Wielokrotnie, gdy wracam myślami do tych wspomnień, nie mogę wyjść z podziwu nad tym, jacy wszyscy byliśmy... słodko niewinni. Pojęcia nie mam, jak to inaczej określić. Byliśmy tak sztywni, byliśmy przestraszni, trzęśliśmy gaciami nad dosłownie wszystkim. Wtedy byliśmy stuprocentowo ostrożni i nie próbowaliśmy robić niczego sami. Broń Boże zapuszczać się gdzieś głębiej w las! Myślę, że w większości było to efektem decyzji naszego dowództwa, które samo jeszcze nie wiedziało, na ile może sobie pozwolić, a żaden z nas nie miał jeszcze rozeznania w tym, na ile można nam było wybiegać przed wojsko, więc robiliśmy po prostu to, co do nas należało. Walczyliśmy, gdy demony do nas podeszły, i odpuszczaliśmy natychmiast, gdy zaczynały się wycofywać.
No cóż. I przede wszystkim byliśmy chyba o wiele zdrowsi. Jeśli porównać to z tym, co nastąpiło po latach – z tym, w co przemieniła się ostrożna Straż, stąpająca na paluszkach wzdłuż linii wytyczanej przez drzewa i ani milimetra dalej... Obraz pewnie nie wychodzi szczególnie optymistycznie. Ale ja osobiście uważam, że przez ten czas przemieniliśmy się po prostu w to, czym mieliśmy się stać prędzej czy później. Nastąpiło coś na kształt naturalnej ewolucji, gdy okazało się, że nikt przy zdrowych zmysłach nie dźwignąłby takiej roboty. Efekt powstał, jaki powstał, w dużym skrócie. Przemieniliśmy się w to coś, w co ja właściwie przemieniałem się już od dłuższego czasu. Reszta tylko na tym skorzystała, dostrzegłszy w moim podejściu do życia jedyną metodę, by nie wykitować.
Zamieniliśmy się w bandę cholernie zdyscyplinowanych, ale jednak dzieci. Dużych dzieci ze śmiercionośną bronią w rękach i o wiele większymi wpływami, niż wskazywałby na to konstytucyjny status naszej organizacji.
Tak jest. Dali wreszcie wzmiankę o nas w konstytucji, stawiając na równi z policją i wojskiem, o ile nie jeszcze wyżej. Zabawne, nie? Niezbędne, żeby móc wytaszczyć za fraki awanturującego się delikwenta z jego własnego mieszkania, co jak się okazało, miało zdarzać się częściej, niż ktokolwiek by sobie życzył.
Droga, jaką pokonaliśmy ku tej przemianie, była kurewsko długa... a my przemierzyliśmy ją sprintem. Ale po kolei.
– To akurat gówno prawda – mruczał dziadek, przewracając pozlepiane brudem kartki zeszytu, który wszędzie ze sobą ciągałem. Mojego miejsca na wszelkie spostrzeżenia i uwagi, na fakty i przypuszczenia, z których mógłbym wieczorami, gdy nie miałem akurat niczego do roboty, wyciągać setki nowych wniosków, by wreszcie ułożyć sobie we łbie całą sytuację z demonami. Mojego pamiętniczka w okładce z „Hello Kitty”. Pierdol się, Tomuś, taki urodzinowy prezent serio mogłeś sobie darować.
No więc zdziczały dziadek przeglądał moje wręcz obsesyjnie staranne pismo, marszcząc w skupieniu czoło, gdy przychodziło mu do odcyfrowywania słów znajdujących się pod licznymi plamami. Nigdy tego pieprzonego pamiętniczka nie oszczędzałem, bo jak, skoro, jak wspomniałem, zawsze był przy mnie? Podejrzewam, że i odrobiną demonicznej krwi nasiąknął. Tak, te brązowo-czerwone rozbryzgi na rogach kartek chyba faktycznie muszą być jakąś nadprzyrodzoną juchą.
– To się jako tako do czegoś nada. – Palcem postukał w zapis, któremu poświęcił więcej uwagi. – Wprawdzie dopowiedziałbym to i owo, ale jakoś ujdzie. Kurna, piszesz jak baba, mówił ci to ktoś?
Z wrażenia aż zaplułem się herbatą, którą otrzymałem po tym, jak uświadomiłem gospodarzowi, że kawę serio ma chujową.
– Co kurwa?! – wykrztusiłem. Czy to nie idiotyczne, że ze wszystkich rewelacji rodem z kiepskiego horroru, jakie tamtego dnia usłyszałem, ta wprawiła mnie w największe zdumienie? Czy wręcz szok, określenie tego „zdumieniem” byłoby wręcz grzechem.
– No jak baba piszesz – powtórzył cierpliwie. – Tak jakoś... sam nie wiem. Zbyt ekspresyjnie?
Ale mi dosrał.
– Twoja w tym głowa, bym uznał to za żart – wycedziłem tylko, zgrzytając zębami.
Piszę jak baba. Słyszeliście to? Jak baba. Jak, kurwa, baba.
– To nie był żart, ale niech ci będzie – mruknął, oglądając się na mnie z pewną obawą w oczach, lecz na własne szczęście nie dodał nic więcej. Głupio by było gościa zajebać zanim powiedział mi cokolwiek sensownego.
Przewrócił jeszcze kilka kartek, zrobił przerwę na wytrząśnięcie spomiędzy nich popiołu papierosowego bezpośrednio na podłogę i wrócił do czytania.
Ja pierdolę, jak mi się chciało jarać, to było po prostu nie do opisania...
– Dziadek, nie masz może fajek? – spytałem pod wpływem impulsu, czując, że już zaczynają mi drżeć ręce. Gdy coś się działo, udawało mi się o tym nie myśleć, ale w chwilach bezczynności tak mnie ssało, że ledwo siedziałem. Zabawne, że po teoretycznie przynajmniej trzech miesiącach przymusowego odwyku powinienem się pozbyć nałogu...
– Co? – Uniósł na mnie nieprzytomny wzrok. Widocznie natrafił na jakiś ciekawszy moment. – Ach, tak – zreflektował się szybko. – W tamtej szafce. Częstuj się.
Jak na skrzydłach popędziłem do szafki nad zlewem. Okazało się, że jej zawartość jest dla mnie niczym spełnienie najskrytszych marzeń – pękała wręcz w szwach od znajomych opakowań z reklamami chorób. Jestem w niebie... Wybrałem pierwsze z brzegu – to z bezpłodnością, jak się później zorientowałem – i wróciłem szybko na miejsce przy stole. Wstyd przyznać, ale świat od razu stał się bardziej kolorowy i jakiś taki mniej wkurwiający, gdy tylko zaciągnąłem się słodkawym dymem tytoniowym. W razie czego nie pytałem, skąd koleś tyle tego wytrzasnął, ani ile lat te zapasy mogły mieć.
– Mówisz, że demony wciąż się tutaj kręcą – zagaiłem, w zamyśleniu wyglądając za okno. Przez chwilę kusiło mnie, żeby użyć hełmu w charakterze popielniczki, ale odpuściłem sobie. Szklanka po równie chujowej jak kawa herbacie również się nada, przynajmniej to zniechęci niewydarzonego gospodarza od napełnienia jej ponownie.
– No coś takiego wspominałem – potwierdził, spoglądając na mnie o wiele przytomniej niż przed chwilą. Zamknął zeszyt, wkładając kciuk z obgryzionym paznokciem między brudne kartki.
– A tutaj nie włażą? – Objąłem szerokim gestem okolicę. – Do tego twojego pueblo śmiesznie łatwo się dostać.
– Oczywiście, że włażą, synuś. Ale rzadko. – Wzruszył kościstymi ramionami. – Czasem mam wrażenie, że teren instytutu je odstrasza. Być może wiedzą, że tu powstały, więc...
– Powstały? – podłapałem, unosząc jedną brew. Odpaliłem następnego papierosa od poprzedniego.
– No powstały. – W wodnistych oczkach, które równie adekwatnie wyglądały w jego twarzy, jak i pewnie by się sprawdzały u smutnego spaniela, pojawił się błysk powagi i zawziętości. – Mogę powiedzieć o tym zaraz? Sam chciałeś po kolei, a jeszcze nie skończyłem czytać twojej księgi złotych myśli. – Zamachał zniszczonym zeszytem w powietrzu, jakbym w ciągu tych paru sekund mógł o nim zapomnieć. – Swoją drogą, to ja też się tam znajdę? – Roześmiał się nagle, prezentując złotego zęba na samym przedzie.
– Tak, z dopiskiem „psychiatrę pilnie zatrudnię” – burknąłem jak obrażone dziecko. Ledwo powstrzymałem się od warknięcia, przygryzając język zaostrzonym kłem. Zaraz poczułem nieprzyjemny metaliczny posmak w ustach.
– Patrzcie go, jaki dowcipny... Przyganiał kocioł garnkowi swoją drogą – prychnął pogardliwie. – Mógłbym z miejsca zacząć wyliczać psychiczne zaburzenia, jakie u ciebie zauważyłem w ciągu tej pół godziny znajomości i każdą z nich opisać w podpunktach.
– I jak wypadam? – Wyszczerzyłem się szeroko. – Jeśli jest tam coś o psychopatii i uzależnieniu od adrenaliny, to chętnie posłucham.
– Wszyscy Strażnicy są uzależnieni od adrenaliny, inaczej żaden z was by się tu dobrowolnie nie pchał. – Znowu zaczął kartkować zeszyt, tym razem sprawiając wrażenie, jakby szukał w nim czegoś konkretnego. – Ale psychopatą bym cię nie nazwał. Myślę, że diagnoza nie przypadłaby ci do gustu.
– No wal. Już od dawna się zastanawiam, co jest ze mną nie tak. – Skrzyżowałem ramiona na piersiach, rozluźniając się na niewygodnym krześle. Kusiło mnie, żeby zapalić trzeciego papierosa, ale na razie trzymałem się dzielnie. Zwłaszcza że rozmowa zaczęła schodzić wreszcie na coś całkiem zabawnego.
– Jesteś pewien? – Tym razem to dziadzia uniósł jedną brew i postukał palcem w zeszyt. – Uwierz, że między wierszami można wyczytać aż za wiele.
– Jakieś pierdolone banialuki – skwitowałem, opuszczając głowę na oparcie. Wpatrzyłem się w popękany, pokryty zaciekami sufit, szukając w nim czegoś interesującego. – Możemy przejść do rzeczy? Gadasz, czy zajmujemy się dalej demonami? Chciałbym wrócić do nory przed zmrokiem. – Teatralnym gestem popukałem się palcem w nadgarstek, choć mój zegarek już dawno szlag trafił.
– Banialuki? – Tym razem koleś brzmiał na szczerze oburzonego. – Banialuki, powiadasz? Psychologia, a nie jakieś tam... – Ze złością potrząsnął głową, tłumiąc dalszą falę wyrzutów. – Skoro banialuki... Powiedz no mi, kochaniutki. Ojciec to się przypadkiem nad tobą nie znęcał?
Omal nie zjebałem się z krzesła. W ostatniej chwili chwyciłem się blatu stołu.
– Że co?! – wykrztusiłem.
– Zadałem proste pytanie i podejrzewam, że słuch masz na tyle dobry, bym nie musiał go powtarzać. Więc tak czy nie?
Tak.
– Nie – wycedziłem przez zaciśnięte zęby. – Możemy przestać pieprzyć o moim życiu prywatnym?
– Sam chciałeś. – Rozłożył ramiona w przepraszającym geście. – Matka prawdopodobnie to ignorowała. Ogólnie musiała cię ignorować, a ty zabiegać o jej uwagę. Pewnie dlatego tak ich teraz nienawidzisz. I w kłamaniu jesteś milion razy gorszy niż w żartach.
– A ty miałeś, kurwa, czytać o demonach – zauważyłem, zaciskając pięść aż do bólu. Gdzieś z tyłu głowy pojawiła mi się myśl, że chętnie zobaczyłbym, jak starzec wygląda z rozerwanym gardłem.
– Czytam o demonach. Jak mówiłem, między wierszami też można dowiedzieć się tego i owego. – Ze spokojem wrócił do tekstu.
Dłonie mi drżały. Sięgnąłem po kolejnego papierosa. Jebać raka płuc.
– To co z nimi? – syknąłem, gdy po zaciągnięciu się dymem udało mi się trochę uspokoić.
– Czy mogę najpierw zadać ci jeszcze parę pytań? – Wyprostował się nagle na krześle, westchnął z pewną dozą zmęczenia i pchnął zeszyt po blacie w moją stronę. Złapałem go ruchem zdecydowanie szybszym, niż powinien być możliwy w przypadku zwykłego człowieka, ale nawet nie drgnęła mu powieka.
– Wiesz, gdzie sobie możesz te swoje pytania wsadzić? – warknąłem, nachylając się w jego stronę. Tym razem nie zdołałem powstrzymać się od uniesienia warg.
– Obiecuję, że tym razem nie będzie to nic zahaczającego o okolice twojej radosnej rodzinki, choć i tego chętnie bym posłuchał. Psychiatria to moja druga dziedzina.
– Pierdol się – syknąłem. Pewnie tym jedynie mocniej się pogrążyłem, ale szczerze mało mnie to w tamtej chwili interesowało. Lata temu samemu sobie obiecałem, że więcej nie będę mówił czy choćby myślał o ojcu. Wyrzuciłem to z pamięci, i tyle. Utrzymywałem, że nigdy się z nim nie zgadzałem, i to musiało wszystkim wystarczyć. Na co wiedzieć więcej?
– Dobra, dobra, spokojnie, synuś! – Uniósł dłonie w poddańczym geście, prostując się na krześle. – Żartowałem tylko. Żadnych pytań o rodzinkę, obiecuję.
– No to wal. – Nawet nie zauważyłem, że od jakiegoś czasu bezwiednie bawiłem się nożem bojowym. Zorientowałem się dopiero wtedy, gdy wzrok na moment uciekł mu w stronę mojej lewej dłoni.
– Powiedz mi, dlaczego zostałeś Strażnikiem.
Takiego pytania się nie spodziewałem. Już miałem ze złością odpowiedzieć: „a na chuj ci to wiedzieć?”, ale powstrzymałem się w porę. Zamknąłem na chwilę oczy, policzyłem do dziesięciu. Czułem, że jeśli nie zapanuję wkrótce nad tą wściekłością, może wydarzyć się coś, czego będę potem żałował. Nie rozumiałem, po co dziadkowi były takie informacje, ale w szukaniu odpowiedzi na tę jego ciekawość mogłem upatrywać metody na odciągnięcie myśli od kipiącej wściekłości.
Zwłaszcza gdy zorientowałem się, że właściwie nie umiem na to pytanie odpowiedzieć.
– Nie wiem – przyznałem. – Po prostu... zawsze chciałem nim być. Od przedszkola, gdy tylko organizacja powstała. Coś mnie tu ciągnęło.
– Rozumiem, że to coś, co cię tu ciągnęło, nie jest chęcią obrony ludzkości.
– Nie. – Co do tego akurat wątpliwości nie miałem. – Wydaje mi się... że chodzi o walkę. Bo tylko gdy walczę, wydaje mi się, że jestem... żywy. – Wrzuciłem kolejny niedopałek do szklanki i zerknąłem kątem oka na paczkę. Już mnie ciągnęło do następnego.
– Po prostu lubisz zabijać – wywnioskował.
– Nie o to chodzi. Nie chodzi o zabijanie, tylko o samą walkę. O... – Zastanowiłem się chwilę. – O ciągłe udowadnianie sobie, że jestem niezwyciężony, jakkolwiek to brzmi – powiedziałem wreszcie, zdecydowawszy, że nie ma co dziadkowi kłamać. Widział ten pieprzony zeszyt. A siedząc tutaj miał raczej małe szanse na zdradzenie moich sekretów. – Lubię to poczucie, że mam władzę. Lubię odkrywać, że mam wystarczająco dużo siły, by zapanować nad stadem demonów. Wojsko zawsze mnie fascynowało, a Straż w pewien sposób jest od niego znacznie lepsza. Bo tutaj faktycznie walczę.
– A wystarcza ci posada szeregowego?
– Jestem dowódcą oddziału.
Tym razem w jego oczach zauważyłem nieskrępowany podziw.
– No, synek, teraz to mi zaimponowałeś – przyznał oniemiałym tonem. Chwilę trawił tę informację, spoglądając mi prosto w oczy.
– To znaczy... byłem dowódcą oddziału – poprawiłem, przerywając zapadłą ciszę. – Zanim stało się to. – Krótko wskazałem na czerwone tęczówki.
– Ugryzł cię demon? – spytał takim tonem, jakby jedynie pragnął usłyszeć z moich ust potwierdzenie czegoś, co już dawno było dla wszystkich oczywiste. Zero zdziwienia, zero zastanowienia... Patrzcie no, zmutowanym demonem z ludzkim mózgiem mogę być, ale dowódcą już nie. Nazwałbym to ironią, gdyby nie to, że całe moje życie mieści się w tej kategorii. – Współczuję.
– Współczujesz? – powtórzyłem po nim tępo. – Mam podziękować, czy co?
– Uwierz, dla mnie to nic dziwnego. – Znowu wykonał taki gest, jakby odganiał natrętną muchę. – Pierwsze miesiące pewnie były ciężkie, ale skoro zdołałeś się wybudzić, będzie już tylko lepiej. Na to jest tylko około dwóch procent szans. Ale nie jest to niemożliwe, uprzedzając twoje pytanie. Zapanujesz nad tym. Już trzymasz się całkiem nieźle. Chyba że ktoś wspomni o twoim tatuśku.
Aż podskoczył, gdy trzasnąłem pięścią w pancernej rękawicy w stół.
– Do rzeczy, dziadek! – ryknąłem na niego. – Jeszcze jedno słowo o mojej rodzinie...
– Dobra, dobra! Może trochę pośpieszyłem się z oceną – mruknął do siebie. – Chcesz jeszcze herbaty?
– Ja pierdolę... – Ukryłem twarz w dłoniach i jęknąłem przeciągle. – A spirytus masz? Ja tu na trzeźwo nie wytrzymam...
Jakie było moje zdziwienie, gdy postawił przede mną butelkę Wyborowej, robiąc zachęcający gest.
– Pogrzało cię? – Tym razem aż się roześmiałem. – Nie chleję na służbie.
– A jesteś na służbie?
– Nie rozmawialiśmy przypadkiem o demonach? – pogoniłem go. Szlag, i tak się skusiłem – tak dawno nie miałem alkoholu w ustach, że po pierwszym łyku niemal się zakrztusiłem. Głowę zawsze miałem śmiesznie słabą jak na kogoś takich gabarytów.
– Tak... – Uśmiechnął się w zamyśleniu i jak ja wcześniej, zapatrzył w sufit. – Wiesz może, skąd się wzięły?
– Wydaje mi się, że wcześniej nawet cię o to pytałem, dziadzia – zauważyłem. – A skoro pytałem, to znaczy, że niekoniecznie. Ty serio Alzheimera masz?
– Oj daj spokój, chciałem ładny wstęp zrobić. – Zmęczonym gestem otarł niewidzialny pot z czoła. Podejrzewam, że denerwowałem go równie mocno, jak on mnie, o ile nie bardziej. – Demony to ludzie. Tylko że chorzy.
– Chcesz powiedzieć, że to jest jakiś zmutowany wirus? – Nadstawiłem uszu. I odpaliłem kolejnego papierosa, bo już całkiem głośno mnie nawoływał. W takim połączeniu wódka była odrobinę lepsza.
Dziadek odebrał mi butelkę i sam pociągnął porządnego łyka.
– Wybacz, ale to, co zaraz usłyszysz, wymaga drastycznych środków – przyznał, ocierając usta. Ale nawet się, drań, nie skrzywił. – Nie lubię o tym mówić. Żaden z nas nie lubił. Bo widzisz... Tak, można to w przybliżeniu nazwać wirusem. To jest choroba, jak już mówiłem. Nigdy nie doszliśmy do tego, jak dokładnie działa. Owszem, można zarazić się przez kontakt ze śliną lub krwią zakażonego, najskuteczniejsze jest ugryzienie, o czym przekonałeś się na własnej skórze. Ale zdarzają się też przypadki, że... zachoruje ktoś, po kim się tego nie spodziewa. Jak by to powiedzieć... Jeśli jesteś wystarczająco podatny, wystarczy, że przebywasz w pobliżu demonów, by również zachorować.
To już mi się nie spodobało.
– Czyli co? Straż teoretycznie też mogłaby się zarazić przez samo to, że tu jest? – spytałem słabo.
– Nie tylko teoretycznie, choć podejrzewam, że przez to, jak często przebywacie na ich terytorium, nabieracie w pewien sposób odporności. Ugryzienie oczywiście jest decydujące, ale prawdopodobnie samo przebywanie w pobliżu terytorium demonów nie powinno na was wpływać. Na nowych może, ale to raczej wyszłoby stosunkowo szybko, gdyby mieli również zachorować. Powinniście bardziej uważać na świeżaków, ale weteranom pewnie nic nie grozi. Ile pracujesz w Straży?
– Osiem lat.
– No właśnie. Uodporniłeś się. Pewnie dlatego też udało ci się obudzić po ugryzieniu.
– Nie słyszałem o tym nigdy wcześniej – zaprotestowałem. – Weteranom też zdarzają się wypadki, a jak na razie tylko mi się upiekło.
– Tego już nie jestem w stanie wytłumaczyć. Musiałbym zbadać wam krew i sprawdzić, czy macie przeciwciała, wtedy pewnie powiedziałbym więcej. – Pociągnął jeszcze łyk wódki. – Swoją drogą, to jak na dowódcę i weterana przesadnie oszczędzasz prawą stronę ciała. Udało mi się zauważyć to nawet podczas tej krótkiej bijatyki w korytarzu. Radzę zwracać na to większą uwagę. Widzę, że jesteś leworęczny, ale...
– Oszczędzam, bo miałem połamane żebra – przerwałem mu, zabierając butelkę. – Zrosły się raczej nie najlepiej. Wolę je oszczędzać, niż pozwolić, żeby bolały w trakcie walki. Ból rozprasza.
– Skoro tak, to nie było tematu. – Podrapał się po siwych włosach. Swoją drogą, nadal siedział w tym idiotycznym kowbojskim kapeluszu i zdejmował go tylko w chwilach, gdy coś mu pod nim przeszkadzało. Miałem szczerą nadzieję, że to nie wszy. – Wracając. Powinniście traktować granicę strefy jako coś umownego i ruchomego, nie trzymać się jej tak kurczowo, bo zobaczycie, że będziecie mieć przesrane. Wy może i jesteście odporni, ale nie można tego powiedzieć o zwykłych ludziach. A oni zaczną prędzej czy później chorować. I to nie tylko ci na samej granicy. Zobaczysz – pojawią się przypadki wśród mieszkańców okolicznych wsi, w mieście... Na to jest tylko jedna rada: powiększyć strefę. Po każdym takim przypadku powinniście ją powiększać. Nie wiem, jak długo to będzie trwało i czy w ogóle się zatrzyma. Domyślam się, że wasza walka skupia się na odganianiu demonów?
– Przeważnie – przyznałem. – Główne dowództwo nie pozwala nam na nic więcej. Duża ziemia, jak to nazwałeś, nie do końca wie, z czym ma do czynienia. Uznano, że dopóki tak jest, nie wolno nam podejmować konkretniejszych działań.
– Wasze główne dowództwo to wojsko?
Skinąłem powoli głową.
– Tak myślałem. Wojskowi zawsze byli tacy... organiczni – prychnął ze źle maskowaną złością. – Nieważne. Wasza technika jest zła. Demony należy zabijać. Będzie ich coraz więcej, bo ludzie będą się zarażać. Jedyną możliwością jest zabijanie ich. Musicie zabijać jak najwięcej.
– A skąd pewność, że nie sprzątniemy kogoś, kto ma szansę się obudzić, jak ja?
– Nie ma takiej pewności. Ale nie możecie czekać, aż to się wyjaśni. Dopóki są demony, dopóty ludzie będą się zarażać. A jak mówiłem, na wybudzenie jest około dwóch procent szans. To za mało, by się bawić w ratowników. Brzmi to może i okrutnie, ale one wszystkie muszą umrzeć, rozumiesz?
Syknąłem, gdy dopalony do filtra papieros poparzył mi palce. Zakląłem i wrzuciłem go do przemienionej w popielniczkę szklanki.
– Czyli mamy zabijać – podsumowałem. – Ale skąd one się tak w ogóle wzięły? Tego akurat nie wyjaśniłeś.
– To był eksperyment, synek – przyznał ze wstydem. – Wojskowy. Tajny. Wiesz, nasi rodacy mają już coś takiego, że muszą kombinować. Nie mieliśmy szans na broń atomową, postanowili więc sprawdzić, co się stanie, gdyby spróbować czegoś zupełnie innego. Było takie powiedzenie, że jak diabeł nie może, tam Polaka pośle... To miał być program przemieniający zawodowych żołnierzy w maszyny do zabijania. W coś takiego, czym ty się stałeś – w człowieka z nadludzką siłą, lepszym refleksem i wyostrzonymi zmysłami. Tylko że coś poszło nie tak i eksperyment wyrwał się spod kontroli. Nie dość, że naprawdę wielu – kurwa, niewyobrażalnie wielu! – w ten sposób zabiliśmy, to jeszcze okazało się, że paskudztwo jest zakaźne. Rozumiesz, niechcący wyhodowaliśmy chorobę. – Znowu się napił. Tym razem przyssał się do butelki na tak długo, że poważnie się zastanawiałem, czy nie powinien wyciągnąć mu jej z rąk siłą. – I tak to było, dzieciaku.
Milczałem przez chwilę, trawiąc zasłyszane fakty. Szczerze, to w pewien sposób właśnie tego się spodziewałem... ale i tak ciężko mi było to przyjąć do wiadomości. Dzielić się przypuszczeniami z samym sobą na poplamionych kartkach w kratkę to zupełnie co innego, niż nagle stanąć z faktem twarzą w twarz.
– Pojęcia nie miałem, że w ogóle dysponujemy taką technologią, żeby być do czegoś podobnego zdolnymi – przyznałem, chętnie zabierając się za wódkę, gdy dziadek ją wreszcie odstawił. Jak na złość, tym razem byłem wprost krystalicznie trzeźwy.
– To jeszcze nie wszystko, synek – przyznał starzec. – Bo był jeszcze plan B.
– Czy to bardzo źle, że chyba nie chcę wiedzieć, na czym polegał? – jęknąłem. Kolejny papieros poszedł w ruch. Kurwa, ale będzie mi ich brakować, jak sobie stąd pójdę...
– Też wolałbym nie wiedzieć – przyznał, przymykając oczy. – Coś tak czuję, że znienawidzisz mnie do reszty, gdy to usłyszysz... Widzisz, plan B nie wspominał już o ochotnikach z wojska.
– Tylko? – popędziłem go, widząc, jak zaciska usta w wąską linię.
– Dzieci – przyznał wreszcie. – Malutkie dzieci i genetyka. A konkretnie DNA wilka.
Mało nie upuściłem butelki. Polałem się cuchnącym alkoholem, ale nawet tego w pierwszym momencie nie zauważyłem.
– O czym ty pierdolisz? – wydukałem. Oczy miałem chyba jak spodki.
– Było ich kilkadziesiąt – zaczął opowiadać. – Małe dzieci z całej Polski, nieraz również z innych rejonów świata. W wieku od dwóch do sześciu lat. W założeniu miały wyrosnąć na świetnie zdyscyplinowane wojsko. Miały być urodzonymi żołnierzami. I przy okazji zmiennokształtnymi. Wybraliśmy wilka, choć w planach był również niedźwiedź i któryś z wielkich kotów, być może tygrys. Demony szalały wtedy na świecie już w najlepsze, a te dzieci miały je powstrzymać.
– Zamieniliście dzieci w...? – Nie zdołałem dokończyć.
– Tak, żołnierzyku. I to bynajmniej nie było przyjemne. – Ukrył twarz w dłoniach. – Chyba nie muszę mówić, że plan B był kompletnym niewypałem? Żadne z tych dzieci nie przeżyło. Zabiliśmy je wszystkie.
– Zaraz. A nie wspominałeś może na początku, że coś wam stąd uciekło?
– Tak, jednemu udało się zwiać – przyznał. – Pokładaliśmy w nim największe nadzieje. Wydawało się najstabilniejsze, najlepiej przyjęło wilczego wirusa... ale powiedz mi szczerze. Jakie są szanse, że kilkuletnie dziecko przeżyje samo w lesie pełnym demonów, nawet jeśli umie przemienić się w wilka? Oprócz zmiany postaci, która i tak nie wychodziła mu najlepiej, nie umiało zupełnie nic. Nawet mówiło niewiele. Nie było szans, żeby samo zdołało trafić do jakiejś cywilizacji. Zwłaszcza że było ranne.
– Ranne...?
– Postrzał – wyjaśnił. – Ponadto kilkukrotnie oberwało paralizatorem. O tutaj. – Wskazał palcem na miejsce, gdzie szyja łączyła się z ramieniem. – Dorosłego może by to nie powaliło, ale dziecko...
– Ja pierdolę – skwitowałem i napiłem się jeszcze. – A ty wiesz to wszystko, bo...?
– Bo byłem głównym koordynatorem i współtwórcą obu projektów.
Tym razem nie znalazłem już odpowiedniego przekleństwa.
Przez jakiś czas siedzieliśmy tak w milczeniu – ja bezmyślnie wgapiając się w żarzącą końcówkę papierosa, dziadek oddychając ciężko w niewygodnej pozycji, z twarzą zasłoniętą dłońmi, jakby nie chciał, żebym na niego spoglądał. Zdawało mi się, że drży, z ledwością powstrzymując się od szlochu.
– Ty też mnie nienawidzisz? – spytał wreszcie zachrypniętym głosem. – Zostałem tutaj, bo mnie nienawidzili. Najpierw sami kazali mi to zrobić, a potem... – Urwał, zadławił się własnymi słowami.
– Czy nienawidzę? – powtórzyłem powoli. – Jestem w szoku. Ale czy nazwałbym to nienawiścią? Raczej nie. Wydaje mi się, że nie zasługujesz na to, skoro widzisz własne błędy.
– Nie zasługuję, choć za moją sprawą w męczarniach zginęły dziesiątki osób? – Spojrzał na mnie z niedowierzaniem. – I nadal będą ginąć!
– Mówisz mi to z jakiegoś powodu, nie? – Uśmiechnąłem się słabo. – Chcesz, żebym to powstrzymał. Skoro już się napatoczyłem.
– Tak – przyznał. – Ktoś musi to powstrzymać, a tylko ty na razie wiesz wystarczająco dużo. Nie możesz zostać w tej swojej norze, Strażniku. – Nachylił się w moją stronę, tak że niemal zetknęliśmy się twarzami. – Musisz ponownie wyjść na dużą ziemię i sprawić, by wreszcie zaczęli walczyć tak, jak powinni, rozumiesz? Straż musi stać się niezależna od wojska, granica ruchoma, a wasza walka przemienić z podchodów w masowe zabójstwo, obojętnie jak to brzmi. Bo tylko tak świat może przetrwać. Rozumiesz?
– Dziadzia, ja bardzo chętnie wróciłbym do Straży, serio – zapewniłem, wskazując na oczy. – Ale jak im to wytłumaczysz? Do takich jak ja strzela się ze stu metrów. Taką mamy pieprzoną tradycję.
– To akurat proste. – Starzec wzruszył ramionami. Wstał od stołu, pogrzebał w jednej z rozlatujących się kuchennych szuflad i rzucił mi tekturowe pudełko z lekami. Złapałem je w locie.
– Em... Te, szalony naukowiec, chyba pomyliłeś proszki – zaznaczyłem nieśmiało po przeczytaniu napisu na opakowaniu i upewnieniu się, co siedzi w jego środku.
– Nie pomyliłem – odparł stanowczo. – Łykaj co sześć godzin.
– Przecież to jest, kurwa, ibuprofen.
– Z pseudoefedryną – zaznaczył takim tonem, jakby właśnie ten składnik miał być decydujący. – Naprawdę chcesz, żebym tłumaczył ci, w jaki sposób to podziała? Ostrzegam, że będzie w tym sporo równań chemicznych.
– Nie, nie musisz – burknąłem, obracając podarunek w palcach. Z chemią jakoś nigdy nie było mi po drodze, wolałem zaufać mu na słowo. Już nie chciałem dodawać, że leki są przeterminowane o prawie pięć lat.
– Gdy będziesz to stosował regularnie przez kilka miesięcy, czerwień powinna zacząć zanikać. Nie umiem ci powiedzieć, po jakim czasie rozejdzie się zupełnie, bo niestety tego nie zdążyliśmy sprawdzić, ale jest wysoce prawdopodobne, że wrodzony kolorek wróci ci na stałe po jakimś roku. Wtedy będziesz mógł odstawić.
– A na przeszczep wątroby to mam się już zapisywać?
– Przy twoim trybie życia uznałbym za cud, gdybyś go w ogóle dożył – parsknął mało uprzejmie. – Nie obiecuję, że nie wyniszczy ci to organizmu. Możesz mieć konsekwencje zdrowotne, oczywiście. Nikt z nas niestety nie zdążył tego zbadać, a to jedyny sprawdzony sposób, jaki opracowaliśmy. Podejrzewam jednak, że jako nasz mutant przeżyjesz to o wiele lepiej niż człowiek. Badaj się regularnie.
– Pseudoefedryna podobno wychodzi w badaniach – zauważyłem nieśmiało.
– Na pewno wymyślisz jakąś śliczną bajkę, jak to cię główka napierdalała przed wizytą u lekarza, i rozejdzie się po kościach.
Nie znalazłem już kontrargumentu. Schowałem leki do kieszeni na piersi.
– A więc ruszaj, dzieciaku. – Dziadek poklepał mnie po ochraniaczu na ramieniu. – I powodzenia. Nie to, żebym cię wyrzucał, ale... – Znaczącym gestem wskazał za okno, gdzie zapadał już późnojesienny zmierzch.
Kurwa.
– Jeszcze jedno – zaprotestowałem. – Jak ja mam twoim zdaniem odłączyć Straż od wojska?
– Teoretycznie już przecież jesteście osobną organizacją.
– Ale zależną.
Milczał przez chwilę, w jego spojrzeniu znowu pojawiło się coś twardego.
– Macie przydzielonego wojskowego dowódcę, tak? Tak mówiłeś.
– Nawet trzech.
– Zrób, co uznasz za słuszne. Ale jak na moje, ta sytuacja wymaga drastycznych rozwiązań. Jak drastycznych, zostawiam to już twojemu sumieniu. Bo jakieś masz, prawda?
Być może.
Bez słowa wstałem od stołu i zacząłem zbierać rozrzucony wokół sprzęt. Znowu przymocowałem do pasa szable i maczetę, zarzuciłem łuk i kołczan na plecy, skontrolowałem karabin. Liczyłem się z tym, że tym razem nie będzie mnie czekać równie przyjemna droga. Nawet nie łudziłem się, że ponownie odbędę relaksujący spacer w promieniach słońca...
Cuchnąłem człowiekiem. Demony to wyczują.
– Wybacz, ale na drogę mogę ci dać tylko to. – Dziadzia wcisnął mi w dłonie jeszcze trzy paczki papierosów. – Widzisz, naboje i mnie się przydają, a tobie łatwiej będzie je zdobyć.
– Taaa... Dzięki – mruknąłem. Szarpnąłem za zamek karabinu, wprowadzając nabój do komory. – Gdzie są...
– Drzwi? Za to również przepraszam, ale obawiam się, że musisz wyjść tak samo, jak tu przyszedłeś. Otwieranie wejścia na parterze nocą to kiepski pomysł.
– Zdążysz je zamknąć.
Przyglądał mi się chwilę, wreszcie wzruszył ramionami i zaprowadził mnie do wąskiej, ciemnej klatki schodowej. Zapalił latarkę i z zaskakującą zręcznością zbiegł na parter. Ruszyłem za nim, rzucając ostatnie tęsknie spojrzenie butelce. O niczym nie marzyłem w tamtym momencie tak mocno, jak o nawaleniu się do granic możliwości i pójściu spać w pizdu. Przez te rewelacje nie czułem się nawet lekko podchmielony. Chyba że jako demon uodporniłem się na alkohol?
Ale to by było chujowe.
Na dole zastałem te same drzwi, które próbowałem wcześniej bezskutecznie otworzyć z zewnątrz. Dziadek z pewnym wysiłkiem zdjął z nich metalową sztabę, ważącą pewnie tyle samo co on, i zajął się do odkręcania przypominającej koło sterownicze statku korby. Dopiero gdy coś trzasnęło, zamarł na chwilę, przeżegnał się ukradkiem i szarpnął za klamkę.
Bez wahania przyłożyłem karabin do ramienia i spojrzałem przez celownik. Zielonkawa noc wydawała się złudnie spokojna.
– Zastukaj w drzwi, jak skończysz je zamykać – nakazałem. – Dopiero wtedy odejdę, dziadzia.
– Życie ci niemiłe, synek – skwitował i zatrzasnął za mną metalowe skrzydło.
Coś zagrzechotało, huknął opuszczany rygiel, wreszcie rozległo się umówione stukanie. I zostałem sam w idealnej ciszy opuszczonego ośrodka w samym centrum lasu.
Dziwne. Gdyby się uprzeć, mógłbym właśnie uznać, że sobie to spotkanie jedynie uroiłem. Jak na ironię, tylko fajki i opakowanie tego pieprzonego ibuprofenu przypominały mi, że te zdarzenia jednak miały miejsce.
Truchtem zbliżyłem się do wysokiego ogrodzenia, wodząc wokół lufą karabinu. Zatrzymałem się tuż przed siatką, wlepiając oczy w panujący za nią mrok. Coś tam było...
Demony. Czekały na samej linii drzew, obserwując mnie błyszczącymi w świetle gwiazd oczami.
Czego one chciały?
Wiedziałem, że gdy zacznę się wspinać na ogrodzenie, stanę się dla nich zupełnie bezbronny. Niestety nie miałem zupełnie nic, czym mógłbym odwrócić ich uwagę. Kurwa, ile ja bym dał za choćby jeden granat... No ale co zrobić? Zarzuciłem karabin na grzbiet i wlazłem na starą siatkę. Że też nie spytałem dziadka, czy nie ma jakimś sposobem kluczy do bramy.
Nie rzuciły się na mnie od razu. Wyglądało na to, że niechętnie zbliżają się bardziej niż na kilka metrów do terenu obiektu, co mi osobiście było na rękę. Wylądowałem twardo na ziemi, sięgnąłem po karabin i uśmiechnąłem się lekko pod nosem.
Mam zmodyfikować nasz sposób walki, tak? Zacznijmy od dzisiaj.
Huknęło kilka dobrze wymierzonych strzałów. Odrzuciłem karabin na plecy, gdy pierwsza fala zarażonych cofnęła się głębiej między drzewa, i wyciągnąłem szable. Zakręciłem jednym z ostrzy młynka w powietrzu.
Dobrze. Zatańczmy.
To akurat dobrze znałem. Tu nie było żadnych genetycznych zagadek, eksperymentów na ludziach, durnych domysłów i kombinowania nad zbawianiem świata. Tutaj była pieśń stali, metaliczny zapach krwi, oszałamiająca siła moich własnych mięśni i krzyki rannych potworów. Tutaj wszystko było jasne, oczywiste i po prostu takie, jakie być powinno.
Nie umiem dokładnie powiedzieć, jak to zrobiłem. Po prostu walczyłem, nie skupiając się na własnym zmęczeniu i upływającym czasie. Parłem naprzód, usuwając wszystko, co tylko mogło mi przeszkodzić. I śpiewałem na głos, jak zawsze, gdy próbowałem zatracić się w walce. Większość kawałków Drowning Pool nadawała się do tego wyśmienicie choćby pod względem muzycznym.
Nie zamierzałem się zatrzymywać. Nie zamierzałem...
Bo musiałem uratować Straż. I być może cały jebany świat. Nie było co odkładać tego na później.
Jan zamierzał się wreszcie na coś przydać.
Jak mówiłem – nie wiem, ile czasu zajęło mi dotarcie do granicy. Tutaj demonów było już mniej, po czym domyśliłem się, że musiałem trafić akurat na przerwę między masakrami – mało nie przewróciłem się o kilka rozłożonych wśród opadłych sosnowych igieł okrwawionych trupów ze strzałami sterczącymi z różnych części ciała. Skrzywiłem się ze zdegustowaniem, widząc kiepską robotę. W strzelaniu zawsze byłem perfekcjonistą i nie wyobrażałem sobie wcelowania w miejsce inne niż gardło lub jedno z oczu. Ale domyślałem się, że nie wszyscy są tak pieprzniętymi idiotami jak ja, by czekać do ostatniej chwili w nadziei na oddanie idealnie czystego strzału.
Ale tylko dlatego, że byłem pieprzniętym idiotą, zostałem dowódcą oddziału.
I tak właśnie się dokonało. Ponownie stanąłem w punkcie wyjścia – po kolana w darach mieszkańców ceglanego domu, obecnie ponurego i opuszczonego, zbryzgany od stóp do głów demoniczną juchą i rozglądający się za czymś jeszcze. Kimś...
Kurwa. Zawahałem się, gdy przed oczami stanęło mi wspomnienie zabitych Strażników. Ratowałem własne życie, ale jak ja to niby wytłumaczę?
Tak naprawdę nie miałem żadnego planu. Po prostu przyszedłem tutaj i...
I co? Nie przejdę obok nich, zwłaszcza w nocy, gdy mają zdwojoną czujność.
Nie wiedziałem, co robić. Byłem całkowicie bezradny. Wiedziałem, że się do nich nie zbliżę – że zabiją mnie, gdy tylko pojawię się na horyzoncie... ale co innego mogłem zrobić? Zostać do końca świata w skalnej norze, biernie czekając na to, co się wydarzy? Musiałem stawić czoła temu, co tam na mnie czekało, choćby miało oznaczać moją zgubę.
Chwilami zastanawiałem się, czy nie lepiej by było, gdyby mnie wtedy zabili. Ot w ramach podziękowania za to, jak ośmieliłem się podnieść rękę na własnych ludzi. Wciąż miałem to w pamięci i wciąż czułem się winny, nawet jeśli nie działałem wtedy do końca przytomnie. I chyba tak naprawdę pragnąłem śmierci. Bo na co ja komu jestem potrzebny? Znajdą się inni, którzy zbawią świat. Ja zdecydowanie nie nadawałem się na bohatera. Byłem skrzywionym skurwysynem z pasją do zabijania, który przez przypadek dowiedział się za dużo.
Schowałem szable i po prostu poszedłem przed siebie. Wiedziałem, gdzie są posterunki, i w ten sposób wychodziłem idealnie na dwa z nich. Nie miałem, kurwa, wyboru.
A co najdziwniejsze: owszem, dostrzegłem w ciemności dwa terenowe samochody Straży. Lecz nikt do mnie nie strzelił. Nikt nie podniósł alarmu, nie ożył żaden z reflektorów... nic. Wszędzie wokół panowała martwa cisza, a ja przeszedłem im tuż przed nosami spacerowym krokiem, ciamkając pod językiem tabletkę przeterminowanego ibuprofenu, mając nadzieję, że w ten sposób wchłonie się szybciej niż połknięta. Przeciąłem w połowie pustą przestrzeń, zarośniętą sięgającymi niemal pasa chwastami, przeszedłem przez pustą o tej porze drogę i zbliżyłem się na odległość strzału do ogrodzenia naszej bazy. Tam już dostrzegłem jakiś ruch, co nie zmieniało faktu, że krew mnie dosłownie zalała.
Co oni tam, kurwa, robią? Śpią?! Za moich czasów strzelało się do najmniejszego cienia i podnosiło alarm przynajmniej pięć razy w ciągu nocy. Podnosiło się alarm, choćby nie miało się pewności, czy faktycznie coś się w mroku czai, bo już nawet taka nieuzasadniona panika była lepsza, niż pozwolenie, by coś się wymknęło zza kordonu. A teraz...
No ja pierdolę. Przecież ja nawet się nie starałem schować. Czy ich całkiem już pojebało?
Dopiero pod bazą padłem w wysoką trawę i zamarłem w bezruchu, przyglądając się spacerującej warcie. Ich również nie było szczególnie wielu, choć wykazywali się większym profesjonalizmem. To już byli Strażnicy, których znałem – wiecznie czujni, wiecznie z bronią w ręku. Przez chwilę brakowało mi pomysłu na to, co powinienem z tym fantem zrobić. Gdy zacznę przełazić przez płot, zareagują na pewno...
Pod wpływem impulsu wyprostowałem się dumnie, wszedłem na piaszczystą drogę i ruszyłem w stronę głównej bramy z karabinem przewieszonym przez pierś w gotowości do strzału.
– Stój, kto idzie?! – padło z budki wartowniczej. Nie miałem problemu z dosłyszeniem kliknięcia bezpiecznika przy karabinie. Wyglądało na to, że broń palna zaczęła wypierać cichsze łuki. Nie było mnie ledwie kilka miesięcy, a aż tyle się zmieniło?
To znaczy... Tak. Ja zawsze kłóciłem się z wojskowymi, którzy próbowali narzucić nam własne warunki. To ja nie zgadzałem się na większość ich pomysłów i osobiście dopilnowywałem szkolenia swoich ludzi. Tylko że miałem pod sobą jeden oddział. Z pewnością nie wpływałem na całą cholerną jednostkę. To chyba niemożliwe, by wszystko się przemeblowało przez moją nieobecność.
– Kto idzie?! – powtórzył wartownik.
– Swoi! – odpowiedziałem i pomachałem pudełkiem papierosów jak laminowanym identyfikatorem. W ciemności i tak by go nie odczytał, a format prawie się zgadzał. Prawie.
Mężczyzna w budce odetchnął i opuścił broń. Pilotem otworzył bramę. Jak gdyby nigdy nic przeszedłem na drugą stronę.
No ja pierdolę. Przecież to jakaś kpina... Facet miał na sobie mundur moro. Nie mógł być ze Straży.
Z całym szacunkiem, ale po prostu, kurwa, nie trawię wojskowych. Czy muszę jeszcze tłumaczyć czemu, czy wystarczy to, co właśnie opisałem?
Ci ludzie chyba nadal nie wierzyli w istnienie demonów, choć nieraz podchodziły im pod same nosy. I traktowali nas jak gorszych. Jak wariatów, którym udostępnili nieco profesjonalnego sprzętu, żeby się pobawili, pilnując, by przy okazji nie powybijali się nawzajem. Rzucili nas w najgorszą robotę, a sami przedstawiali sobą właśnie taki poziom. Żałosne. Za chuja nie pozwoliłbym na coś takiego w moim oddziale. Ta garstka wariatów była moimi przyjaciółmi, mogłem śmiać się z nimi i żartować, ale nie tolerowałbym takiego braku dyscypliny. Mogli pić ze mną wódkę wieczorami, ale mieli, kurwa, stawać na baczność za każdym razem, gdy zawołałem. I mieli legitymować wszystkich bez żadnego wyjątku, nawet mnie. Wpychałem im to do łbów latami. To oni powinni pełnić wartę przy bramie.
Chodzącym wartownikom było już znacznie trudniej zwiać. Wielokrotnie musiałem chować się w plamach cienia, by żaden z nich mnie nie zauważył, a parę razy i tak miałem wrażenie, że musiałem zostać wykryty. Rozpoznawałem ich i wiedziałem, na co należy uważać. Byli czujni, jak zawsze, czułem więc coś na kształt ojcowskiej dumy, gdy kolejny raz musiałem padać na glebę za którymś z baraków, pewien, że zaraz będę zwijał się na ziemi z kulką w gardle. Wiele razy chciałem odpuścić – chciałem się pokazać, chciałem zebrać ich razem i po prostu upewnić się, że nikomu nic się nie stało pod moją nieobecność...
No tak. Ale wreszcie dolazłem do baraku dowództwa. Baraku dyrygujących nami wojskowych. Doskonale wiedziałem, w którym pokoju spał pułkownik Artur Jachimowski, który miał tu najwięcej do gadania. Poczekałem, aż wartownik straci czujność, i błyskawicznie dostałem się do uchylonego okna. Wszystko układało się jak w grze komputerowej – wystarczyło postępować w określony sposób, żeby poszło jak po maśle. Zabawne...
Podstarzały, lecz wciąż potężnie zbudowany facet zaklął i wydał z siebie stłumiony okrzyk, gdy jakiś skurwiel w pełnym rynsztunku Strażnika wyciągnął go za fraki z łóżka i bezceremonialnie rzucił na wyłożoną kiczowatymi panelami podłogę. Dłuższą chwilę zajęło mu oprzytomnienie na tyle, by skupić na mnie wzrok. Nie rozpoznał mnie w ciemności i hełmie z opuszczoną osłoną na oczy.
– Co tu się, kur... – zaczął, lecz nie miał szans dokończyć. Kopniak podkutym buciorem w pierś podziałał skuteczniej niż komenda „leżeć” rzucona do wytresowanego owczarka.
– Witam pana pułkownika – powiedziałem, uśmiechając się szeroko. Ukucnąłem obok niego i zakręciłem w palcach nożem bojowym o ząbkowanym ostrzu. – Poznaje mnie pan?
– Jan? – wykrztusił po dłuższej chwili. Na szczęście uśmiech miałem dość charakterystyczny.
– Widzi pan, wydaje mi się, że musimy poważnie porozmawiać – oznajmiłem z pełną uprzejmością. – Na sam początek chciałbym się dowiedzieć, kto pełni wartę przy granicy strefy?
– Wojskowi – wykrztusił. Wciąż chyba nie wierzył, że się obudził.
– Tak? A można wiedzieć, z jakiego powodu?
Przez chwilę otwierał tylko i zamykał usta, jak wyrzucona na brzeg rzeki ryba. Wyglądało to tak komicznie, że z ledwością powstrzymywałem się od śmiania w głos.
– Z powodu niesubordynacji pełniącego dzisiaj dyżur oddziału Straży – wydukał wreszcie. – Odmówili złożenia łuków w magazynie, pomimo tego, że padł taki rozkaz.
– Ach tak. – Udałem, że się zastanawiam. – Skoro sytuacja ma się w ten sposób... pora, bym wam coś uświadomił, pułkowniku. – Spoważniałem. – Straż nie jest i nigdy nie będzie jebanym wojskiem. Wojsko zajmuje się wojną z ludźmi, a Straż wojną z demonami. I nikt, kurwa, nie ma prawa tego zaburzać. Rozumiemy się?
Powoli pokiwał głową.
– Od jutra Straż staje się całkowicie niepodległą jednostką – kontynuowałem twardo. – Ma powstać wzmianka w konstytucji, stawiająca nas na równi z wojskiem i policją. Wy się stąd wyprowadzacie, a my dostajemy w kwestii walki z demonami wolną rękę, bo, kurwa, to my się lepiej na tym znamy. I chuj mnie obchodzi, jak pan zamierza to wszystko wcielić w życie.
Zagapił się na błyskające ostrze noża. Po dłuższej chwili powiedział słabym głosem:
– Mówiono przecież, że nie żyjesz. Że demony cię złapały...
– Strategiczna zmiana tematu? Przykre. – Wyszczerzyłem się w szerokim uśmiechu. – Obawiam się, że jeszcze raz, a będziemy rozmawiać zupełnie inaczej.
– Ale przecież...
– Czy ja wam wyglądam na demona? – spytałem z ironią. – Szczerze wątpię. A można powiedzieć, że to przez was jestem obecnie w trudnej sytuacji. To wy zabroniliście Strażnikom ratować swoich w takich przypadkach, jaki mnie spotkał. Ale uznajmy, że nie żywię urazy, w porządku? Zapomnijmy o tym. Wspomniałem jednak również o paru innych kwestiach, o których zapominać nie zamierzam.
– I tak jest was za mało, żeby przemienić was w niezależną jednostkę bojową – warknął. Zaczynał się denerwować. Uniósł się nawet na łokciach, jakby zamierzał wstać, uważając moje działania za blef, ale...
Ja nie blefowałem. Naprawdę gotów byłem go zabić, gdyby rozmowa poszła nie po mojej myśli. Podejrzewałem, że nawet w razie zbrojnego przewrotu, Straż poradziłaby sobie z wypędzeniem stąd wojska. Wojska składającego się przecież w ogromnej większości z ludzi, którzy nigdy nie widzieli prawdziwej walki, podczas gdy dla nas była ona chlebem powszednim.
Mężczyzna zaklął i ponownie opadł na panele, gdy nadział się gardłem na zapraszająco nadstawione ostrze.
– Tylko spokojnie – wycedziłem. – Przecież nie chcemy, żeby komuś stała się krzywda, prawda?
– Na co ci to wszystko? – jęknął, przymykając oczy. Na czole zebrało mu się kilka kropel potu. – Co chcesz osiągnąć?
– Już mówiłem. Wojsko ma przestać mieszać się w działania Straży, tak samo, jak Straż nie miesza się w sprawy wojska. Dla mnie to oczywiste, dla was również powinno. To chyba nic trudnego, wrócić do swojej jednostki i oddać nam kontrolę nad sytuacją. To my wiemy, jak należy postępować z demonami, bo robimy to codziennie. To my wiemy, jaka broń jest do tego najlepsza, jak należy się zachowywać w oddziale i w jaki sposób pełnić warty. A wy...
– A co, jeśli się nie zgodzę? Co wtedy zrobisz? Zabijesz mnie?
Zasadniczo dopiero po tych słowach zapaliła mi się w głowie ostrzegawcza lampka. Bo gościu brzmiał trochę tak, jakby grał na czas... Tylko po co?
Nie zdążyłem się nad tym na dobre zastanowić, bo drzwi do prywatnych pokoi pułkownika stanęły otworem, niemal wyrwane z zawiasów porządnym kopnięciem, a starszy mężczyzna roześmiał się serdecznie, podnosząc jedną z dłoni. Zamachał mi przed oczami pagerem, który musiał mieć przez cały czas przy sobie.
Kurwa. Ty to jednak jesteś kretyn, Jan.
– Widzisz, wojsko zawsze będzie miało nad wami pewną przewagę, Strażniku – powiedział, gdy trzech mężczyzn z karabinami wpadło do środka. – Bo wy za nic nie umiecie planować.
Zerwałem się z miejsca, błyskawicznie poddusiłem pułkownika przedramieniem i przycisnąłem go do siebie, przytykając mu nóż do gardła. Był przy mnie wręcz śmiesznie niski, musiałem się sporo zgarbić, by przy okazji nie stanowić łatwego celu.
– Jeden krok, a będzie miał jeszcze szerszy uśmiech! – ryknąłem na żołnierzy.
– Tylko spokojnie! – Co zaskakujące, facet nadal miał w płucach tyle powietrza, by mówić. – Jestem pewien, że możemy się dogadać, prawda?
– Chyba, kurwa, kpisz – syknąłem. Zabrzmiało to idiotycznie wręcz żałośnie, bo dobrze przecież wiedziałem, w jak chujowej sytuacji się właśnie znalazłem.
Znaczy wydawało mi się, że wiem. Dopóki ktoś od tyłu nie rzucił się na mnie, unieruchamiając rękę z nożem, a następnie uderzył kantem dłoni w odsłonięte gardło.
No, całkiem to było niezłe jak na wojskowego, muszę przyznać.
Padłem na podłogę, krztusząc się z bólu, a trzech żołnierzy – i czwarty, którym okazał się wartownik pełniący straż przed budynkiem, nie zamierzający nie skorzystać z otwartego na oścież okna – podeszło do mnie. Zasadniczo nie miałem co się kłócić, gdy odbierali mi broń.
I moje ukochane, pieprzone fajki, z których tak się cieszyłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz