wielkie pomieszczenie również niewiele się zmieniło, prócz tego, że mama z dziadkiem wstawili do niego stół z jadalni. Przytuliłam dziadka – byłam chyba jedyną osobą w rodzinie, która nigdy nie miała problemu, by się z nim dogadać – i po męsku uścisnęłam dłoń męża cioci, którego w skrytości duszy najchętniej przerobiłabym na gulasz. Imię Janusz, które przewidująco nadali mu rodzice, oddawało jego charakter w niemal stu procentach. Wiecznie cynicznie uśmiechnięty, wiedzący wszystko na każdy temat i czepiający się o każdą najmniejszą głupotę, wprost niesamowicie grał nam wszystkim na nerwach. Cioci też, choć zwykle usilnie udawała, że wcale tak nie jest.

Nie zamierzałam pozwalać, by Janusz wciągnął mnie w rozmowę, rzuciłam więc przepraszające spojrzenie spragnionemu mojego towarzystwa dziadkowi i poszłam z powrotem do kuchni. Choć wiecznie prawił mi przez to kazania o dobrym wychowaniu, w skrytości ducha dziadek doskonale rozumiał moją antypatię, wstał więc po prostu i poszedł za mną.

Już mnie wszyscy zostawiają samego? – zawołał za nami Janusz, wybuchając swoim cynicznym śmiechem.

Idziemy pomóc mamie – odparłam po prostu, powstrzymując się od dodania, że on też mógłby się czasem na coś przydać. Oj, a było blisko, by ostatecznie puściła mi do niego cierpliwość. Bliżej z każdym dniem...

W kuchni zajęłam się wyrywaniem cioci rzeczy, które sama mogłam zrobić, i wykonywaniem ich po swojemu w jak najszybszym czasie, by zdążyć, zanim weźmie się za coś następnego. Od zawsze irytowało mnie, gdy wszyscy w moim własnym domu traktowali mnie jak niepełnosprawną i kazali usiąść i odpocząć, podczas gdy sami latali i załatwiali sprawunki.

W pewnym momencie, gdy na moment zostałyśmy same, mama podeszła do mnie bliżej i spytała przyciszonym głosem:

Lea, co się dzieje?

Spojrzałam na nią z zaskoczeniem. Czyli jednak aż tak widać po mnie, że czuję się tak, jakbym miała zaraz umrzeć?

Kiepsko się czuję – powiedziałam po prostu, starając się jak najmocniej dać znać, że porozmawiamy o tym później. – Chciałabym z tobą pogadać, ale to jak się tu trochę uspokoi.

O rany, co cię znowu gryzie? – Mama nie od dziś miała serdecznie dosyć mojej wiecznej depresji. – Znowu coś wymyśliłaś? Ja ci mówiłam, że przepracowana jesteś i powinnaś wreszcie iść na urlop...

Nie o to chodzi – przerwałam, zanim rozkręciła się na dobre. – Teraz mam powody.

Zauważyłam, że zaczęła się martwić, ale szybko złapałam miskę z sałatką i wyniosłam ją do salonu, zanim zostałabym zmuszona do powiedzenia natychmiast, co mi leży na wątrobie.

Chociaż czy przedłużanie nie jest jeszcze gorsze?

A idź mi stąd!

Niemal wywaliłam tą cholerną sałatkę, gdy Janusz wydarł się na zaglądającą mu do pustego talerza kotkę. A następnie mało w niego tą sałatką nie rzuciłam, gdy pacnął zwierzę otwartą dłonią w nos.

Nie bij jej! – wydarłam się na niego, aż zadrżały szklanki wyeksponowane w ozdobnym kredensie.

Weszła na stół. I do mojego talerza – wytłumaczył, najwyraźniej uważając, że to wszystko wyjaśnia.

Nie wyjaśniało.

Ale to nie jest powód, żeby ją bić – wycedziłam. – W tym domu koty chodzą po stołach. Jeśli ci to nie odpowiada, możesz zgłosić obiekcje do mnie, to je zabiorę. Ale ja zajmuję się ich wychowaniem, a nie ty. Jeśli nie zamierzasz się do tego dostosować, wiesz, gdzie są drzwi.

Tak jest, wreszcie pękła mi żyłka.

Lea – syknęła mama, dźgając mnie łokciem w żebra. – Idź do kuchni po sztućce.

Zgrzytnęłam zębami i posłusznie odmaszerowałam z placu boju. Jak można się łatwo domyślić, mama nie zamierzała mnie za ten wybuch ganić, tylko przytuliła mnie z okrzykiem „moja córeczka”, gdy nikt nie patrzył.

Wzięłam te głupie sztućce i zaczęłam rozkładać je na stole. Niestety okazało się, że Januszek jeszcze nie skończył... Ba! Chyba dopiero się rozkręcał.

Lea, a jak tam w pracy? – zagaił pozornie przyjacielskim tonem. On zawsze mówi takim głosem, że z pozoru wydaje się, jakby wcale nie miał niczego złego na myśli. – Dajesz sobie jeszcze radę?

Bez problemu. – Wzruszyłam ramionami. Wolałam nie dodawać nic więcej i ponownie ulotnić się do kuchni pod byle pretekstem, ale wyglądało na to, że facetowi naprawdę chciało się pogadać.

Zadziwiające – uznał teraz, nadal serdecznie uśmiechnięty. – Nie przypuszczałem, że tyle wytrzymasz. Przecież to nie jest praca dla kobiety.

A dlaczego? – Właśnie teraz przydałaby mi się umiejętność unoszenia jednej brwi. Do diabła, a zapomniałam, by nie dawać mu się sprowokować...

A jak ty lokomotywę z wagonami połączysz? Przecież ta robota musi wymagać siły fizycznej. I psychicznej odporności. A jak ci się jakiś idiota rzuci pod pociąg, to co wtedy?

Samobójców miałam już trzech – powiedziałam ze spokojem. – Bardziej mi szkoda zwierząt.

Teraz oczy prawie wypadły mu z orbit.

Jak to? – wydukał, aż prostując się na krześle. – Przecież to tylko zwierzęta.

Każde życie jest tak samo ważne, obojętnie, czy to kot, czy człowiek. – Nadal zachowywałam stoicki spokój, choć w środku już kombinowałam, czy gdybym ciepnęła w niego stojącym na komodzie ozdobnym wazonem, to udałoby mi się trafić, czy raczej wybiłabym jedno z wielkich okien, które miał za plecami. – Zwierzęta nie są świadome niebezpieczeństwa, a ludzie przecież wiedzą, że na te tory włażą i czym to grozi.

No a jak z tym łączeniem wagonów?

Kurna, a miałam nadzieję, że zapomniał o tym pytaniu.

Jak to jak? Według przepisów prawa pracy kobietom nie wolno tego robić. W większości przypadków robi to za mnie rewident. Ale gdy trzeba, w większości przypadków dam radę podpiąć lokomotywę do wagonów.

A gdyby coś ci się zepsuło gdzieś, gdzie nie ma rewidenta?

Na przykład za Kordonem? Hm, w sumie to nie zastanawiałam się nad tym...

Musi przyjechać ktoś, kto udzieli mi pomocy. Więc położyłabym nogi na pulpicie i czekała. – Wzruszyłam ramionami.

A opóźnienie rośnie...

To już nie mój problem.

Rany, jaką ja miałam nadzieję, że na tym rozmowa się skończy...

A jak sobie znajdziesz chłopaka, to co wtedy? Myślisz, że będzie zadowolony, że jego dziewczyna ma taką pracę? Bo ja szczerze wątpię. Chyba już wiem, dlaczego cały czas jesteś sama. I nazywasz siebie starą panną.

Fakt, nazywam siebie w żartach starą panną, ale koleś zwyczajnie nie miał prawa powiedzieć mi tego w taki sposób.

To nie było szczególnie uprzejme – syknęłam. – Jak cała ta rozmowa. To jest moje życie i będzie w nim tak, jak ja zadecyduję. Jeśli nie trafi mi się absztyfikant, który akceptuje mnie taką, jaka jestem, to będę sama. Nie umrę, jeśli nie będę mieć męża.

Tak naprawdę umrę, podpowiedział głosik. Cholera, bardzo chciałam, żeby mnie ktoś pokochał. Brakowało mi tego wręcz jak powietrza... no ale przecież temu burakowi tego nie powiem.

Gdy tylko pomyślałam o miłości, zaraz przed oczami stanęła mi nieprzyzwoicie przystojna twarz bucowatego Strażnika Jana.

A jak będziesz chciała mieć dzieci?

Nie będę chciała mieć dzieci.

Teraz to się roześmiał, głupi pustak...

Wszystkie tak mówicie. Zobaczysz, jak będziesz starsza...

Pragnę mieć w życiu ciszę i święty spokój, a dzieci są tego zaprzeczeniem. Nie każdy musi mieć dzieci. Ja nie chcę i mieć ich nie będę.

Jasne, tylko teraz tak mówisz, a lata lecą...

Człowieku, czego ty ode mnie chcesz?! – nie wytrzymałam. – Byłabym wdzięczna, gdybyś zajął się własnym życiem i przestał się mnie czepiać, do cholery. Nie jesteś u siebie!

Facet już nabierał powietrza, by mi odpyskować, lecz wtedy do akcji wkroczyła wreszcie ciocia.

Daj jej spokój! – wydarła się na męża, biorąc groźnie pod boki. – Lea, idź do kuchni, ja sobie z nim porozmawiam, skoro tak mu towarzystwa brakuje.

Skorzystałam z okazji i spierniczyłam stamtąd, aż się za mną kurzyło.

Musiałam uciec. Musiałam, bo...

O bogowie, jeśli jacykolwiek istniejecie – w tamtym momencie bałam się, że rzucę mu się do gardła. Coś we mnie – to coś, od czego na skraju lasu popłynęło uczucie, którego nie umiałam nazwać – szarpnęło się gniewnie w więzach, które tworzyło moje ciało, i zawyło rozpaczliwie, pragnąc posmakować ludzkiej krwi. Nie mogąc doczekać się tego uczucia, z jakim pękają kości pod naporem silnych szczęk i ostrych zębisk...

Co się ze mną dzieje?

Zakręciło mi się w głowie i zatoczyłam się na kamienny kominek, prawie upadając. Oglądająca awanturę z progu mama w ostatniej chwili złapała mnie za ramię, podprowadziła do stojącego w rogu kuchni małego fotela i posadziła siłą, zanim zdążyłam zaprotestować.

Lea, co się dzieje? Powiedz mi teraz, albo wyciągnę to z ciebie siłą, słyszysz? – zagroziła, zmuszając mnie, bym spojrzała jej w oczy. – Jesteś potwornie blada, trzęsą ci się ręce... Wyglądasz na chorą. Jesteś pewna, że...?

Nie jestem pewna – wydukałam, o mało nie wybuchając płaczem. Ugryzłam się we wnętrze policzka i zamknęłam na chwilę oczy, próbując powstrzymać cisnące się pod powiekami łzy i nieznośny uścisk w gardle.

Jak to nie jesteś? – Mama przysunęła sobie krzesło i usiadła na nim, pochylając się w moją stronę. Nienawidziłam tego strachu wymieszanego z troską w jej oczach... Przez całe życie wystarczająco jej tego przysporzyłam i nie chciałam więcej.

Ale czy miałam wybór?

Mamo, zadam ci teraz pytanie, a ty odpowiedz na nie szczerze, dobrze? – Zebrałam się na odwagę i wreszcie zmusiłam do wypowiedzenia tych słów. Z pewną satysfakcją zauważyłam, że udało mi się zabrzmieć na o wiele twardszą, niż się czułam.

Słucham. Co się dzieje?

Nabrałam powietrza i wreszcie to z siebie wyrzuciłam:

Czy coś się stało, gdy miałam pięć lat? Coś, o czym nie chcecie mi mówić, a czego nie pamiętam?

W jednej sekundzie kolory dosłownie odpłynęły z jej zadziwiająco młodej twarzy, co było dla mnie najlepszym potwierdzeniem, że jednak coś musiało być na rzeczy. Spięłam się, gdy kobieta wyprostowała się jak struna, ale nie odpuściłam.

Powiedz mi – syknęłam. – To naprawdę bardzo, bardzo ważne.

Przypomniałaś sobie coś? – jęknęła zamiast tego.

Nie. Albo i tak? – Potrząsnęłam głową. – Nie mam pojęcia i nie będę wiedzieć, dopóki nic mi nie powiesz.

Zaczerpnęła drżącego tchu i wyrzuciła z siebie zaskakująco szybko:

Gdy miałaś pięć lat, zaginęłaś na cztery miesiące.

Spodziewałam się tego. Liczyłam na to. A mimo to prawie zemdlałam.

Jak to? – wykrztusiłam zaskakująco piskliwym głosem.

Zniknęłaś bez śladu. Zgłosiliśmy zaginięcie, po miesiącu jednak policja kazała nam się pogodzić... – urwała na chwilę, by przełknąć ślinę – pogodzić z tym, że już więcej cię nie zobaczymy. Po czterech miesiącach jednak się znalazłaś. Tak po prostu. Przyszłaś do domu, zapukałaś do drzwi. Byłaś trochę brudna i bardzo zmęczona, ale oprócz tego nie miałaś żadnych obrażeń. I nie pamiętałaś niczego, co się wydarzyło. Byłaś pewna, że wyszłaś tylko na chwilę na plac zabaw.

Nieoswojone coś w moim wnętrzu przeciągnęło się i zawarczało triumfalnie.

Nie było żadnego dochodzenia? Nikt mnie nie przepytywał? – szepnęłam, bojąc się brzmienia własnego głosu. – Zapamiętałabym przecież... – Urwałam. – Dobra, pamiętam jedną wizytę u psychologa. Było ich więcej?

Wszystkie odbywały się w domu, więc możliwe, że po prostu o nich zapomniałaś. Po kilku takich postanowiono dać ci spokój. Śledztwo umorzono, bo nie mieliśmy kompletnie żadnych śladów. Uznano to po prostu za lokalny cud, nagłośniono w gazetach i po jakimś czasie zapomniano.

I nikt w mojej rodzinie o tym nie mówił przez tyle lat, do cholery?

Lea, co się dzieje? – powtórzyła mama, ponownie zmuszając mnie, bym na nią spojrzała. – Powiedz mi wreszcie! Pamiętasz coś?

Pamiętam – jęknęłam. – Ale chyba mi w to nie uwierzysz.

Nie zdążyłam powiedzieć nic więcej, gdy nagle w mieście odezwała się syrena alarmowa, a ból w mojej głowie wybuchnął z nową siłą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz